vanhelsing prowadzi tutaj blog rowerowy

vanhelsing

Wpisy archiwalne w miesiącu

Lipiec, 2011

Dystans całkowity:2130.74 km (w terenie 68.00 km; 3.19%)
Czas w ruchu:134:38
Średnia prędkość:15.83 km/h
Maksymalna prędkość:70.90 km/h
Suma podjazdów:20510 m
Liczba aktywności:23
Średnio na aktywność:92.64 km i 5h 51m
Więcej statystyk

Dzień 21 - Wgłąb lądu

  • DST 75.56km
  • Czas 05:20
  • VAVG 14.17km/h
  • VMAX 53.00km/h
  • Temperatura 35.0°C
  • Podjazdy 850m
  • Sprzęt Merida TFS 100 V
  • Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 31 lipca 2011 | dodano: 19.10.2011

Wstajemy leniwie przed 8 i zbieramy się dosyć szybko, bo wszystkie zapasy wody się skończyły i resztą z bidonu mogę jedynie twarz obmyć. Na szczęście najbliższe miasteczko jest blisko. Za nim zaczyna się długi podjazd, męczymy się głodni okropnie. Dopiero na szczycie jemy jakieś resztki z sakw. Ruch na drodze się nasila, postanawiamy zmienić trasę - zamiast ciągłej jazdy wzdłuż wybrzeża komercyjnej Chorwacji, odbijemy wgłąb lądu na terytorium Bośni i Hercegowiny.
W Opuzen skręcamy na wschód i przekraczamy granicę. Próbujemy znaleźć kantor, żeby wymienić kasę, ale jak się potem okaże, nigdzie tego nie można było zrobić i całą Bośnię przejechaliśmy bez odwiedzenia sklepu i brakiem zapasów... :)

Bośnia okazuje się rajem. Niknie całkowicie tłum turystów, drogi są spokojne i nawet dobrze utrzymane. Jednak nie to ucieszyło nas najbardziej. Kraj ten jest rajem owocowym - w ciągu tego dnia zjedliśmy niezliczoną ilość pomidorów, papryki, brzoskwiń, jabłek i winogron. Jako pierwszy cel obraliśmy sobie Medjugorje, do których prowadziła boczna droga otoczona plantacjami winorośli.

Miasto jest rozreklamowane, nie ma tam nic ciekawego oprócz straganów i niemieckich turystów. Uciekamy zatem dalej, jadąc na Mostar, jednak jakieś 5 km przed nim postanawiamy znaleźć nocleg. Udaje się to u rodziny obok wielkiego ogrodu i małej altanki. Dostajemy od nich 1,5 litra domowego białego wina i duużo pomidorów do kolacji. Robimy również pranie, nieocenione w tym okazują się sakwy Crosso Dry, które służą za bęben pralki ;) Kąpiel z zimnego węża i do spania.

Przed granicą:


Bośnia to ponownie ( tak jak w Serbii ) bardzo widoczne ślady wojny:


I tak przed ponad tydzień...:


:)


Mateusz męczy podjazd:




Medjugorje:


Nie było tam nic ciekawego, więc kupiliśmy sobie za znalezione na drodze pieniądze ( fuks-wyprawa :D ) po piwku :D


Pranie na rowerzyste ( tę czapkę Croatia też znalazłem :D )


Widok z namiotu:


Winko i czosnek, swojskie klimaty:


Pranie się suszy, można iść spać :) :


Rysowanie map od tej chwili staje się dużym problemem - w Google Bośnia to biała plama na mapie :/


Kategoria 50-100 km, BAŁKANY 2011

Dzień 20 - Dubrovnik

  • DST 112.61km
  • Czas 07:25
  • VAVG 15.18km/h
  • VMAX 49.00km/h
  • Temperatura 35.0°C
  • Podjazdy 2300m
  • Sprzęt Merida TFS 100 V
  • Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 30 lipca 2011 | dodano: 15.10.2011

Rano dostajemy kawę ( to już chyba norma, zaczęliśmy potem narzekać jak ktoś nas kawą nie poczęstował :D ) i ruszamy w stronę Dubrovnika. W końcu widzimy znaki kierujące na Lidla, ucieszeni perspektywą zjedzenia czekoladowego Choco kręcimy wesoło. Znowu zaczynają się podjazdy, gdy jesteśmy prawie na samym szczycie, okazuje się, że do naszego upragnionego sklepu trzeba odbić w bok i zjechać na sam dół. No ale czego się nie robi dla czekolady ;D
Przed Lidlem urządzamy sobie popas, kupujemy także chleb. Po chwili ruszamy w upale dalej, Dubrovnik coraz bliżej. Zaczynają się piękne widoki na morze i wyspy, jednak droga cały czas prowadzi góra-doł. Męczy to strasznie, zwłaszcza, że temperatura przewyższa 35 C w cieniu.

