Lipiec, 2010
Dystans całkowity: | 2035.70 km (w terenie 195.00 km; 9.58%) |
Czas w ruchu: | 119:44 |
Średnia prędkość: | 17.03 km/h |
Maksymalna prędkość: | 78.00 km/h |
Liczba aktywności: | 27 |
Średnio na aktywność: | 78.30 km i 4h 26m |
Więcej statystyk |
Dzień 13 – Tunele
-
DST
140.92km
-
Czas
08:05
-
VAVG
17.43km/h
-
VMAX
75.00km/h
-
Temperatura
28.0°C
-
Sprzęt Merida TFS 100 V
-
Aktywność Jazda na rowerze
Rano zamarzaliśmy. Dopiero podjazd pod ostatnią przełęcz w Dolomitach – Passo Costalunga pozwolił na ogrzanie się. Sam podjazd taki sobie, mało widokowy, pod koniec prawie płasko. Ale 1752 m nmp zdobyte. Zjazd z Costalungi był najdłuższym na całej wyprawie, a to dlatego, że zjeżdżaliśmy całkiem z Dolomitów oraz że Bolzano, do którego zmierzaliśmy, leżało na wysokości 270 m npm. Tego zjazdu chyba nigdy nie zapomnę, reszta zdrowego rozsądku już dawno zatraciła się gdzieś przed Hochtorem i praktycznie nie używaliśmy hamulców. Początkowa sieć serpentyn poszła całą szerokością drogi, potem zaczął się zjazd w miasteczku, w którym na milimetry dwa auta się mieściły, a pomimo tego wyprzedzałem tam na trzeciego co chwilę. Dalej była długa prosta, na której zaczęły się tunele. Cała sieć tuneli, przez które sypaliśmy cały czas 50-60 km/h. Najdłuższy tunel miał około 3600 metrów, dokładnie nie zapamiętałem, bo za szybko jechaliśmy ;) W tunelu ani jedno auto nas nie wyprzedziło, pomimo tego, że było wystarczająco miejsca. To nie był jednak koniec zjazdu, potem dogoniła nas para na szosówkach z sakwami, którą wyprzedziliśmy na serpentynach ( na zjazdach wyprzedzaliśmy wszystkich rowerzystów, na całej wyprawie ani jeden nas nie wyprzedził, nawet na szosach ). Podpięliśmy się pod nich, potem zaczęliśmy się ścigać. Na prostej jednak z górskimi przełożeniami szans nie mieliśmy, nigdy nie widziałem tak szybkiego odejścia dziewczyny, która poszła ponad 80 km/h w parę sekund zostawiając mnie z tyłu. No, ale fajnie i tak było :D
W końcu jednak i ten zjazd się musiał skończyć. Bolzano objechaliśmy cały czas drogami rowerowymi, miasto wygląda lepiej niż Wiedeń pod tym względem. Są porobione specjalne mosty, drogi, skrzyżowania rowerowe. Tam też zrobiliśmy większe zakupy w Sparze, do którego zaprowadził nas dziarski włoski dziadek.
Kolejnym celem było Merano. Do miasta jechaliśmy cały czas drogą rowerową wzdłuż torów, oczywiście asfaltem. W Merano się pogubiliśmy zupełnie, w wyniku czego straciliśmy ponad godzinę. Okazało się, że pod Stelvio leci dalej droga rowerowa. Po raz kolejny ujrzeliśmy cudowne rozwiązania sieci dróg rowerowych, gdy okazało się, że DDR poprowadzona jest serpentynami na wzgórze.
Dalej jechaliśmy rolniczymi terenami wzdłuż rzeki wypływającej z parku Stelvio. Tu zaczął się mój pierwszy kryzys, zaczęły mnie boleć kolana, a niestety było pod górkę, bo droga z 200 m powoli prowadziła pod najwyższą przełęcz Włoch. Podjechaliśmy jednak możliwie najbliżej Stelvio. Nocleg znaleźliśmy u Włocha na ogródku. Wymęczony i padnięty idę spać, bo jutro zdobywamy główny cel wyprawy – Passo dello Stelvio !
