vanhelsing prowadzi tutaj blog rowerowy

vanhelsing

Wpisy archiwalne w miesiącu

Lipiec, 2011

Dystans całkowity:2130.74 km (w terenie 68.00 km; 3.19%)
Czas w ruchu:134:38
Średnia prędkość:15.83 km/h
Maksymalna prędkość:70.90 km/h
Suma podjazdów:20510 m
Liczba aktywności:23
Średnio na aktywność:92.64 km i 5h 51m
Więcej statystyk

Dzień 11 – Bezruch

Czwartek, 21 lipca 2011 | dodano: 05.09.2011

Wstajemy o 8. Mateusz leci do wychodka, oho, jego też złapało. Próbuję wstać, jakoś się zebrać. Nie ma mowy, słaniam się z nóg, nie potrafię ustać, w głowie mi się kręci. W nocy prawie wcale nie spałem, miałem nawet drgawki. Przejście paru kroków sprawia mi problemy, nie mam siły na nic, marzę jedynie żeby się położyć. Usypiam szybko, budzę się po 10, jednak stan się wcale nie poprawia. Mateusz też śpi, struło nas okropnie. Budzimy się ponownie o 15. Pytam się gospodyni czy możemy zostać na jeszcze jedną noc, bo jesteśmy chorzy, zgadza się bez problemu. Kolejny sen, przesypiamy prawie cały dzień. O 18 wydaje się być ciut lepiej, postanawiamy iść do wioski, żeby kupić coś do jedzenia.
Wzbudzamy oczywiście sensację, wszyscy już wiedzą, że z zagranicy przyjechali podróżnicy jacyś. Kupujemy jajka, chleb i arbuz. Udaje się to zjeść razem z kaszką, potem jeszcze popijam makaronem z dużą ilością pieprzu. Jest co raz lepiej, idziemy spać, jutro już musimy ruszyć.


Kategoria BAŁKANY 2011

Dzień 10 - Konserwa

  • DST 136.97km
  • Czas 07:42
  • VAVG 17.79km/h
  • VMAX 59.00km/h
  • Temperatura 32.0°C
  • Podjazdy 600m
  • Sprzęt Merida TFS 100 V
  • Aktywność Jazda na rowerze
Środa, 20 lipca 2011 | dodano: 05.09.2011

Rano budzi nas biały wilk. Tak bynajmniej myślał Mateusz, który przerażony zobaczył dużego, białego psa skradającego się pod lasem. Kręcił się już wieczorem, wylizał do czystych menażek pozostałości po makaronie i prawdopodobnie spał sobie 2 metry od namiotu. Ja poszedłem spać od razu, Mateusz jeszcze długo marudził, że nie chce być zjedzony przez wygłodniałego okrutnego wilka.
Za kierunek obraliśmy Craiovą, duże miasto na południu Rumunii. Najpierw główną drogą z Tirami, potem odbiliśmy na boczne trasy prowadzące znowu przez rumuńskie wioski. Nie było asfaltu, nie było szutru, były za to płyty betonowe, całkiem dobrze połączone ( przeważnie ).
Około godziny 16 zatrzymaliśmy się przy kapliczce z której wypływało źródełko. Chwilę potem zebrały się czarne chmury, które goniły nas od samego rana i lunęło deszczem. W tym samym czasie podjechała pod kapliczkę srebrna Dacia, z której wysiadł człowiek i napełnił butelki. Zainteresował się naszymi rowerami, zdążyliśmy powiedzieć, że jesteśmy z Polski, a on podbiegł do samochodu i wyciągnął wielką paczkę ciastek, po czym z uśmiechem na twarzy nam ją podarował! Zaraz po tym sięgnął do kieszeni po portfel i wyciągnął z niego 20 lei mówiąc, że to dla nas na piwo! Nie chcieliśmy zabierać tych pieniędzy, ale usilnie wcisnął mi je w rękę. Nie zdążyłem nawet mu dobrze podziękować, a pan już był w aucie i ruszał z piskiem opon. Przejechał 10 metrów, depnął po hamulcach i wrócił się do nas, wręczając nam jeszcze małą flagę Rumuni! No niesamowity człowiek, wszystko trwałe niecałą minutę !