Zjeżdżamy do Dubrovnika, w którym się totalnie gubimy, dzięki czemu zwiedzamy prawie całe miasto. W końcu jednak udaje się dotrzeć do starej części, którą zwiedzamy na raty- najpierw ja, potem Mateusz. Wąskie uliczki zapchane są masakrycznie, turystów z całego świata od groma. Uciekamy czym prędzej.

Widoki wciąż zapierają dech w piersiach, ale 3 kilometrowe podjazdy i takie same zjazdy wykańczają nas zupełnie.

Dojeżdżamy do granicy z Bośnią, przekraczamy ją bez problemów, aby po paru km znowu znaleźć się w Chorwacji - Bośnia ma mały kawałek dostępu do morza. Z racji samych miejscowości turystycznych rozbijamy się w małej zatoczce niedaleko plaży, jakieś 50m od granicy. W czasie, gdy Mateusz zajmował się przypalaniem sosu i niedogotowywaniem makaranu (oj srogo się wtedy wkurzyłem pamiętam ), ja poszedłem popływać sobie w zatoczce o zachodzie słońca.

Tego dnia zrobiliśmy ponad 2000m przewyższenia, które przy takim ukształtowaniu terenu i takiej temperaturze dały nam w kość bardziej niż w Alpach. Wystarczy spojrzeć na profil na samym dole na mapie :P

Dziś trochę więcej zdjęć :)

Nasza rezydencja o poranku:


Private jet:


Takich plaż mieliśmy pod dostatkiem:




Dubrovnik:






















Plażowanie :)






Kolejne państwo na naszej drodze:


2000 stukło :)



Kategoria 100-200 km, BAŁKANY 2011

Dzień 19 - Hrvatska

  • DST 55.12km
  • Czas 03:35
  • VAVG 15.38km/h
  • VMAX 57.00km/h
  • Temperatura 35.0°C
  • Podjazdy 700m
  • Sprzęt Merida TFS 100 V
  • Aktywność Jazda na rowerze
Piątek, 29 lipca 2011 | dodano: 12.10.2011

Wstajemy o 8, ale o 9 zaczyna padać, więc wcinamy kaszki i idziemy spać dalej. O 12 się budzimy, przestaje padać i wychodzi słońce, które skutecznie nas wygania z namiotu. Zbieramy się mimo to powoli, dopiero po 13 jesteśmy w trasie.
Po chwili jazdy znajdujemy świetne miejsce do kąpieli, rozbijamy się na ponad godzinę. Skoki do wody, opalanie i nurkowanie w przezroczystej wodzie. Dookoła otaczały nas piękne widoki gór. Objeżdżamy prawie całą zatokę dookoła, po czym odbijamy na Herceg Novi. Tutaj zaczyna się okropny ruch, w końcu to główna droga na Jadrańskiej Magistrali. Po drodze kupujemy sobie wielkiego 8 kilowego arbuza, wiozę go chwilę w sakwie, ale jest za ciężki, bo znosu mnie do rowów, więc próbujemy pochłonąć go ile się da.
O zbliżaniu do granicy z Chorwacją przypomina nam ogromna kolejka samochodów do przejścia, omijamy ją oczywiście skutecznie manewrując pomiędzy wkurzonymi turystami.
Noclegu szukamy długo, ludzie w Chorwacji są nastawieni na turystykę i każdy się nas pytał ile mu zapłacimy za kawałek jego pola gdzie się krowy pasą. Na szczęście w końcu się udało, pozwolono nam się rozbić na tarasie obok wielkiego domu u starej babci i jej syna. Na kolacje dostajemy zupę pomidorową z wieeelkim ziemniorem, pajdę ciemnego chleba i domowe pomidory. Pojedzeni zasypiamy szybko.
