Słoneczny poranek w sercu Dolomitów:
Costalunga zdobyta:
Pożegnanie z Dolomitami:
Złapany gdzieś na stacji:
Droga do Merano:
Lokalne specjały:
Serpentyny rowerowe:
Zameczek:
Kategoria Passo dello Stelvio 2010, 100-200 km
Dzień 12 –Dolomity
-
DST
95.07km
-
Teren
10.00km
-
Czas
07:05
-
VAVG
13.42km/h
-
VMAX
75.00km/h
-
Temperatura
22.0°C
-
Sprzęt Merida TFS 100 V
-
Aktywność Jazda na rowerze
Wstajemy o 6 i ruszamy na podbój Dolomitów. Na szczęście nie pada, ale nisko zawieszona mgła skutecznie maskuje jakiekolwiek widoki. Wjeżdżamy na szutrową drogę prowadzącą przez przełęcz do Cortiny, głównej miejscowości Dolomitów. Po pewnym czasie jednak chmury zaczynają się podnosić odsłaniając nieziemsko piękne góry, które w mglistej otoczce wyglądały obłędnie. Na ścieżce spotykam parę z Modeny, rozmawiam sobie z nimi całkiem swobodnie po włosku. Przełęcz Cimabanche – 1530 m npm wchodzi praktycznie bez zmęczenia, nawet się dziwimy, że to już przełęcz. Do Cortiny dalej zjeżdżamy szutrówką, przejeżdżamy przez stare tunele kolejowe, bo droga ta jest poprowadzona starym torowiskiem. Na zjeździe kolejne widoki, wszystko zmienia się w przeciągu minut.
Przejeżdżamy przez Cortinę i rozpoczynamy podjazd pod drugą przełęcz w Dolomitach – Passo Falzarego. Droga wije się przyjemnie pomiędzy skałami, czasem pojawi się jakiś tunel. Nachylenie nie jest straszne, więc jedzie się super. Podjazd ma 14 km, cały czas 7-10 %. Widoki nie do opisania, nawet nie próbuję ich opisać, zdjęcia pokażą małą część, tam po prostu trzeba być. Czujemy się cudownie.
Cały czas goni nas burza, jednak udaje się nam jej uciec. Z Falzarego po raz kolejny zjeżdżamy jak ostatnie wariaty. Czujemy oddech burzy za sobą, widzimy nawet ścianę deszczu niedaleko za nami. Czas mamy dobry, więc postanawiamy dziś zrobić trzecią przełęcz – Passo Pordoi. Przed nią robimy zakupy w sklepie, dociążam się między innymi 0,7 wódki Kevlich, którą kupujemy pod nasze cudownie higieniczne i zdrowe jedzenie wyprawowe.
Podjazd pod Pordoi ma 33 serpentyny, które są skrzętnie oznaczone, tak że można sobie odliczać ile jeszcze do końca. Był to zaraz za Stelvio najpiękniejszy podjazd wyprawy, bo był całkowicie odkryty, bez drzew i długich prostych. Wszystko było widać z góry.
Uparta burza zachęca do mocniejszego depnięcia na pedały. 2239 m. npm osiągam w gradzie, jednak szybko się chowam pod daszkiem, gdzie razem z Dudkiem i Markiem czekamy na Kingę. Przy okazji montuję telefon na kasku na zjazd, czego rezultaty poniżej. Mały był ruch, ale serpentyny wchodzą ładnie przy ponad 60 km/h. Po chwili nad podjazdem pojawia się piękna, kolorowa tęcza, a słońce tworzy ciepłe, cudowne barwy. Podziwiamy potężną panoramę z przełęczy i zabieramy się do jazdy w dół.
Zjazdu nie muszę opisywać, bo widać go na filmiku ;) Było trochę pusto, dlatego ciekawe są tylko same zakręty i wyprzedzanie jednego autka. Szkoda, że nie nagrałem filmu z Hochtoru albo Stelvio.
Po zjeździe nocleg znaleźliśmy na placu zabaw dla dzieci. Była nawet tam tyrolka, więc się pobawiliśmy jak za starych lat :D W nocy były 3 C, zmarzliśmy okropnie, ale zmęczenie pozwoliło przespać całą noc.