Padało cały czas, zrobiliśmy się głodni w tej kapliczce, więc zjedliśmy ciastka, konserwę z Polski, która wydawała się być jeszcze trochę dobra… Wkrótce przestało padać, więc ruszyliśmy dalej. Po chwili jednak znów przyszła burza, tym razem jednak jechaliśmy dalej w pelerynce ( to ja ) i kurtce przeciwdeszczowej ( to Mateusz )

Zaczął mnie jednak boleć żołądek. Ból narastał z każdą chwilą, postanowiłem szukać szybko noclegu, żeby wziąć jakieś lekarstwo i się położyć spać. Udało się znaleźć nocleg przy całkiem ładnym domu, gospodarz pozwolił nam się rozbić w garażu, a dodatkowo położyć się na wielkim łóżku tam zalegającym. Tego dnia było jakieś narodowe święto, dostaliśmy pepsi, chleb i wielki stos mięsa z grilla – karczki, kiełbaski, skrzydełka… Ochoczo zabrałem się za konsumpcję karczku, gdy nagle poczułem, że mój żołądek dziś nie przyjmie żadnego pokarmu, co więcej chce się pozbyć wszystkiego ze środka…. Z tyłu był wychodek, spędziłem tam ponad 30 minut, oszczędzę opisu jak mocno mną szarpało, ledwo co potrafiłem ustać na nogach, brzuch bolał okropnie, do tego jeszcze rozbolała mnie głowa.
Totalnie wyczerpany kładę się na łóżku podstawiając pod nie jakieś puste wiadro. Zasypiam niespokojnym snem, budzę się co chwilę z głodu, jednak oprócz kawałka suchego chleba i coli nie mogę nic przełknąć. Jutro będzie ciężki dzień…

Z cyklu widok z namiotu: Wygłodniały wilk:




Wygłodniały wilk skrada się za Mateuszem, który w popłochu ucieka przez pole, gdzie krowy się pasą:


Woda, całą wyprawę ze studni/źródełek:


W Rumunii są też małe psy. Te są słodkie i nie rzucają się na rower. Ale jak dorosną to pewnie się będą rzucać. O ile przeżyją. Ich matka leżała przejechana 5 metrów obok.




Tajemniczy las:



Kapliczka:




! :


Będzie padać:


Miejsce naszych męk:



Kategoria 100-200 km, BAŁKANY 2011

Dzień 9 - Szosa Transfogarska

  • DST 100.25km
  • Teren 5.00km
  • Czas 07:42
  • VAVG 13.02km/h
  • VMAX 65.00km/h
  • Temperatura 31.0°C
  • Podjazdy 2850m
  • Sprzęt Merida TFS 100 V
  • Aktywność Jazda na rowerze
Wtorek, 19 lipca 2011 | dodano: 04.09.2011

Na 28 km podjazd wyruszamy o godzinie 8. Chwilę rozmawiamy z Anglikiem w camperze, był parę dni temu też w Polsce. Droga zaczyna się piąć lekko w górę, wchodząc przy okazji w las. Nachylenie rośnie stopniowo, ale nie jest bardzo stromo – jedzie się dobrze, można kręcić spokojnie 7-8 km/h, co w Alpach w tamtym roku było niemożliwe. Mateusz ma swoje, troszkę wolniejsze tempo, ale ja z kolei robię co chwilę zdjęcia, więc jedziemy w miarę równo i nikt nie musi na nikogo czekać. Za stacją kolejki podjazd pnie się przez galerie, by w końcu pokazać swoją ostatnią, odkrytą część prowadzącą na przełęcz. Po drodze spotykamy Polaków na motorach, rozpoznają mnie po fladze. Rozmawiamy o podróżach i jedziemy swoim ( a oni troszkę szybszym ) tempem :P Cień znika, robi się gorąco, ale nadal podjeżdża się przyjemnie. Parę przerw i… w końcu szczyt, na którym meldujemy się o 15.

Na górze tłumy okropne, uciekamy wyżej do budynku ratowników górskich, gdzie proszę o wodę. Chwilę rozmawiam po angielsku, dowiaduję się sporo ciekawych rzeczy o tych górach. Gotujemy zupki u nich w kuchni, a jemy na zewnątrz przy cudownym widoku na cały północny podjazd.

Zjazd okazuje się być okropnie dziurawy, zjeżdża się tragicznie. Trafiamy na pasące się wesoło na asfalcie konie, potem są już tylko dziury. Zjazd kończy się szybko, dojeżdżamy do jeziora, które trzeba objechać wzdłuż linii brzegowej. Znowu zaczynają się podjazdy, chwilowo jest nowa droga, a chwilowa wielkie na koło dziury przemieszane ze żwirem i piachem. Siły są, ale ramiona bolą od drgań okropnie.