Kategoria 50-100 km, BAŁKANY 2011

Dzień 18 - Zatoka Kotorska

  • DST 63.94km
  • Czas 04:45
  • VAVG 13.46km/h
  • VMAX 66.00km/h
  • Temperatura 36.0°C
  • Podjazdy 1020m
  • Sprzęt Merida TFS 100 V
  • Aktywność Jazda na rowerze
Czwartek, 28 lipca 2011 | dodano: 12.10.2011

Dziś z założenia miał być spokojny dzień poświęcony na zwiedzanie i plażowanie. W 4 osobowym składzie ruszyliśmy wzdłuż wybrzeża, po drodze zjeżdżając do Petrovac, gdzie zjedliśmy śniadanie. Niestety znowu mnie rozbolał brzuch, do 12 siedzieliśmy w cieniu odpoczywając i chroniąc się przed rosnącym upałem. O 12, w samo południe postanawiamy ruszać, skwar był nie do wytrzymania. Zwiedzamy również Sv Stefan. Niestety nie możemy zwiedzić wyspy, bo cała została przebudowana na hotel i wstęp tylko dla rezydentów. Warto wspomnieć również o plaży, wstęp na nią kosztował 50 Euro ! Uciekamy czym prędzej.
W Budvie robimy zakupy, wcinamy arbuza i żegnamy się z naszymi współtowarzyszami, którzy odbijają wgłąb Czarnogóry. My natomiast kierujemy się na Kotor i przepiękną zatokę ukrytą pomiędzy jedynymi w Europie Południowej fiordami.
Zwiedzamy Kotor, chwilę siedzimy na plaży. Deptakiem wyjeżdżamy z miasta, by na samym końcu znaleźć nocleg na prywatnym terenie ( za pozwoleniem właściciela oczywiście :P ). Mamy kranik z wodą, więc znowu się umyjemy. Robimy ognicho i podziwiając zachód słońca nad górami i jeziorem, idziemy spać.

Ekipa:


Wybrzeże:


Sv Stefan:




Kotor:




Ognicho:



Kategoria 50-100 km, BAŁKANY 2011

Dzień 17 - Adriatyk

  • DST 84.82km
  • Czas 05:40
  • VAVG 14.97km/h
  • VMAX 48.00km/h
  • Temperatura 33.0°C
  • Podjazdy 1200m
  • Sprzęt Merida TFS 100 V
  • Aktywność Jazda na rowerze
Środa, 27 lipca 2011 | dodano: 30.09.2011

Pobudka o 7. Zostajemy zaproszeni na śniadanie, na które dostajemy jakieś smażone placki ( bardzo dobre ), ser biały oraz na słodko arbuza i melona. Żegnamy się z gospodarzami i o 8 już jesteśmy w trasie. Mijamy charakterystyczne bunkry w Albanii, bo po chwili wjechać do kolejnego państwa - Czarnogóry. Ta na początku wita nas widowiskową drogą w kanionie pomiędzy wysokimi skałami i głębokimi wąwozami. Co chwilę pojawiają się wąskie tunele i szybkie zjazdy.

Docieramy w końcu do wybrzeża. Gospodarz polecał nam miejscowość Ulcin, gdzie podobno jest "bella spiaggia". Piękna plaża może i była, ale nie szło tam się zmieścić, całe wybrzeże było zawalone turystami :/ Posiedzieliśmy chwilę i czym prędzej uciekliśmy, bo takie tłumy zupełnie nam się nie podobały. Czarnogóra jest zjadana przez turystykę, to nie to samo co jeszcze kilka lat temu.

Słynna droga wzdłuż wybrzeża daje nam wycisk od początku. 2-4 km podjazdu, 2-4 km zjazdu i tak w kółko ! Męczyło to okropnie, do tego ponad 33 C w cieniu... Dojechaliśmy do miejscowości Bar, za którą to udało się znaleźć kawałek luźniejszej plaży. Od raz rzuciły mi się w oczy dwa obładowane rowery z sakwami crosso - Polacy ! Spotkaliśmy parę z Warszawy, dołączyliśmy się nich na chwilę rozmawiając o naszych trasach i przygodach. Po chwili, jakby znikąd pojawiła się kolejna, tym razem 4 osobowa grupa z Gliwic! Zrobiło się na prawdę wesoło, pojechaliśmy potem razem coś zjeść. Po 18:30 się żegnamy z grupą gliwicką, natomiast zostajemy z warszawską, która ma podobny kierunek jak my - super, grupa nam się powiększyła do 4 osób ! :)