Dolomity przywitały nas widokiem zapierającym dech w piersiach:
Kierujemy się szutrem do Cortiny d'Ampezzo:
I zdobywamy pierwszą przełęcz:
Sieć tuneli ze zjazdu z przełęczy:
W Cortinie:
Zaczynamy podjazd pod przełęcz Falzarego:
I znowu gallerie:
Na przełęczy:
Autobus zablokowany w tunelu na serpentynie:
Droga pomiędzy przełęczami, goni nas ściana deszczu:
Widoczki:
Kupujemy wódkę...:
... i rozpoczynamy podjazd:
Już prawie na górze:
Wreszcie jest !:
Tęcza, i świat jest piękny ! :
Po dłuższym podziwianiu widoków zjeżdżamy na dół.
A o to i film ze zjazdu. "Pedał", bo przy prawie poziomej pozycji ramienia korby zahaczyłem pedałem o asfalt :D :
Kategoria 50-100 km, Passo dello Stelvio 2010
Dzień 11 – „Słoneczna” Italia
-
DST
78.05km
-
Czas
05:09
-
VAVG
15.16km/h
-
VMAX
70.00km/h
-
Temperatura
17.0°C
-
Sprzęt Merida TFS 100 V
-
Aktywność Jazda na rowerze
Dzień zaczął się od podjazdu na przełęcz 1204. Podjazd krótki, ale zjazd już nie, znowu można było poszaleć ponad 70 km/h. Kinga nawet trochę za bardzo poszalała, bo za zjeździe wypięła się jej przyczepka rozwalając się na całą ulicę. Na szczęście jej nic się nie stało, bo się nie wywróciła. Przyczepka też przeżyła, więc mogliśmy jechać dalej. ( Zjazd dobrze widać na profilu mapki na dole, późniejsze cały czas pod górkę też )
Na dole w sklepie kupujemy 40 bułek, bo 5 jest za 70 centów. Za Lienz jedziemy lekko pod górę, ale z wiatrem. W Silian łapie nas jednak burza, czekamy godzinę na przystanku, ale nie przechodzi, więc niestety musimy jechać dalej i moknąć. Żegnamy gościnną Austrię i wjeżdżamy do słonecznej Italii w strugach deszczu. Dolomity, widoczne od paru kilometrów, chowają się w mglistych oparach tworząc posępną atmosferę.
W Dobbiacco szukamy noclegu, ale nic się nie udaje. Przemoknięci jedziemy dalej, w kierunku Dolomitów i przełęczy. Wjeżdżamy do parku narodowego – tam na pewno już nic nie znajdziemy, a cały czas przechodziła nad nami burza. Zaczyna brakować siły, jedziemy cali przemoczeni, wszystko z nas się leje. W dodatku jedziemy po szutrowej, zabłoconej drodze. W końcu jednak los się do nas uśmiecha i odkrywamy kopalnię dolomitów. Wykorzystuję po raz pierwszy moją znajomość języka włoskiego i udaje się dostać nocleg w wielkim garażu razem z nową, ogromną koparką Volvo. Nie pada na nas, więc jesteśmy przeszczęśliwi. Wszystko jest przemoczone, rzeczy suszymy na samej koparce rozwieszając na niej sznurki :D Spaghetti ( w końcu to już Italia ) i do spania. Wszystko brudne z cementu, ale chociaż sucho jest. Jutro czeka nas jeden z najpiękniejszych dni wyprawy - potężne przełęcze Dolomitów. Oby nie padało.