Dalej przejeżdżamy przez tamę i zjeżdżamy do pierwszej wioski, aby znaleźć nocleg. Ta okazuje się jednak turystyczna, więc jedziemy 10 km dalej, gdzie udaje się znaleźć fajne miejsce na czyimś polu. Przeprawiamy się przez rzeczkę ( bo taka tam droga była ) i gotujemy makaron. 100 km po górach wpadło i około 2800m. przewyższenia.

No to w górę:


Ul na kółkach:














Ooo, tam trzeba wjechać !












Ten się nieźle namęczył:




puff:






heloł:










Pooleciał:






Na górze:


Wjazd do tunelu, było w nim lodowato:


Ostatnie spojrzenie na podjazd:


I pora na zjazd:








Czasem można było trafić na takich asfalt:


Jeziorko:


Zapora na jeziorku:


Jedziemy w dół:




Po czym kończy się droga, więc postanawiamy się za nią rozbić:



Kategoria BAŁKANY 2011, 100-200 km

Dzień 8 - Piękno Rumunii

  • DST 123.35km
  • Teren 32.00km
  • Czas 08:05
  • VAVG 15.26km/h
  • VMAX 54.00km/h
  • Temperatura 34.0°C
  • Podjazdy 1250m
  • Sprzęt Merida TFS 100 V
  • Aktywność Jazda na rowerze
Poniedziałek, 18 lipca 2011 | dodano: 31.08.2011

Na śniadanie dostajemy niespodziewanie chleb z dżemem i kawę. Ruszamy w stronę Mediaś drogą z dziurawych płyt asfaltowych. Połączenia pomiędzy nimi są okropne, czasami jedziemy poboczem. Jednak wybrana droga jest bardzo spokojna, jedzie się przyjemnie, dookoła pojawiają się piękne krajobrazy oraz typowe wioski rumuńskie. Jest cicho i nie wieje wiatr. Ludzie w większości nas pozdrawiają, machając radośnie lub wołając z uśmiechem na twarzy. Teren jest pagórkowaty, zbliżamy się w końcu do Karpat.
W miejscowości Agnita spotykamy Polaków, którzy są na jakiejś konferencji z UE, dostajemy od nich regionalne ciasta wypiekane przez rumuńskich rolników. Pytamy się również o drogę, okazuje się, że niedługo skończy się asfalt, ale da się dojechać.
Od tego miejsca droga stała się trudna ale i przepiękna. Nietknięte turystyką wioski, magiczny klimat wsi i sympatyczni ludzie towarzyszyli nam przez całą drogę. Nigdy nie było problemu z dostaniem wody, a i często dodatkowo otrzymywaliśmy jabłka albo śliwki.

Spotkaliśmy też dzieci, które jak nas tylko zobaczyły, to wybiegły za nami prosząc o cukierki. Niestety te leżały gdzieś głęboko w sakwie i mogłem jedynie je obdarować musli z biedronki ;P Pozwoliły za to sobie zrobić zdjęcia : )

Asfaltu nie było przez dobre 30 km. Gdy się zaczął skręciliśmy na główną drogę, po czym odbiliśmy na 7C – Szosę Transfogarską. Za wsią, zaraz przed początkiem podjazdu na wielkim polu obok górskiego strumienia rozbiliśmy namiot. Obok nas obozowała jakaś rumuńska rodzina i Anglik z camperze. To był piękny dzień spędzony w prawdziwym klimacie Rumunii.

Zaczęło się od płyt:




Nalewanie wody ze studni:


Pani zaprosiła mnie na ogród i pokazała własnoręcznie tkane dywany:


Śniadanko w trasie:


Kaszka bananowa z miodem - pycha ! :


Na zdrowie ! Bimber z plastikowej butelki:


Meridka:


Mediaś:


Częsty widok w Rumunii: Spalone auto, zdechły kot:






Typowe domy:


Krajobrazy:


Dzieci, choć biedne, są zawsze uśmiechnięte:






Mateusz podziwia nowy asfalt! Nie może być !:




Twarze Rumunii:




Temperatura przekraczała 34C. Rowery zostawiały ślady w asfalcie:


Niedługo się skończy asfalt:




Dzieci :)














Kurzu co nie miara:








Pojawiły się Karpaty:










Widok z namiotu:












I piwo Ursus na koniec dnia :):



Kategoria 100-200 km, BAŁKANY 2011

Dzień 7 - Rumuński pociąg

  • DST 126.59km
  • Czas 06:52
  • VAVG 18.44km/h
  • VMAX 54.00km/h
  • Temperatura 31.0°C
  • Podjazdy 800m
  • Sprzęt Merida TFS 100 V
  • Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 17 lipca 2011 | dodano: 30.08.2011

Rano znowu korzystamy z kuchni, dostajemy do resztki makaronu, która została z kolacji, jajka i ser biały, więc robimy sobie pyszną jajecznicę. Na drogę od naszego gospodarza dostajemy dwa słoiki robionego sosu do spaghetti, słoik dżemu oraz pół litra miodu ! Czyli razem mamy już litr tego słodkiego napoju.