Nocleg udaje się znaleźć przed bramą domu niedaleko plaży. Znowu przydaje się mój włoski, bo państwo z tego właśnie kraju pochodzą. Na kolację przygotowujemy sobie ryż i makaron, który to wcinamy z pysznym sosem przygotowanym przez Dorotę. Piwo 1,5 litra, pogaduchy i do spania :)

Z racji totalnego braku czasu wpisy będą się pojawiać rzadziej. Przepraszam :P

Rano gospodarz w końcu dał się namówić na jedno zdjęcie:


Albańskie bunkry:


Witamy w Czarnogórze:




Adriatyk:






<a href="http://photo.bikestats.eu/zdjecie,222493,adriatyk-w-czarnogorze.html">[/url]

Polacy są wszędzie :D


Jedzonko:


I kolacja wieczorem:





Kategoria 50-100 km, BAŁKANY 2011

Dzień 16 - TIRstop

  • DST 109.75km
  • Czas 05:45
  • VAVG 19.09km/h
  • VMAX 50.00km/h
  • Temperatura 34.0°C
  • Podjazdy 650m
  • Sprzęt Merida TFS 100 V
  • Aktywność Jazda na rowerze
Wtorek, 26 lipca 2011 | dodano: 18.09.2011

Rano na obudzenie dostajemy gratis caffe macchiato. Śniadanie jemy na stacji benzynowej, wcinamy pasztet z chlebem i ketchupem. Po chwili drogi w kierunku Prizren macha nam ktoś z warsztatu samochodowego. Okazuje się, że zaciekawiliśmy naszymi rowerami mechaników. Pogadaliśmy dosyć długo, dostaliśmy colę na ochłodę, bo temperatura znowu przekraczała 32 C.

Dowiedzieliśmy się również, że w Albanii od przejścia z Kosowem prowadzi nowa autostrada wybudowana przez Amerykanów. Coś z tym faktem trzeba było zrobić. Zaraz po przejściu granicy postanowiliśmy złapać stopa i przejechać nieciekawy fragment drogi. Zanim jednak pomyśleliśmy, żeby go łapać, zaczął na nas trąbić Albańczyk w ciężarówce i machać nam wesoło ręką, żebyśmy się z nim zabrali ! Rowery zapakowaliśmy na pakę, i ruszyliśmy na odkrywanie nowego kraju, tym razem z perspektywy wysokiej kabiny ciągnika siodłowego.
Pan okazał się bardzo sympatyczny, rozmawialiśmy w mixie niemiecko-albańsko-polskim ( tak, taki język istnieje :D ) Poczęstował nas piwem, po czym sam zabrał się za jego konsumpcję. Co najśmieszniejsze, za każdym razem, gdy podnosił głowę, żeby spożyć ten szlachetny trunek, zjeżdżał ciężarówką na lewy pas ( jak się skończyła autostrada ), gdzie przerażone osobówki uciekały do rowu trąbiąc przeraźliwie. W ostatniej chwili odbijał, również trąbił i ucieszony machał ręką. Gdy zajechał komuś drogę naprawdę niebezpiecznie, to po całej sytuacji otwierał szybę, wystawiał głowę do tyłu i machał na dodatek, przy okazji zjeżdżając znowu na lewy pas, bo jedną ręką machał, a drugą trzymał piwo. No masakra.
Gdy zapytałem się o problem z policją, odpowiedział mi spokojnym głosem: „ Polizei, kein problem, 5 euro, kein problem !”. Wyobraźcie sobie łapówkę 20 zł za jazdę pod wpływem w Polsce…