Z cyklu poranny widok z namiotu:
Umyć też się od czasu do czasu trzeba:
Zaledwie 4 serpentyny na nią prowadziły:
Zbliżamy się do Dolomitów:
Gimnastyka:
I lunęło:
Nasze schronienie:
Kolejne spaghetti, które jak widać wszystkim smakuje. Ciekawe co Włosi by powiedzieli, gdyby go spróbowali ( makaron mocno al dente ):
Kategoria 50-100 km, Passo dello Stelvio 2010
Dzień 10 – Großglockner – Hochalpenstrasse
-
DST
92.27km
-
Czas
06:40
-
VAVG
13.84km/h
-
VMAX
78.00km/h
-
Temperatura
21.0°C
-
Sprzęt Merida TFS 100 V
-
Aktywność Jazda na rowerze
Na śniadanie jem pół kilo płatków z litrem mleka. Później będę tego żałować szukając co chwilę na podjeździe na Hochtor kibelka ;) Szybko się zbieramy i dojeżdżamy do Zall am See, skąd zaczyna się podjazd pod najwyższą przełęcz Austrii – Hochtor. Tablica na samym początku mówiąca o 24 km ze średnim nachyleniem 12 % wygląda zachęcająco. Na podjeździe każdy jedzie swoim tempem, więc po chwili każdy kręci samotnie. Kinga z przeciążoną przyczepką zostaje w tyle, Marek z Tomkiem prują do przodu, a ja z początkowym bólem kolan jadę sobie 6-8 km/h cały czas. Zaczynają się cudowne widoki na Alpy. Co chwilę droga wije się serpentynami odsłaniając coraz to ciekawsze widoki. Spotykam parę z Austrii, którzy jadą z sakwami do Chorwacji. Mamy podobne tempo, więc jedziemy razem. Po około 4 godzinach wjeżdżam nam Fischer Torl, szczyt przez przełęczą. Czekamy na Kingę, gotujemy sobie herbatkę i zjeżdżamy około 200 metrów na dół, by znowu rozpocząć podjazd, tym razem już pod Hochtor. Przejeżdżamy przez dwa tunele i w końcu dostrzegamy tabliczkę z napisem 2504 m npm ! Pierwsza poważna przełęcz wyprawy zdobyta. Przed nami teraz tylko zjazd.
Zaczyna się prawdziwe szaleństwo nie mające ze zdrowym rozsądkiem nic. Podchodzące pod wariactwo wyprzedzanie samochodów na serpentynach przy 60 km/h stało się dla nas standardem ;) Z Hochtoru wyprzedziłem około 15 samochodów, w tym Porsche, które wysilało się strasznie na prostych, żeby dogonić Dudka, który jechał przed nim, ale na serpentynach musiał zwalniać. W końcu trafił na wolniejsze auto, na co tylko czekałem, więc przy prędkości 78 km/h wziąłem 2 samochody zaraz przed 180’. Wrażenia niesamowite. Mina gości jeszcze bardziej. Ostry zjazd w końcu jednak musiał się skończyć, lecz jeszcze długo wymijały nas samochody wyprzedzone na zjeździe.
Dalej mieliśmy lekko z górki, zajechaliśmy aż do Winkelrn, gdzie rozbiliśmy się u starszych dziadków na ogródku na idealnie równej trawce. Dali na szlaufa, więc mogliśmy się umyć.
Potem poszliśmy jeszcze z Markiem do restauracji zjeść coś dobrego. Zamówiliśmy sobie kotlet z frytkami, dostaliśmy na olbrzymim talerzu dwa wielkie kawały mięsa i z pół kilo frytek. Do tego austriackie piwo i widok na Alpy – życie jest piękne !
Chłodny poranek z widokiem na dzisiejszy cel:
Zaczyna się zabawa, tablica informacyjna dla pojazdów:
Start z wysokości:
Droga przed bramkami:
I zaczynamy podjazd:
Trzeba uważać na świstaki ;) :
Serpentynki:
Gorąca herbatka na szczycie :
Ubiór - wersja zjazdowa:
Końcowy podjazd pod Hochtor:
Nie zabrakło też śniegu:
Dudek:
Przełęcz zdobyta:
Zjazd:
Nocleg w ogródku:
Kategoria 50-100 km, Passo dello Stelvio 2010
Dzień 9 – 15 %
-
DST
59.84km
-
Czas
04:25
-
VAVG
13.55km/h
-
VMAX
68.00km/h
-
Temperatura
13.0°C
-
Sprzęt Merida TFS 100 V
-
Aktywność Jazda na rowerze
Dzisiejszy dzień z założenia miał być lajtowy. Mieliśmy podjechać jak najbliżej podjazdu pod Hochtor, a że on był niedaleko, więc i kilometrów mało wyszło. Lajtowy do końca jednak nie było, bo zrobiliśmy jedną przełęcz, która mnie osobiście trochę wymęczyła. Dienter Sattel, bo o niej mowa, nie jest jakoś strasznie wysoką przełęczą, ale nachylenie lecące cały czas 15 % potrafi wymęczyć. Ponadto zaliczona jest do europejskich BIGów, więc przełęcz wymagająca.