Na dobry początek dłuższy podjazd, spotykamy na nim dwie dziewczyny, które czasami też podróżują z sakwami. Rozmawiamy chwilę i jedziemy dalej, w kierunku Cluj Napoca. Droga, choć główna, jest bardzo spokojna. Mijamy wiele wiosek, w których widać tylko starszych, biednych ludzi. W Cluj zwiedzamy miasto, jest naprawdę ładne, widać spory przepych i drogie samochodu. Tam to tez postanawiamy podjechać kawałek pociągiem, bowiem przed nami tranzytówka. Za 100 km odcinek płacimy 31 zł, lecz nie dane nam jest dojechać do końca. Okazuje się, że rowerów w tym pociągu przewozić nie można i musimy zapłacić karę 50 zł za jeden rower ! Oczywiście nie mam najmniejszego zamiaru tyle stracić, dyskutuję ponad 20 minut z konduktorem, który wyraźnie czeka na łapówkę, bo siedzimy w pustym przedziale. Udaje się wywalczyć jedynie dojazd do najbliższej stacji, na której wysiadamy. No ale i tak przejechaliśmy 30 km od Cluj. Zmieniamy trasę i jedziemy w stronę Luduś, aby chwilę za nim skręcić na drogę w kierunku Mediaś. Zaraz po skręcie znajdujemy nocleg na ogrodzie. Gospodarze szybko się zamykają w domu, ale przed tym jeszcze udostępniają nam wodę i wychodek ;) Makaron i do spania.

Z dziewczynami:








Babcia prosiła o 1 leja:


Cluj:










Makaron z sosem od gospodarza:


Kotek potem urządził sobie zjazd po namiocie...


A w dniu 8 będzie baardzo dużo zdjęć :)



Kategoria 100-200 km, BAŁKANY 2011

Dzień 6 – Żegnaj asfalcie

  • DST 73.63km
  • Teren 31.00km
  • Czas 06:22
  • VAVG 11.56km/h
  • VMAX 55.00km/h
  • Temperatura 28.0°C
  • Podjazdy 820m
  • Sprzęt Merida TFS 100 V
  • Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 16 lipca 2011 | dodano: 29.08.2011

O 3 w nocy budzą nas potężne grzmoty nadchodzącej burzy oraz porywisty wiatr. Namiot rozbity z jednym śledziem ledwo co się trzyma, trzeba latać po ciemku i wbijać w kamieniste podłoże, co nie idzie tak łatwo. Przylatuje nawet nasz gospodarz wołając nas do domu, no ale nie zostawimy wszystkiego w namiocie, bo ten niechybnie by sobie poleciał gdzieś w pole.
Burza na szczęście nas omija, nie spada ani kropla deszczu. Wiatr po chwili też się uspokaja, tylko z daleka słychać już słabnące odgłosy burzy.

Rano zostajemy zaproszeni do kuchni, gdzie żona pana dziadka, czyli pani babcia, przygotowuje nam placki ziemniaczane z miodem. Oczywiście popijamy je bimbrem, od czasu do czasu pijąc jeszcze herbatkę ziołową. Lecz to nie koniec niespodzianek, na drogę dostajemy wielki, ponad kilogramowy kawał słoniny, pomidory, paprykę, pół litra miodu i… pół litra bimbru! Co więcej bimber jest w plastikowej butelce. Będzie picia codziennie, ło rany…

