vanhelsing prowadzi tutaj blog rowerowy

vanhelsing

Wpisy archiwalne w kategorii

300>

Dystans całkowity:713.58 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:31:28
Średnia prędkość:22.68 km/h
Maksymalna prędkość:71.00 km/h
Liczba aktywności:2
Średnio na aktywność:356.79 km i 15h 44m
Więcej statystyk

Rekordowe Bieszczady

  • DST 412.59km
  • Czas 19:31
  • VAVG 21.14km/h
  • VMAX 71.00km/h
  • Temperatura 33.0°C
  • Sprzęt Specialized Tricross
  • Aktywność Jazda na rowerze
Wtorek, 3 lipca 2012 | dodano: 04.07.2012

Od dwóch lat zbierałem się do zrobienia dystansu powyżej 400 km, ale na planach się zawsze kończyło. W końcu powiedziałem dość, trzeba ten dystans pokonać. Namówiłem Janusza, który się obija na urlopie, na traskę w Bieszczady.
Trasę mniej więcej zaplanowaliśmy przed wyjazdem, w poniedziałek rano w wesołych humorach ruszyliśmy więc na wschód. Do Krakowa zajechaliśmy bez problemów, praktycznie też bez postojów. Sprawnie przebiliśmy się przez miasto i obraliśmy za kierunek Gdów. W Wieliczce zaczęły się górki, które nie odpuściły aż do końca, czyli przez następne 350 km… Pomimo krótkich i stromych podjazdów, wybijających z rytmu, jechało się bardzo przyjemnie. W Nowym Sączu wykąpaliśmy się pod mostem, bo upał nie odpuszczał cały dzień. Ja skupiłem się na odpoczynku w wodzie, Janusz natomiast z wielkim zainteresowaniem obserwował nowosądeckie dziewczęta zażywające kąpieli w całkiem skromnej bieliźnie. Dla niego była to chyba główna atrakcja wycieczki ;)

W Gorlicach, około godziny 19, zrobiliśmy przerwę na porządny obiad. Zamówiony kotlet z serem, pieczarkami i frytkami okazał się niewystarczający, więc zjedliśmy jeszcze małą pizze. Pojedzeni, powoli szykowaliśmy się na nocną jazdę. Z Gorlic jechało się super boczną drogą na Dukle, praktycznie nie było ruchu, więc cały czas jechaliśmy obok siebie.
Gdzieś za Nowym Żmigrodem uśmiałem się do bólu, gdy raźnie kręcącemu pod górkę Januszowi spadł łańcuch, powodując widowiskowe wyrżnięcie w krzaki. A że wpięty był w pedały, to się wygramolić nie potrafił. Najwięcej komentarzy leciało pewnie ze strony kierowców ciężarówek, którzy akurat w tym samym momencie wyprzedzali nas całym konwojem. Na pewno wnioskowali, że jakiś stary dziad leży nawalony w rowie i wstać nie umie... :D

Dalsza droga była kwintesencją nocnej jazdy na rowerze. Z głównej drogi skręciliśmy na drogę prowadzącą do Komańczy. Prawdziwy koniec świata. Zero latarni, nawet po wsiach, zero ruchu i cisza zupełna. Zaczęła też schodzić lekka mgła, która z czasem otuliła wszystko dookoła. Problemem okazała się być moja lampka, której niespodziewanie szybko padły baterie, ale pełnia księżyca pozwalała jechać bez oświetlenia, zresztą przy gęstej mgle światło nic nie dawało. Po godzinie 3 zrobiło się zupełne mleko, nie było widać praktycznie niczego. W takich warunkach nie dało się jechać, więc zrobiliśmy sobie dłuższą przerwę na przystanku. Legliśmy się na wąskich ławkach, odpoczywając do czwartej godziny.
Poranek przywitał nas pięknymi kolorami wschodzącego słońca, mieszającymi się z białymi mgłami. Jechało się naprawdę bardzo przyjemnie, dopiero nisko zawieszone słońce uświadomiło nas, że wjechaliśmy głęboko w góry.
Problemem był jednak brak wody i czegokolwiek do jedzenia. Zrobione wieczorem pod Biedronką 4 bułki okazały się być dobre tylko do 5 rano. Zaczęła się więc w moim przypadku jazda na głodzie i pragnieniu, które tylko i wyłącznie mnie zwalniało. Wodę pozyskałem w jakiejś bacówce, ale do najbliższego sklepu było 40 km…
Ciężki to był odcinek, oj bardzo ciężki. W nogach było już ponad 300 km, nad ranem dodatkowo łamało człowieka spanie. Wlekłem się pod każdą górkę. Dopiero w Cisnej, jak zbawienie, ukazał się sklep spożywczy, który co nie co podratował moją kondycję.