Z ciężarówki zeskoczyliśmy około 60 km od Szkodry, dużego miasta leżącego przy granicy z Czarnogórą. Problemy z przerzutką niestety spowodowały, że nie chciałem zagłębiać się w bezdroża albańskie, jakakolwiek awaria stwarzała wielkie problemy z transportem.
Droga do Szkodry zrobiła się prosta, jechaliśmy z wiatrem i zadowoleni podziwialiśmy albańskie krajobrazy. Na drogach wszędzie można było spotkać mercedesy, to wizytówka w Albanii. Ponadto przy drogach co chwilę są stragany z arbuzami i melonami, kupiliśmy sobie dwie spore sztuki za niecałe euro.
Szkoder jest biednym miastem. Wystarczy skręcić z głównej drogi, aby zobaczyć przeraźliwą biedę- ludzi mieszkających w rozsypujących się ruinach, gromady dzieci spędzające swoje dzieciństwo na wysypisku w poszukiwaniu jedzenia i czegoś do zabawy, bezpańskich psów wykradających resztki ze śmietników. Smutne to były widoki.
Z miasta wyjechaliśmy prawie o zachodzie słońca, zaraz za nim spotkaliśmy pierwszą parę rowerzystów od początku wyprawy. Chwilę potem zacząłem szukać noclegu, udało się za pierwszym razem. Zobaczyłem ukryty za wielkim i gęstym ogrodem duży dom, do którego prowadziła szeroka droga. Trafiliśmy do rodziny muzułmańskiej, która przyjęła nas po królewsku. Rozmawiać mogłem tylko po włosku, bo gospodarz pracował w Italii spory okres czasu. Najpierw poczęstowano nas piwem, a potem zaproszono do wnętrza wielkiego domu na kolację. Przed tym jednak musieliśmy umyć nasze stopy, ręce i głowę, po czym wejść na boso do mieszkania. Jedzenie przerosło nasze najśmielsze oczekiwania, była to najlepsza kolacja podczas całej wyprawy. Przygotowała ją matka, która krzątała się od początku w kuchni. Na początek w wielkiej misie poczęstowano nas Patlixhaną, nie wiem generalnie co to było, lecz smakowało wyśmienicie. Przypominało w każdym bądź razie grzybki, albo coś z wnętrza jakiegoś zwierzątka. Na następnej wielkiej misie był Pilaf, czyli ugotowany ryż na słodko ze śmietaną. Na kolejnym talerzu czekały na nas Patate ( domowe frytki, bardzo grubo krojone ), Qebab ( paluszki mięsne ), Ojath ( biały ser ) i wielka porcja Sallat, czyli sałatki warzywnej. Do tego wszystkiego mieliśmy jeszcze piwo i sok. Na deser była wielka porcja Kasat, czyli lodów. I jedynie te lody były ze sklepu, cała reszta była robiona tradycyjnymi, domowymi sposobami. Wnętrze kuchni wypełniała albańska muzyka, charakterystyczna dla tego regionu. Na sam koniec wypiliśmy jeszcze po dużym kieliszku grappy, czyli po prostu wódki. Najedzeni do granic możliwości ledwo co mogliśmy się ruszać.

Gospodarz machnął ręką na namiot i powiedział, że możemy spać w domu, w pokoju gościnnym. Udostępnili nam łazienkę, na tej wyprawie myliśmy się prawie codziennie, cóż za luksus! Zmęczeni zasnęliśmy szybko. To był niesamowity dzień spędzony z wspaniałymi ludźmi!

Albańska muzyka na sam początek:



Veton z braćmi:


W Kosovie również widać ślady ostatniej wojny. Co więcej będąc wieczorem w Albanii, dowiedzieliśmy, że 2 dni po przejechaniu granicy serbsko-kosovskiej wybuchły tam walki, KFOR wyjechał czołgami na ulicę, spalono stację benzynową i ostrzelano domy. 2 dni różnicy i mogliśmy się znaleźć w centrum starć...






Welcome to Albania:


Rowery na pakę i jazda:




No to zdrówko! :D:




Albańskie krajobrazy:










Pan...:


...z melonami :D:


Mercedes. Jeden, drugi, dziesiąty..:


Szkoder:








Ward i Ilse:


U rodziny:


Bardzo nie chcieli, żebym robił zdjęcia, więc niestety nie mogę Wam ich pokazać


Kategoria 100-200 km, BAŁKANY 2011

Dzień 15 – Kosowo

  • DST 127.52km
  • Czas 08:15
  • VAVG 15.46km/h
  • VMAX 48.00km/h
  • Temperatura 32.0°C
  • Podjazdy 1500m
  • Sprzęt Merida TFS 100 V
  • Aktywność Jazda na rowerze
Poniedziałek, 25 lipca 2011 | dodano: 14.09.2011

Rano jemy domowy chleb z kiełbasą i kawą, żegnamy się z naszymi serbskimi przyjaciółmi i ruszamy w trasę. W końcu nie ma wiatru, ale za to robi się górzyście i bardzo gorąco. W końcu docieramy do przejścia serbsko-kosovskiego. Przekroczenie granicy odbywa się bez problemów, tylko zaciekawiony pogranicznik z AK-47 stuka mi karabinem w sakwy.