Nasz gospodarz ostrzegał przed planową dalszą trasą. Mówił, że za parę km skończy się asfalt i będzie ciężko przejechać. Nic sobie z tego nie robiliśmy, będąc po części trochę przygotowanym na ciężkie warunki. Asfalt rzeczywiście, skończył się pod koniec wsi, zaczął się jednak w miarę przyjemny szuterek naznaczony olbrzymimi dziurami. Ale na rowerze dało się jechać. Droga zaczęła się piąć pod górę, od tego miejsca było coraz trudniej. Gdy wyjechaliśmy ze wsi skończył się szuter i zaczęła… polna droga wyjeżdżona przez furmanki. Krajobraz przypominał połoniny w Bieszczadach, w zasięgu wzroku nie było w ogóle ludzkiej cywilizacji. Jazda sprawiała spore trudności, wyschnięta na pieprz ziemia urozmaicona wybojami nie pozwalała się rozpędzić nawet w z górki. Co gorsza nie było tam jednej drogi, lecz kilka, które co chwilę gdzieś skręcały, a każdy wydawała się być tą właściwą. Niechybnie byśmy pobłądzili, lecz udało się spotkać dwóch rolników na furmankach, którzy wskazali nam właściwy kierunek tej krajówki.

Wkrótce jednak skończyło się pole i zaczął się las. Dziwny, zarośnięty i tajemniczy las. Przeprawa przez niego polegała głównie na pchaniu roweru po błocie, odgarnianiu pajęczyn z wielkimi kudłatymi pająkami z całego ciała ( głównie z twarzy ) i prób ubicia setek much, które kleiły się do ciała. Zrobiło się ciemniej. W pewnym momencie naszym oczom ukazał się wysoki, bardzo dobrze utrzymany płot z drutem kolczastym. Ciągnął się przez parę kilometrów, lecz w tym czasie nie widzieliśmy ani jednego wejścia. Coś było nim ogrodzone, coś o czym nie mieliśmy pojęcia i pewnie nie chcieliśmy wiedzieć. Pozostawało tylko pytanie po której stronie tego ogrodzenia my jesteśmy..

Na szczęście po ponad godzinnej przeprawie skończył się las. W oddali zobaczyliśmy małą wioskę. Zjazd był okropny, myślałem, że pourywam tam wszystko. Wieś miała trochę asfaltu, nawet połączenie z drugą wsią też było utwardzone. Zaczął się lekki podjazd, na którym zauważyłem, że coś stuka mi w napędzie. Okazało się, że pękło jedno ogniwko spinki. Szybko jednak skróciłem łańcuch i wszystko wydawało się ok. Niestety…. po paru km pin musiał się przemieścić i zablokować łańcuch, który pociągnąć przerzutkę i…. tak, po raz kolejny stało się to, o czym nawet nie chciałem myśleć – wygiąłem hak z przerzutką ! Byłem zrozpaczony, dlaczego zawsze musi mi się to przytrafić! Po 30 minutowej walce z napędem udało się „naprostować” hak w taki sposób, żeby było chociaż parę biegów. Straciłem niestety dwa najlżejsze przełożenia, co nie wróżyło dobrze przy nadchodzących podjazdach.

Na dodatek znowu skończył się asfalt. Lekki podjazd wykluczył jazdę, trzeba było pchać. Dotarliśmy w końcu do wioski Pusta, która okazała się być cygańska. Przeraźliwa bieda uderzyła w oczy, nieprzychylnie patrzące oczy, rzucające się psy i dzieci proszące o cukierki towarzyszyły nam przez parę kilometrów.

Za Pustą w końcu pojawił się asfalt. Oczywiście się skończył na rzecz kostki brukowej i trzeba było jechać poboczem po piasku, no ale to już jakaś cywilizacja przecież. Wieczorem dotarliśmy do Zalau, za którym zaczął się podjazd. Robiło się ciemno, więc poszukałem noclegu w ostatnim domu przed lasem – udało się! Gospodarz żył kilka lat w USA, więc doskonale znał angielski. Udostępnił nam kuchnię, ugotowaliśmy sobie makaron, na dodatek dostaliśmy Coca-colę, pyszne ciasto i arbuza. Chwilę porozmawialiśmy i poszliśmy spać. Uff, koniec męczącego dnia.

Śniadanie:


Kotek:


No to jedziemy...
















Ogrodzenie w lesie:


Zjazd:






Kapelusik na upały dobry :P


We wiosce:






Ziimno !