Praktycznie cały podjazd padało, co nie ułatwiało jazdy. Było też cholernie zimno, w Alpach, gdy się rozpada, to temperatura spada w kilka chwil. Ostatnie 4 km trzeba było jechać całą szerokością drogi trawersując jak się da, bo 40 kilowy rower na prosto nie chciał iść. Na górze rozpadało się jeszcze bardziej, zjazd był lodowaty i niebezpieczny, bo marathony w deszczu sobie dobrze nie radzą. Zjazdu jednak było chwilę, bo zaraz zaczął się drugi podjazd, na 1250 – tym razem jednak poszedł sprawniej. Zjazd z drugiej przełęczy był już dłuższy, ale dziurawa nawierzchnia nie pozwalała poszaleć. W Saal robimy zakupy w Sparze i jedziemy drogą rowerową w kierunku Zell Am See. Nocleg mamy na dużym gospodarstwie pod daszkiem. Dostajemy wrzątku i herbaty. Makaron z boczkiem smakuje wyśmienicie. Przed nami majaczy się wysokie pasmo Grossglocknera...
Pyszny, smażony boczek na śniadanie:
I zaczęło się... :
A może na Tokio uderzamy ? :
Kręte, strome drogi - to już Alpy ! :
W końcu na przełęczy:
Chronimy się pod daszkiem przed deszczem:
Alpy schowane za mgłą:
Nocleg na farmie:
Kategoria 50-100 km, Passo dello Stelvio 2010
Dzień 8 – U podnóża Alp
-
DST
115.32km
-
Czas
07:23
-
VAVG
15.62km/h
-
VMAX
63.00km/h
-
Temperatura
24.0°C
-
Sprzęt Merida TFS 100 V
-
Aktywność Jazda na rowerze
To nie koniec dobroci babci, na śniadanie przygotowuje nam prawdziwą ucztę – dostajemy przepyszne ciepłe mleko prosto od jej jedynej krowy, kawę, chleb i marmoladę z niewiadomo czego. Zwiedzamy także jej dom, przypomina on schronienie znachorki, w wielkiej kuchni na półkach olbrzymie ilości słoików z czymś dziwnym w środku, zasuszone kwiatki, tajemnicze, zakurzone figurki. Po izbie co chwilę przebiegają koty. Na koniec babcia przynosi nam wielką, starą księgę i daje długopis. Okazuje się, że jest to księga gości, którzy byli w tym hotelu dawno temu. Wpisy z lat 70 w przeróżnych językach świata robią na nas wrażenie. Dodajemy parę słów od siebie i dziękujemy za nocleg. Na koniec otrzymujemy jeszcze na drogę słodką bułkę. Żegnamy naszą babcię znachorkę i jedziemy dalej, w kierunku Hallstatt. Dojeżdżamy tam drogą rowerową poprowadzoną wzdłuż rzeki. Postanawiamy objechać jezioro, jest to świetna decyzja, bo widoki oraz droga są niesamowite. W samym Hallstatt łapie nas na chwilę burza, ale szybko przechodzi.
Kolejnym celem jest przełęcz Gschutt – czujemy, że jesteśmy w Alpach. Wjeżdżamy na 969 m npm. Zjeżdżamy z niej dosyć szybko i kierujemy się w stronę Bischofshofen przejeżdżając przez cudowny kanion rzeki Salzach. Dookoła piętrzą się wysokie góry, a zachodzące słońce doświetla tylko ich szczyty. Jest cudownie. W Werben, gdzie na wielkim wzgórzu góruje potężny zamek, szukamy noclegu. Znajdujemy go u austriackiej rodziny, w stodole z sianem. Dookoła chodzą baranki wesoło dzwoniąc dzwoneczkami. Gdy gospodarz dowiaduje się, że nie mamy mięsa, daruje nam z kilo wędzonego boczku. Super, będzie mięsko na śniadanie. W nocy robimy jeszcze parę zdjęć gwiazdom oraz otaczającym nas wzgórzom.