Bieszczady. Góra, dół, góra dół. O godzinie 9 słońce paliło już okrutnie, przed nami były jeszcze jakieś 40 km nad Solinę, ten odcinek również jechało mi się źle, w przeciwieństwie do Janusza, który dostał, nie wiadomo skąd, mocnego pałera i cisnął jak głupi gdzieś z przodu.
Ostatni odcinek nad zaporę to była już katorga, góry nie odpuściły aż do końca.
Nad Soliną odpoczęliśmy na plaży i pokąpaliśmy się chwilę.
Ostatnim etapem wypadu był Sanok, z którego odjeżdżał PKS do Katowic. Leniwie zatoczyliśmy się na dworzec, zahaczając jeszcze o Biedronkę. W niepewności siedzieliśmy do godziny 17, bowiem nie wiadomo było, czy uda się spakować rowery do autokaru. Na szczęście 2 dyszki na flaszeczkę dla kierowcy rozjaśniły sytuację i z ulgą wpakowaliśmy się do klimatyzowanego Autosana.
Podróż minęła bez problemów i o 23 zameldowaliśmy się w Katowicach.

Uff, udało się pobić rekord dziennego dystansu i to i ponad 110 km. Najbardziej bolały mnie ręce od słabej owijki i niewygodnych rękawiczek, potem trochę tyłek, mięśnie prawie wcale.
Dystans jak dystans, ale przewyższeń wyszło prawie 4000 metrów, więc na płaskiej północy pewnie spokojnie 500 km by się zrobiło. Ale w każdym bądź razie satysfakcja jest 




Pora na zdjęcia:

Góry za Gdowem:






Wiśnie, czereśnie, porzeczki - jakoś trzeba sobie radzić :P


Dookoła góry:






Uchachany Jasiek:


Prawie jak Spa:


Przed Gorlicami:


Robię kanapki pod Biedronką. Wykorzystuję to skrzętnie i większość dobroci zgarniam do swoich bułek:D


Wcianamy obiad:


I rozpoczynamy nocną jazdę:






Chwila na przystanku:


Dookoła klimat grozy:


Rasowe żule:


Chwilę w zupełnym mleku:


I odpoczynek na kolejnym przystanku:


Robi się jasno:


I pięknie:






Raz dziury:


Raz nowy asfalt:


Będziemy w Google Street View ! :D


Nad Soliną:


Mały dysonans?


Ostatnie górki i dojeżdżamy do Sanoka




Pozdrawiam :)


Kategoria 300>

Krakowsko-Częstochowska trzysetka

  • DST 300.99km
  • Czas 11:57
  • VAVG 25.19km/h
  • VMAX 65.00km/h
  • Temperatura 24.0°C
  • Sprzęt Merida TFS 100 V
  • Aktywność Jazda na rowerze
Środa, 19 sierpnia 2009 | dodano: 19.08.2009

Wycieczka zaplanowana dosyć spontanicznie, w poniedziałek napisał do mnie Adam z pytaniem czy nie mam ochoty na trasę do Częstochowy i Krakowa w jeden dzień. Od dawna chodził mi po głowie dystans zbliżony do 300 km, dlatego, pomimo zmęczenia po 1200 km górskich wycieczek, zgodziłem się bez namysłu.

Wstałem o 3:30, szybko zjazdłem śniadanie, spakowałem rzeczy do plecaka i ruszyłem po 4 do Dąbrowy Górniczej, gdzie miałem się spotkać z moim współtowarzyszem wycieczki. Było ciemno, miasto wyglądało jak umarłe, zero samochodów, wszystkie bloki czarne :) W lesie trochę zmarzłem, jednak w miarę sprawnie dojechałem do Reala w DG, naszego miejsca spotkania. Wyjechaliśmy od razu kręcąc dosyć szybko. Towarzyszyła nam cały czas polna mgła pobudzona przez wstawające i dosyć leniwie wyłaniające się słońce.