I nasi gospodarze:



Kategoria 50-100 km, BAŁKANY 2011

Dzień 5 – Bimber, słonina, Rumunia

  • DST 76.58km
  • Czas 04:35
  • VAVG 16.71km/h
  • VMAX 28.00km/h
  • Temperatura 34.0°C
  • Podjazdy 150m
  • Sprzęt Merida TFS 100 V
  • Aktywność Jazda na rowerze
Piątek, 15 lipca 2011 | dodano: 27.08.2011

Wstajemy wcześnie, żeby szybko dotrzeć do granicy węgiersko-rumuńskiej. Kabanosy i konserwa na śniadanie musi nam wystarczyć aż do obiadu. Na początku jest chłodno, jednak tak samo jak dnia poprzedniego szybko robi się gorąco. Do granicy wiedzie płaska droga, zatrzymujemy się tylko raz, kiedy to dostaję kubek mleka od mleczarza rozwożącego ten napój po wioskach. Jeździ jakimś starym mercedesem i co chwilę puszcza melodyjkę w stylu ryczącej krowy.
Gdy znajdujemy się w przygranicznej, węgierskiej wiosce zatrzymuje nas nagle straż graniczna, mówiąc, że w tej chwili przejście jest zamknięte i dalej nie możemy jechać. Blokują ulicę i nikogo nie przepuszczają. Dowiaduję się ( z trudem się dogadując ), że otworzą dopiero o 14:30, czyli przed nami 5 godzin postoju !

Upał staje się niemożliwy, nie wieje najmniejszy wiatr. Szukamy schronienia, udaje się znaleźć trochę cienia w altance obok małych stawów rybnych. Jednak jej dach szybko się nagrzewa, robi się tam okrutnie duszno. Leżymy w pół martwi na ławkach ledwo co dychając. Kończy się woda, a jedyna dostępna w domach śmierdzi zgniłymi jajami. Po 13 gotujemy sobie makaron na tej wodzie. Nawet zjadliwy.

O 14:30, wymęczeni gorzej niż po 200 km, ruszamy na granicę. Na szczęście jest już otwarta. Przejeżdżamy bez problemów, co oznacza, że przed nami nowe państwo – Rumunia. Spędzimy tutaj sporo dni i przejedziemy sporo km.
Na pierwszej stacji kupuję mapę. Krótka analiza i decyzja – skręcamy na boczne drogi, trzeba uciekać z tranzytówek. Wybieram dobrze zapowiadającą się żółtą drogę biegnącą przez małe wsie. Przejeżdżamy przez Carei i lecimy jeszcze główną na Tasnad. Tam pokonujemy okropną drogę z kostki brukowej, ale zaraz potem dostajemy w nagrodę równiutki asfalt prowadzący do wsi Cehalut.

Przed godziną 18 kończy nam się woda, więc pytam się starszego pana przy malutkim gospodarstwie, czy nie mógłby nam napełnić butelek. Nalewa ochoczo, po czym mówi pytająco do mnie: „ whisky, whisky? :>” „Hmm, ok.!” odpowiadam równie ochoczo.
Zaprasza nas na podwórko i ze stodoły przynosi duży kubek i kieliszek. Okazuje się, że częstuje nas wiśniówką. Była przepyszna, zwłaszcza, że pływały w niej jeszcze słodkie wiśnie. Pijemy zadowoleni, lecz to nie koniec niespodzianek. Po chwili z tej samej stodoły przynosi.. bimber ! Tym razem jednak daje nam nie kieliszki, ale szklanki… Szybko leci do drugiej stodoły i przynosi z niej wielki kawał ociekającej tłuszczem, domowej, wędzonej słoniny. Super, mamy czym przygryzać ! Potężny łyk bimbru ponad 70% wywala oczy na wierzch, lecz słonina skutecznie gasi alkohol, przy okazji spływając soczyście po łokciu. Prawdziwy, wiejski klimat. Dostajemy również pomidory, paprykę i czosnek, wszystko oczywiście z ogródka. Na koniec zaprasza nas, abyśmy u niego zostali, przy komunikacji korzystam głównie z rozmówek, które na czas podróży sobie wydrukowałem.

4 kieliszki wiśniówki i 3 setki bimbru skutecznie wprawiają mnie w wesoły nastrój…Rozbijamy z trudem namiot i idziemy od razu spać. Tylko trochę w głowie się kręci… ;)

Mateusz ucieszony z nowego kraju:


A oto sposób w jaki zdobywaliśmy wodę. Podczas wyprawy kupił tylko 4 butelki wody, ale tylko po to, żeby wymienić stare na nowe i mieć do czego czerpać wodę:




W większych miastach jest bardzo ładnie:


Standardowy sposób poruszania się:


Rumunia to także konie. Te domowe jak i te dzikie:


Sielskie krajobrazy:




No to Salut !:


Pan dziadek:


Dolać jeszcze? :):


Zaciekawieni tubylcy:




Coś pysznego, uwierzcie na słowo !