Krajobraz zmienia się na płaski, pojawiają się meczety i śmieci w każdym rowie. Droga jest zatłoczona okropnie, głównie nowymi samochodami z rejestracjami z całego świata. W Kosowie można spotkać najnowsze Mercedesy i inne luksusowe auta. Dojeżdżamy do Prishtiny, stolicy państwa, która przypomina jeden wielki plac budowy. Miasto jest ogromne, przedostanie się przez niego zajmuje nam ponad 2 godziny. Wszędzie jest zatłoczone, bród i śmieci walają się po ulicy. Uciekamy czy prędzej w kierunku Prizren wyjeżdżając autostradą.

Wiatr wkrótce się zmienia i zaczyna wiać prosto w twarz. Znowu! Dodatkowo zaczyna się spory podjazd, ciągnie się w nieskończoność. Na szczęście zaraz przed zachodem słońca docieramy do zjazdu. W pierwszej miejscowości postanawiamy poszukać noclegu, wjeżdżamy na spory ogród, gdzie pytamy się pierwszego zauważone człowieka, czy możemy się rozbić namiotem. Zgadza się od razu, jednak… po chwili przychodzi prawdziwy właściciel domu i już taki chętny nie jest. Panu robi się głupio, więc wsiada do auta i każe nam jechać za sobą… Wracamy na główną drogę, aby po chwili skręcić pod hotel… Okazuje się, że ten dobry człowiek postanowił nam wynająć pokój w przydrożnym motelu zupełnie za darmo! Jego brat jest właścicielem, więc nie będzie żadnego problemu. Zaprasza nas na kolację, stawia piwo i wielki talerz mięsa z frytkami. Rozmawiam trochę po włosku, trochę po niemiecku ( to ja umiem niemiecki ?!). Rowery chowamy w myjni obok, którą z kolei posiada jego drugi brat.
Mamy prysznic, czyściutkie łóżka i gniazdka do ładowania. Mega !

PS. Dodając ten wpis właśnie pojawiła się setna setka w kategorii 100-200 km. 100x100 :D

Mrrrrr:






Kotka pewnie czeka taki los:


FAP:


Prawosławna kapliczka:


Zbombardowana cerkiew:


Welcome in Kosovo:




Ograniczenia dla czołgów to norma. W Kosovie wciąż stacjonuje sporo jednostek z różnych krajów, w tym Polski. Służą jako KFOR:




Wesele:


Ślady wojny:




Kategoria 100-200 km, BAŁKANY 2011

Dzień 14 – Serbska gościnność

  • DST 85.42km
  • Czas 05:50
  • VAVG 14.64km/h
  • VMAX 50.00km/h
  • Temperatura 32.0°C
  • Podjazdy 600m
  • Sprzęt Merida TFS 100 V
  • Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 24 lipca 2011 | dodano: 11.09.2011

Dzień mija mile pod znakiem krótkich podjazdów i takich samych zjazdów. Jedziemy cały czas w otoczeniu gór, upał oczywiście nie popuszcza, powoli się do niego zaczynamy przyzwyczajać. Drogi w Serbii są dobre, lecz czas tam zatrzymał się jakieś 20-30 lat temu, na ulicach można spotkać stare Yugo, Zastavy, a nawet Polonezy i Maluchy z lat 70’

W mieście Niś robimy zakupy, kupujemy sobie za parę groszy piwo, makarony, konserwy, wielki kubek czekolady do chleba i jakieś chipsy nawet. Jedziemy dalej, wszędzie można zaobserwować biedę, Serbia najwięcej straciła jako przegrany podczas wojny i nikt im nie pomaga.

Wieczorem trafiliśmy na remontowaną drogę, położony był na razie tylko podkład z jakiś wapiennych kamieni. Kurzyło tam się okropnie, jak przejechało auto to wszystko było białe. Po 3 km takiej trasy opony i sakwy mieliśmy idealnie białe.