Do Częstochowy jechało się bardzo przyjemnie, słońce pojawiło się na horyzoncie na tyle, żeby nas ogrzewać, poruszaliśmy się zadowoleni z prędkością 28-38 km/h. Jechaliśmy przez Świerklaniec, Miasteczko Śląskie, Piasek, Boronów i Konopiska. Na Jasnej górze byliśmy o godzinie 9, tam to odpoczęliśmy w klasztorze, poczym pojechaliśmy coś przekąsić do restauracji.

Z Częstochowy mieliśmy ciężko wyjechać, ponieważ trzeba było zjechać na drogę nr 46, a niestety zjazd do niej prowadził tylko przez krajową jedynkę. Błądząc ponad 40 minut, w końcu udało się na nią wjechać, wykorzystując głównie chodniki i przejścia dla pieszych. Następnym dużym celem stał się Kraków oddalony o około 140 km od Częstochowy. Przez Olsztyn, Janów, Lelów ( postój ) jechaliśmy główną drogą, jednak panował mały ruch. Dobrej jakości asfalt naprawił średnią straconą w mieście. W Lelowie skręciliśmy na boczną drogę prowadzącą do Pradła. Tu zaczęła się prawdziwa Jura, czyli pagórkowate tereny. Trasa taka utrzymywała się aż do Pilicy, muszę powiedzieć, że wymęczyła mnie chyba najbardziej. W Pilicy był upragniony postój, zjazdłem paczkę orzechów popijająć colą. Chyba mi to pomogło, bo potem aż do samego Krakowa nie miałem problemów z jazdą. Za Wolbromiem zamieniłem się z Adamem rowerami, bo byłem ciekawy jak się jeździ na 9 kg szosówce. No i muszę powiedzieć, że się chyba zakochałem w takiej kolarce, na prostej sypałem sobie 40 km/h bez żadnych trudności, pod górę szła leciutko 36km/h. W takim szalonym tempie dojechaliśmy do Skały, skąd czekał nas już tylko długi zjazd na przedmieścia Krakowa

W miarę sprawnie przebiliśmy do centrum na rynek. Postanowiliśmy zjeść coś bardziej sytego, bowiem to jeszcze nie było koniec wycieczki, trzeba było wrócić przecież do domów. Kebab z grodzkiej wystarczył w zupełności, jednak muszę przyznać że jakoś zmalał chyba od tamtego roku, bo zjadłem go dosyć szybko. Posiedziliśmy chwilę odpoczywając i zabraliśmy do powrotu.

Obawialiśmy o wyjazd z Krakowa, jednak udało mi się odtworzyć trasę powrotu sprzed roku, dlatego już po chwili byliśmy w Zabierzowie, gdzie cały czas prosto lecieliśmy do Jaworzna przez Krzeszowice, Trzebinię i Chrzanów. Przed Krzeszowicami zrobiło się ciemnawo, trzeba było włączyć drugi raz w tym dniu lampki. Na tym odcinku jechało mi się wyśmienicie, chwilami nawet odstawiałem Adama jadącego na szosie :P Tablicę Jaworzno minęliśmy około 21. Wyprowadziłem towarzysza jazdy z miasta, podziękowaliśmy sobie za wspólną jazdę, poczym wróciłem do domu.

Udało się w końcu zrobić 300 km. Po powrocie do domu czułem zmęczenie, jednak nie byłem jakoś strasznie padnięty, co oznacza, że 400 km w jeden dzień jest w zasięgu ręki. Ale chyba nic więcej, bo na 400 km na góralu trzeba poświęcić równo 24 h :)

Kończę tę epopeję i zapraszam do zdjęć, które takie ni jakie ( albo zdjęcia albo jazda :( )

Poranek za Miasteczkiem Śląskim:


Częstochowa:




Nowe bidonki ;) :


Dalsza droga przez Jurę:


Lelów wita:


Przed nami zamek w Olsztynie:


Adam:




Widoczki:




Rynek.. i taraz nie pamiętam gdzie, czy w Pilicy czy w Wolbromiu... :P :




Lans na szosie ;) :


Kraków:




Zachodzące słońce przed Krzeszowicami:


Zmęczone rowerki :P :




Pozdrawiam :)


Kategoria 300>