Kategoria 50-100 km, BAŁKANY 2011

Dzień 4 - U Madziarów

  • DST 144.69km
  • Czas 08:15
  • VAVG 17.54km/h
  • VMAX 47.00km/h
  • Temperatura 33.0°C
  • Podjazdy 300m
  • Sprzęt Merida TFS 100 V
  • Aktywność Jazda na rowerze
Czwartek, 14 lipca 2011 | dodano: 27.08.2011

Pies babciny wył i szczekał całą noc. Uspokajał się na chwilę, (chyba specjalnie) która wystarczyła na zaśnięcie. Po chwili znowu szczekał na co tylko mu się podobało. Kląłem w namiocie na czym świat stoi, ale po polsku szczeniak nie rozumiał chyba.
Rano za to dostaliśmy pyszną jajecznicę z boczkiem oraz kawę. Chwilę porozmawialiśmy z naszymi gospodarzami, po czym ruszyliśmy w stronę granicy.
Węgry, jak to Węgry – przywitały nas od razu drogą tranzytową z zakazem roweru. Nie przejęliśmy się jednak tym bardzo, pojechaliśmy nią około 20 km i skręciliśmy na boczne drogi prowadzące przez madziarskie wsie. Znalazła się nawet jakaś trasa rowerowa. Podnoszące się coraz wyżej słońce podnosiło ze sobą również temperaturę, w południe były już ponad 32 C. Wkrótce zrobiła się patelnia, na dodatek wiał wiatr nawiewający gorące powietrze z nad pól, które to stanowiły podstawę krajobrazu na tej płaskie krainie.
Znalazło się jednak i parę podjazdów, choć szybko się skończyły. Wjechaliśmy do Tokaju, gdzie nie ma nic ciekawego. Dalsza droga była również nudna, u Madziarów nie ma po prostu nic godnego zainteresowanie i tyle.
Dodatkowo, jak się potem okazało, ludzie są tam niegościnni okropnie. Może ktoś powiedzieć, że wysuwam wnioski na podstawie jednego dnia, ale wcześniej i później miałem takie same doświadczenia – nikt nie chciał nas przyjąć na ogród. Postanowiliśmy szukać do upartego, jednak po 20 gospodarstwach ( ! ) zrezygnowaliśmy. Przy okazji zrobiło się ciemno, więc pozostało nam poszukiwanie miejsca do spania gdzieś na polu albo w lesie. Udało się to obok ogrodzonego sadu na skraju gęstego lasu. W lesie co chwilę coś pohukiwało i skrzeczało, życie tam właśnie budziło się do życia. My tymczasem zmęczeni całodniowym upałem zasypialiśmy szybko...

Od Rumunii zacznie się o wiele więcej zdjęć, na razie pozostaje tylko parę z Węgier:

Słoneczniki po chwili się znudziły :P :




Znajdź mój namiot :> Nie no, żartuję, w Tokaju był jakiś festiwal rockowy:


Bałkany coraz bliżej!:



Kategoria 100-200 km, BAŁKANY 2011

Dzień 3 - Słowackie góry

  • DST 117.27km
  • Czas 07:18
  • VAVG 16.06km/h
  • VMAX 58.00km/h
  • Temperatura 28.0°C
  • Podjazdy 1020m
  • Sprzęt Merida TFS 100 V
  • Aktywność Jazda na rowerze
Środa, 13 lipca 2011 | dodano: 26.08.2011

O 6:40 wyłaniające się słońce dociera do namiotu. Rosnąca temperatura szybko nas budzi, przy okazji zapowiadając gorący dzień. Szybko jednak nastroje nam się polepszają, gdy widzimy w jakim miejscu spaliśmy. Przed nami rozpościera się całe pasmo Wysokich Tatr, cudownie oświetlone przez wschodzące słońce. Ciepłe barwy i błękit nieba.

Poruszamy się główną, ale i spokojną drogą. Asfalty są w dobrym stanie, jednak cały czas towarzyszą nam podjazdy, których pokonywania nie ułatwia wysoka temperatura. Przejeżdżamy przez małe miasteczka i wioski, często towarzyszy nam wtedy ludowa, słowacka muzyka lecąca z głośników przypiętych na słupach. Kto podróżował przez Słowację na pewno spotkał się z czymś takim. Klimat przy takiej muzyce robi się sielankowy i od razu przyjemniej się jedzie.
Do Koszyc, do których jechaliśmy cały dzień, udało się dotrzeć bez problemów. Miasto, a raczej jego centrum i rynek spodobało mi się bardzo, stare kamienice, piękna katedra i nawet nie dużo turystów sprawia że polecam to miasto wszystkim, którzy będą kiedyś w pobliżu.