Wkrótce zaczęliśmy szukać noclegu. Spytaliśmy się u jednych ludzi, ale niechętnie chcieli nas przyjąć, więc ruszyliśmy dalej. Podczas pytania w drugim domostwie, podjechał nagle zielony peugeot, z którego wychylił się młody gościu i przemówił po angielsku. Powiedział, że słyszał, że szukamy noclegu i że on może nas przenocować, bo ma duży ogród. Był z żoną i małą córką. Pojechaliśmy za nim na rowerach. W domu mieszkała jego babcia i ojciec, natomiast oni sami żyli w innym mieście. Poczęstowano nas przepysznym serbskim piwem Lav i słodyczami ( na dobry początek ). Długo rozmawialiśmy o sytuacji w Serbii, o życiu, pracy i problemach powojennych. Byli też bardzo ciekawi jak się żyje w Polsce, ile zarabia, ile co kosztuje.
Wkrótce jednak młodzi musieli się zbierać, nas natomiast ojciec zaprosił do domu na kolację, na którą podano chleb ( oczywiście wielka pajda wypiekana w domu ), jajecznica, kiełbaski i biały ser swojski. Oczywiście do tego również było piwo Lav, w butelce 1,5l. Smakowało naprawdę wybornie.Dowiedziałem się, że Radko ( bo tak miał na imię ojciec ) służył podczas wojny w serbskiej armii i obsługiwał działko przeciwlotnicze. Był dumny, że mógł strzelać do "mudżahedinów z Kosova"

Udostępniono nam również łazienkę, więc pojedzeni i czyści mogliśmy spokojnie zasnąć.


Serbskie krajobrazy:


Takie tam samochody jeżdżą:


Pivo Jeleń, potem Lava 3 litry... Nie oszczędzaliśmy sobie :D:


Przerwa na melona:



Przestrzelone znaki to norma:


Ojj jak tam się kurzyło:




U rodziny:


Kolacja:


Kategoria 50-100 km, BAŁKANY 2011

Dzień 13 – Welcome to Serbia

  • DST 112.80km
  • Czas 08:01
  • VAVG 14.07km/h
  • VMAX 56.00km/h
  • Temperatura 35.0°C
  • Podjazdy 1200m
  • Sprzęt Merida TFS 100 V
  • Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 23 lipca 2011 | dodano: 09.09.2011

Upał z samego rana wygania nas z namiotów. Ruszamy obolałe kości, bo spało się okropnie niewygodnie. Droga prowadzi cały czas lekko pod górkę, do tego wieje nam mocny wiatr w twarz – jedzie się tragicznie, nie ma na nic siły! Jeden z gorszych odcinków na wyprawie… Przejeżdżamy przez miejscowość Kula i kręcimy w stronę serbskiej granicy.
Przechodzimy bez problemów, graniczni z ciekawością się patrzą na nasze rowery, mówia nam tylko „Welcome to Serbia”

Pierwszym miastem jest Zajecar, spokojne miasto w trakcie remontów dróg, idzie nam jechać po szuterku. Drogi w Serbii są spokojne, w całkiem dobrym stanie. Nawet znalazła się droga rowerowa, ale poprowadzona była dziurawymi płytami chodnikowymi, więc posypaliśmy normalnie jezdnią. Zaczęły się lekkie podjazdy, wiatr, choć zmieniliśmy kierunek, dalej wiał w twarz. Oj ciężko się jechało. W miejscowości Knjażevac wymieniam dolary na serbskie dinary, za 20$ dostaję ich ponad 1300.

Za miastem zaczyna się podjazd, który wg mapy ma 10 km. Już na samym początku przerzutka znowu głupieje, wplątuje się w szprychy i ciągnie za sobą hak…Obraz po zatrzymaniu się jest tragiczny, przerzutka pękła w korpusie, trzyma się na jednym sworzniu. Wózek pogięty we wszystkie strony, tak samo jak hak. Masakra!
Odpinam wszystkie sakwy i rozpoczynam żmudne próby uratowania resztki napędu. Po godzinie walki z ustawianiem, wyginaniem, prostowaniem i wyrywaniem udaje się doprowadzić rower do możliwości jezdnych. Ruszam delikatnie, uff – na szczęście kręci się, nawet zmienia biegi ( mam ich teraz 3x4 )
Robi się ciemno. Podjazd cięgnie się w nieskończoność, zaczyna nam brakować wody już na 5 km. Morale dodatkowo osłabiają krótkie zjazdy, które kryją za sobą ponowny podjazd. Jest już szaro, woda w bidonie się skończyła, po paru km zaczynają mi już wysychać usta. Po drodze ani sklepu, ani źródełka, ani nawet kałuży, nic! Mam dość, dodatkowo przerzutka znowu się gnie :/ Prostuję ponownie, tym razem działa już tylko jedno przełożenie. Wreszcie, gdy wydaje się, że podjazd nigdy się nie skończy, przychodzi pora na dłuższy zjazd. Na nasze szczęście zaraz pojawia się stacja benzynowa, na której uzupełniamy wodę, ponadto kupuję coca-colę 2l za 3 zł ! W Serbii jest niesamowicie tanio, chleb za 1 zł itp.
Rozbijamy się na wykoszonym polu zaraz za stacją. Makaron, cola i do spania. Nigdy mi tak nie smakowała coca-cola jak wtedy.