Dziś robimy ponad 2500 metrów przewyższenia.
Pamiątkowy wpis do księgi dla babci:
Wjeżdżamy w Alpy:
Objazd jeziora:
Hallstatt:
Zaczynają się cudowne widoki na szczyty:
I pierwsze podjazdy:
Zamek, obok którego spaliśmy:
I gwiazdy na koniec:
Kategoria 100-200 km, Passo dello Stelvio 2010
Dzień 7 – Dobra babcia
-
DST
115.15km
-
Czas
07:25
-
VAVG
15.53km/h
-
VMAX
60.00km/h
-
Temperatura
21.0°C
-
Sprzęt Merida TFS 100 V
-
Aktywność Jazda na rowerze
3 dzień pod wiatr. Pagórki z dnia wczorajszego trochę urosły, w wyniku czego całą drogę mamy albo pod górkę, albo z górki. Na szczęście się wypogodziło i niebo zrobiło się błękitne. Zwiedzamy pojawiające się co chwilę na naszej trasie stare miasteczka. Pojawiają się pierwsze widoki na czekające na nas wkrótce Alpy. Po południu dojeżdżamy do Gmunden, cudownego miasteczka leżącego nad Jeziorem Traun. Otaczające go góry oraz nisko zawieszone słońce przypomina nam, że niedługo czekają nas prawdziwe podjazdy. Jedziemy dalej, cały czas wzdłuż wybrzeża drogą rowerową, oczywiście asfaltową. Przejeżdżamy przez pierwsze tunele na naszej trasie, specjalnie stworzone dla rowerzystów.
Poszukiwanie noclegu znowu staje się trudnością, bo wszędzie dookoła są tylko campingi i zimmer frei. Zmarnowani i trochę zaniepokojeni przejeżdżamy przez Ebensee, gdy nagle, obok bocznej drogi wychodzącej z miasta, znajdujemy dwa stare domy i kawałek trawki, która idealnie nadawałaby się na rozbicie zwei Zelt. Zaopatrzony w magiczną karteczkę z przetłumaczonym na niemiecki błagalnym tekstem o pozwolenie szlafen w majn celt, pukam do drzwi. Po chwili otwiera nam uśmiechnięta, stara babcia, która na szczęście rozumie moje wypociny niemieckie i pokazuje kawałek trawy. Po chwili jednak mówi, że przecież jest dom obok, w którym nikt nie mieszka i tam możemy spać. Zaprowadza nas na górę, gdzie znajdują się normalne pokoje i łóżka. Podłącza nawet prąd, więc możemy podładować akumulatorki. Na kolację dostajemy dużą bułkę z jabłkiem oraz wielkie wiadro wrzątku na herbatę. Okazuje się, że śpimy w starym hotelu, który z nieznanych nam przyczyn upadł. Do dyspozycji mamy około 16 pokoi ;) Na dole myjemy się w najzimniejszej wodzie w jakiej przyszło mi się myć i idziemy spać na burżujskich łożach.
Nasz apartament z rana:
Klimatyczne miasto Steyr:
Przed nami Alpy ! :
Gmunden:
Tunele rowerowe omijające tunele samochodowe, droga wzdłuż jeziora:
Bułka od babcia na koniec dnia :) :
Kategoria Passo dello Stelvio 2010, 100-200 km
Dzień 6 – Pelerynka
-
DST
78.04km
-
Czas
05:08
-
VAVG
15.20km/h
-
VMAX
60.00km/h
-
Temperatura
17.0°C
-
Sprzęt Merida TFS 100 V
-
Aktywność Jazda na rowerze
Jajecznice przyrządzone na dwóch patelniach smakują wyśmienicie. Na śniadanie pijemy również kawę oraz gęsty sok z oleandra, którego potem dostajemy 1,5 litra na drogę. Żegnamy się z naszym dobrym gospodarzem, na pewno na długo zapamiętując ten nocleg.
