Dzień 30 - Polska
-
DST
48.90km
-
Czas
02:53
-
VAVG
16.96km/h
-
VMAX
45.00km/h
-
Temperatura
22.0°C
-
Podjazdy
450m
-
Sprzęt Merida TFS 100 V
-
Aktywność Jazda na rowerze
Czas leci nieubłaganie i nawet najlepsze momenty szybko przemijają. Tak było i tym razem, nie pamiętam bowiem kiedy zleciało 30 dni w podróży. Przez ten okres przejechaliśmy wspólnie z Mateuszem prawie 3000 kilometrów na rowerach, poznaliśmy mnóstwo przyjaznych ludzi, których nie zapomnimy do końca życia oraz przeżyliśmy niesamowitą ilość przygód, które długo będziemy wspominać. Czas jednak gnał na przód, trzeba było wracać do domów.
Obiecany poprzedniego dnia transport stał spokojnie na strzeżonym parkingu. Parking był tak wielce strzeżony, że bez problemu udało mi się dostać na jego teren, nie niepokojąc nikogo. Kierowca, Damian, już nie spał i przygotowywał się do dalszej drogi. Do Polski wiózł długie, metalowe pręty przeznaczone na budowę, ale znalazło się na naczepie miejsce i na mój rower. Odpiąłem sakwy, przymocowałem rower sznurkiem do metalowej konstrukcji i z nieukrywaną ulgą wsiadłem do kabiny. Motor sprawni odpalił i po chwili pędziliśmy już po węgierskich drogach. Czas mijał bardzo miło, rozmawialiśmy dużo o pracy na Tirach, podróżach i różnych momentach podczas naszych wojaży. Damian jechał na Bratysławę, aby potem, na przejściu granicznym w Rajce odbić na północny zachód i dotrzeć do Wrocławia. Co prawda nie było to mi zupełnie po drodze, ale przecież dostanę się do Polski. Na przejściu w Rajce użyliśmy jednak CB radia, pytając się w eterze, czy któryś z licznych tam Polaków nie jedzie w stronę Cieszyna, czyli drugie popularne przejście.
Po krótkim czasie odezwał się głos starszego mężczyzny, który zgodził się mnie zabrać razem z rowerem. Szybkie przepakowanie na następną naczepę ( tym razem rower ledwo co wszedł, przestrzeń ładunkowa była prawie po brzegi wypakowana kosmetykami i różnymi środkami sanitarnymi ) i już siedzę w kabinie. Jechałem prawie nowym Dafem, co w porównaniu z wysłużonym Dafem poprzednika, tłukącym się na każdej dziurze, było o wiele bardziej przyjemniejsze. Pan Henio, bo tak miał na imię mój kierowca również okazał się chętnym do rozmowy człowiekiem. Dużo, oj dużo dowiedziałem się od niego o pracy kierowcy, miałem szansę usłyszeć o różnych przygodach, kradzieżach czy też prób przemytu wszelakich dóbr, bo pan Henio jeździł już ponad 30 lat w jednej firmie. Rozmowy schodziły prawie na każdy temat, na każdej przerwie natomiast piliśmy po piekielnie mocnej kawie i zagryzaliśmy ją ogórkami, które żona pana Henia zawsze przygotowuje mu na trasę. Czas mijał sympatycznie, ciężarówka z lekkim ładunkiem sprawnie pokonywała kolejne wzniesienia na Słowacji. Ani się obejrzałem a byliśmy w Polsce. Miejscem przeznaczenia kosmetyków był Mikołów, więc dziękując za pomoc i „podwiezienie” rozstaliśmy na stacji benzynowej. Stąd miałem już tylko 50 kilometrów do domu. Ruszyłem spokojnym tempem przez Tychy i Mysłowice. W Jaworznie czekała już na mnie ciocia z pysznym obiadem, nie zabrakło kapusty, kurczaka, kanapek i wielu innych rzeczy. Rodzice w tym czasie wypoczywali w górach ( w które to pojechałem od razu z rana na drugi dzień, oczywiście na rowerze, robiąc prawie 180 km ), więc dom miałem tylko dla siebie. Zmęczony długim brakiem snu usnąłem szybko na własnym, ciepłym i wygodnym łóżku…
Damian:
I jego DAF:
Tu natomiast już DAF pana Henia:
Słowacja:
Pan Heniu nie lubił zdjęć:
Polska, Jaworzno! Dom już niedaleko:
Kategoria BAŁKANY 2011, 0-50 km
komentarze
ciekawy sposob chyba wypróboje w tym roku ;d