Jestem bogaty! Mam ponad tysiąc ! :D



Kategoria BAŁKANY 2011, 100-200 km

Dzień 12 – W stronę Dunaju

  • DST 162.74km
  • Czas 10:01
  • VAVG 16.25km/h
  • VMAX 49.00km/h
  • Temperatura 27.0°C
  • Podjazdy 600m
  • Sprzęt Merida TFS 100 V
  • Aktywność Jazda na rowerze
Piątek, 22 lipca 2011 | dodano: 06.09.2011

Rano na szczęście czujemy się o wiele lepiej. Nie chce się jednak okropnie jechać, jeden dzień lenistwa i przestoju zrobił swoje. Dziękujemy gospodarzom za pomoc i powoli ruszamy w stronę Krajowej. Miasto jest wielkie, ale głównie zbudowane z biednych domków. Robimy zakupy w Realu i obwodnicą przejeżdżamy przez miasto. Drogi oczywiście są okropne, dziury straszne. Na drodze tej miała miejsce śmieszna sytuacja, wyprzedził nas szambowóz w zaawansowanym wieku, który ledwo co się toczył. Wpadł oczywiście do jakiejś wielkiej dziury, bo o to w Rumunii nie trudno i oderwała się z od niego wielka, metalowa rura, z hukiem uderzając o asfalt. Wszystko działo się jakieś 10 metrów przed nami. Sekundę po tym, jak rura znalazła się na drodze, wyleciał z bramy obok starszy dziadek i z wielkim trudem podniósł jedną końcówkę żelastwa i zaczął ją ciągnąć do siebie. Szambozłomiarz normalnie ! Kierowca jednak szybko zobaczył zgubę na asfalcie, z piskiem opon zatrzymał ciężarówkę i z wielkim łomem wyleciał na biednego dziadka ledwo co ciągnącego złom, krzycząc jakieś przekleństwa po rumuńsku. Dziadek przystanął, popatrzył się, rzucił z powrotem rurę i po 2 sekundach już go nie było. Ciekawe, czy polscy złomiarze byliby szybsi :D
Dalsza droga była spokojna, wypłaszczyło się przed Dunajem. W końcu dojechaliśmy do miasta granicznego, trzeba było jednak przeprawić się promem przez rzekę. Rozlatujący się prom, na który wyszły chyba 4 tiry, masę osobówek i dwa rowery, kosztował nas 13 lei za jeden pojazd, bo potraktowano nas jako motocyklistów. Prom wręcz dryfował przez Dunaj, przepłynięcie na drugą stronę zajęło mu dobre 30 minut. Przetrzepano nam paszporty dziwnie się patrząc i wjechaliśmy do Bułgarii.

Poszukiwania noclegu rozpoczęliśmy około 20, jednak przez 2 wsie nic nie mogliśmy znaleźć. Warto także wspomnieć o miłym panu na rowerze, który wyprowadził nas z miasta Vidin i postawił kawę na stacji.

Zrobiło się ciemno, a my dalej jechaliśmy. Zaczęły się pola. Dopiero o 23 znaleźliśmy dogodne miejsce do rozbicia się, a dokładnie na wielkim polu słoneczników. Szybki makaron i do spania. Nigdy nie widziałem tylu gwiazd na niebie co wtedy.

Zrobiliśmy 162 km w 10 godzin, a zrobiłem tylko dwa zdjęcia :D:

Przeprawa przez Dunaj:


Gwiazdy:



Kategoria 100-200 km, BAŁKANY 2011