Z Koszyc ruszyliśmy zatłoczoną drogą kierując się już na granicę węgierską. Słońce jednak chyliło się ku zachodowi, więc zaczęliśmy poszukiwania miejscówki do spania. Najpierw chcieliśmy zapytać się w kościele, ale nikogo w nim nie było. Była za to obok, siedząca na ławeczce, babcia, z którą udało mi się całkiem swobodnie porozumieć. Zawołała swojego syna pytając się, czy nie możemy się u nich rozbić. Również i on zareagował pozytywnie, więc ucieszeni mieliśmy elegancki nocleg w altance. Ponadto pozwolono nam skorzystać z łazienki i udostępniono kuchnię. Gotowaliśmy swój makaron, ale babcia co chwilę doglądała mi przez ramię doradzając czego by tu jeszcze nie można było dodać. Dostaliśmy ponadto pyszną szarlotkę, kawę i sok. Syn babci był mechanikiem i zapalonym fanem muzyki rock, jeździł nawet na koncerty do Krakowa, a w domu miał własnoręcznie zrobione kolumny głośnikowe, które zajmowały całą, 4 metrową ścianę pokoju.
Pojedzeni i zadowoleni mogliśmy spokojnie położyć się spać. Jutro czekały nas Węgry i najprawdopodobniej kolejny dzień gorąca.

Z cyklu: Poranny widok z namiotu: Tatry :






Słowackie krajobrazy:








Koszyce:






Babcia:


Altanka :):


I pies babciny, będzie trochę o nim na początku relacji z dnia 4... :



Kategoria 100-200 km, BAŁKANY 2011

Dzień 2 - Pożegnanie z Polską

  • DST 141.75km
  • Czas 08:01
  • VAVG 17.68km/h
  • VMAX 60.80km/h
  • Temperatura 24.0°C
  • Podjazdy 1380m
  • Sprzęt Merida TFS 100 V
  • Aktywność Jazda na rowerze
Wtorek, 12 lipca 2011 | dodano: 26.08.2011

Na śniadanie również dostaliśmy od miłej pani kromki, kawę i sok malinowy. Porozmawialiśmy chwilę na temat naszej wyprawy, celów i trasy, po czym spakowani ruszyliśmy dalej. Wjechaliśmy w polskie góry, tereny mi dobrze znane, jeździłem przecież tamtędy już nie raz. Zaczęły się podjazdy, jednak pochmurne niebo sprawiało, że nie męczyliśmy prawie zupełnie. Za Nowym Targiem zrobiliśmy sobie pierwszy postój, zjedliśmy trochę chleba z boczkiem. Polskę opuszczaliśmy przejściem w Jurgowie. Do jazdy znacząco zachęcał piękny widok nisko oświetlonych Tatr, których wyższe wierzchołki powoli tonęły w szarawej mgle, a podświetlane przez promienie wyglądały naprawdę pięknie. Słowacja przywitała nas podjazdami. W pierwszym sklepie kupujemy na dobry początek po piwku oraz ketchup, który można jeść z wszystkim:)
Zaraz za Tatrami wjechaliśmy przypadkowo do wioski cygańskiej. Próbowałem je omijać, jednak o istnieniu tej jednej nie wiedziałem. Obyło się na szczęście bez obrzucania przez dzieci ziemniakami i kamieniami, ale mieliśmy chwilę zwątpienia, gdy nagle wyskoczyła na asfalt spora grupka młodocianych blokując cały przejazd. Na szczęście rozpędzona ciężarówka skutecznie ich zniechęciła od dalszych, niecnych zamiarów.
Szybko dotarliśmy do Keźmaroku i Vrbova, gdzie to powoli zaczęliśmy szukać noclegu. Jednak w tej części Słowacji gościnność ludzka okazała się być niezbyt duża, nie udało nam się u nikogo znaleźć kawałka trawy ( jak to brzmi :D ), więc po ciemku już musieliśmy szukać czegoś na dziko.
Udało się to generalnie we wsi, podjechaliśmy tylko trochę na wzgórze, gdzie obok wielkich, ubitych stogów siana rozbiliśmy namiot. Ketchup, boczek, piwo i do spania

Jeszcze Polska:




Przejście w Jurgowie:


Prowiant:


Tatry słowackie:


Niebo nad nami :) :



Kategoria 100-200 km, BAŁKANY 2011