Jest pochmurno ale nie pada. Niestety parę kilometrów po wyjeździe zaczyna kropić. Mżawka w parę minut zmienia się w deszcz, który nie opuszcza nas przez cały dzień. Zakładamy wszyscy stroje na taką opcję i jedziemy. Wiatr cały czas wieje w twarz. W taką pogodę na prostej drodze ciągniemy cały czas 16-18 km/h. Jedzie się okropnie, brakuje motywacji do jazdy. Po 50 km zjeżdżamy z trasy naddunajskiej i zmieniamy kierunek na południowy, tym samym kierując się już w stronę Alp. Zaczynają się lekkie hopki i ruch samochodowy, od którego byliśmy odzwyczajeni przez ponad 250 km. Na szczęście Austriacy jeżdżą bardzo bezpiecznie, zawsze wyprzedzają całą szerokością drogi, nigdy nie przejeżdżają na gazetę, gdy jedzie coś z naprzeciwka. Wszystko mamy przemoczone, więc nie chcemy spać w namiotach. Szukamy noclegu w opuszczonych budynkach. Udaje się go znaleźć za Strengbergiem, w opuszczonym domu. Lekkie ‘pchnięcie’ z spd pozwala dostać się do środka. Dom stoi opuszczony pewnie od ponad 15 lat, ale w środku był nawet porządek- stoły, krzesła, kuchnia – wszystko w takim stanie jak je pozostawiono. Mamy dach nad głową, więc możemy się ogarnąć po całym dniu. Wcinamy ryż ugotowany wcześniej w szopie i czekamy na jakieś duchy, gadając o wszystkim ( Dudek już dawno spał ). Duchy chyba jednak się nas przestraszyły, więc zasypiamy szybko, nie niepokojeni przez nikogo.
Pelerynki i wszelkiego rodzaju kurtki wodoodporne czas założyć:
Mokre krajobrazy:
Obiad w stodole:
Nocleg w domu:
Kategoria Passo dello Stelvio 2010, 50-100 km
Dzień 5 – Wujek Petko
-
DST
107.68km
-
Czas
06:48
-
VAVG
15.84km/h
-
VMAX
40.00km/h
-
Temperatura
25.0°C
-
Sprzęt Merida TFS 100 V
-
Aktywność Jazda na rowerze
Wieczorny wiatr niestety nie przechodzi, w wyniku czego budzi nas głośny szum drzew. Dzisiejszy dzień będzie cały czas pod wiatr, na szczęście jest płasko. Zaczynamy prawdziwą jazdę wzdłuż Dunaju, co chwilę odkrywając małe miasteczka, leżące na świetnie oznakowanej trasie rowerowej. Wąskie uliczki, stare kamienice, otaczające je winnice i tarasowane pola tworzą niepowtarzalną atmosferę. Przejeżdżamy przez między innymi Tulon, Krems, Spitz czy też Emmersdorf. Za Melkiem, gdzie po raz kolejny przejeżdżamy długim mostem przez Dunaj, zaczyna się chmurzyć i grzmieć. Rozpoczynamy szukanie noclegu, niestety do dyspozycji mamy albo gęste, niedostępne krzaczory, albo drogie Campingi. Zjeżdżamy na chwilę z radwegu, w nadziei, że uda się coś znaleźć dalej od drogi. Dudek, który jedzie jako pierwszy, wyczaja spore gospodarstwo otoczone polami. Wjeżdża odważnie, nie bacząc na psa, który gniewnie na niego szczeka. Po chwili wychodzi gospodarz, który, gdy dowiaduje się, że jesteśmy z Polski, to od razu nas przyjmuje.
Okazuje się, że ów mężczyzna jest Bułgarem, ale mieszka w Austrii już 21 lat. Nie cierpi języka niemieckiego ( jak my ), więc rozmawiamy w mixie bułgarsko-polskim, o dziwo rozumiemy praktycznie wszystko. Petko, bo tak ma nasz gospodarz na imię, jest trochę biednym człowiekiem, bo opuściła go żona i od tego czasu nie mają nic innego do roboty spożywa codziennie ogromne ilości piwa i bułgarskiej ракия . Jest za to strasznie otwartym i serdecznym człowiekiem. Cieszy się bardzo, że zawitaliśmy do niego, wszystko przypisując Bogu, bo jest ortodoksem jak sam się przyznaje. Na stole stawia dla nas rakiję nalaną z 60 litrowego karnistra na benzynę ( baniak był pełny wódki ), na szybko przyrządzoną sałatkę z litrem oliwy oraz prawdziwy bułgarski syr. Rozmawiamy do późna na różne tematy przy bułgarskiej muzyce puszczonej z satelity. Piekielnie mocna Rakija szybko wchodzi do głowy, ale przecież jutro trzeba znowu ruszyć w trasę, więc przed 24 idziemy spać ( Dudek już chrapie od dawna ). Wujek Petko udostępnia nam prawie cały dom, mamy prysznic i łóżka do spania. Jutro obiecuje nam na rano ‘jajeczka’. Usypiamy szybko, przy okazji przechodzi mocna burza, potem pada cały czas.
Pomników w Austrii od groma:
Przejeżdżamy przez klimatyczne małe miasteczka:
Podstawa codziennego wyżywienia:
Wkrótce zaczynają się winnice:
Melk:
Ciągnik siodłowy z naczepą:
Kolacja u wujka Petka:
Lodówka ;)
:D
Kategoria 100-200 km, Passo dello Stelvio 2010
Dzień 4 – Dwie stolice
-
DST
134.49km
-
Czas
07:33
-
VAVG
17.81km/h
-
VMAX
45.00km/h
-
Temperatura
30.0°C
-
Sprzęt Merida TFS 100 V
-
Aktywność Jazda na rowerze
Wstajemy wcześnie rano i pędzimy na zwiedzanie Bratysławy. Spodziewałem się czegoś większego i ciekawszego, tymczasem miasto mnie nie zachwyca. Ot, małe stare miasto i trochę zabytków. Kierujemy się zatem w stronę Austrii. Przez Dunaj przeprawiamy się głównym mostem, pod którym leci droga rowerowa, świetnie zrobiona. Kolejnym celem jest odnalezienie Donauradweg, przepięknej trasy rowerowej poprowadzonej wzdłuż Dunaju.
Udaje się to już na początku Austrii. Sypiemy zatem radośnie w kierunku Wiednia, cały czas wałami Dunaju. Zaczyna grzać ostro, momentami przypomina to zeszłoroczną Grecję.
Do Wiednia dojeżdżamy około 14. Już sam wjazd do miasta robi na nas wrażenie, cudownie poprowadzona sieć dróg rowerowych, wszędzie zieleń i czystość. Wiedeń zwiedzamy około 3 godziny, objeżdżając cały Ring i zagłębiając się w stare miasto. Trafiamy na ćwiczenia policji, jeżdżą jak wariaty po całym centrum blokując co chwilę jakieś drogi i latając z ostrą bronią w kamizelkach. Na koniec do ćwiczeń dołącza się także helikopter ratowniczy dając popis pięknego lądowania w samym centrum pod katedrą.
Wyjazd z Wiednia to sama przyjemność, dobre oznakowanie dróg rowerowych pozwala ponownie trafić na radwega. Zaraz za Wiedniem szukamy noclegu, ale z nim jest ciężko, bo wszędzie są miejscowości turystyczne. W końcu udaje się nam go znaleźć w internacie dla murzynów, na dużym placu obok boiska. Wypaśny klimat, cały budynek zadymiony od różnego rodzaju używek legalno-nielegalnych :D Do tego jeszcze kąpiel pod prysznicem z gorącą wodą. Boss ośrodka, młoda dziewczyna pozwala nam bezproblemowo i oczywiście bezpłatnie rozbić się na ich terenie.
Wieczorem zaczyna wiać przeokrutnie i przeokrutnie zaczynają nas komary zjadać, więc chowamy się do namiotów i szybko zasypiamy.
Poranek na plebani:
Widok na Bratysławę i Dunaj z okolic zamku:
Zwiedzanie stolicy Słowacji:
Zamek w całej okazałości:
Donauradweg:
Upał daje się we znaki:
Drogi rowerowe przed Wiedniem:
Widok na nowe miasto :
Przejazd przez most:
Można się kąpać w Dunaju ? Można ;] :
Zwiedzamy Wiedeń, cudowne miasto:
Lądowanie:
Wszyscy razem:
Taki mały lansik :
Kategoria 100-200 km, Passo dello Stelvio 2010