vanhelsing prowadzi tutaj blog rowerowy

vanhelsing

Wpisy archiwalne w kategorii

Grecja 2009

Dystans całkowity:1018.96 km (w terenie 9.00 km; 0.88%)
Czas w ruchu:50:45
Średnia prędkość:20.08 km/h
Maksymalna prędkość:73.00 km/h
Liczba aktywności:16
Średnio na aktywność:63.68 km i 3h 10m
Więcej statystyk

Wyprawa rowerowa Grecja 2009 zakończona !

  • DST 6.00km
  • Czas 00:14
  • VAVG 25.71km/h
  • Sprzęt Merida TFS 100 V
  • Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 28 czerwca 2009 | dodano: 28.06.2009

I stało się, wróciliśmy. Przez te 3 tygodnie przeżyliśmy nieopisaną ilość przygód. Przez Czechy, Słowację, Węgry, Rumunię i Bułgarię dostaliśmy się do Grecji, gdzie przejechaliśmy na rowerach ponad 1000 km. Poczuliśmy co to 45 C upał, co to asfalt nagrzany do 85 C, co to zapach palonej gumy z opon rowerowych. Przejechaliśmy całą grecką trasę św. Pawła - od Fillipi w północnej Grecji, przez Kavalę, Saloniki, Ateny i Korynt. Pływaliśmy w 4 morzach - Egejskim, Jońskim, Śródziemnym i Adriatyckim. Wielokrotnie wdrapywaliśmy się po 15 kilometrowych podjazdach, z niezliczoną ilością serpentyn, na wysokości powyżej 1000 m. npm, z których zjeżdżaliśmy również po serpentynach, wchodząc w nie z prędkościami dochodzącymi do 70 km/h. Obserwowaliśmy nieziemskie wschody i zachody słońca. Razem wypilśmy około 1000 litrów wody.
Zasmakowaliśmy życia w 5 milionowych Atenach oraz spaliśmy jak cygani na deptaku w centrum Koryntu. Płynęlismy przez 16 godzin promem do Włoch, skąd przez Austrię, Czechy i Słowację wróciliśmy cali i zdrowi do domów.
Wyprawa pozwoliła poznać siebie nawzajem oraz samego siebie - jak się zachowywał w trudnych momentach i jak na nie reagował.
Na pewno pozostanie w pamięci każdego z nas na bardzo długo.



CAŁOŚĆ RELACJI JUŻ GOTOWA. OPISANE POSZCZEGÓLNE DNI, ZAPRASZAM DO LEKTURY :) :



Grecja - dojazd
Grecja - dzień 1
Grecja - dzień 2
Grecja - dzień 3
Grecja - dzień 4
Grecja - dzień 5
Grecja - dzień 6
Grecja - dzień 7
Grecja - dzień 8
Grecja - dzień 9
Grecja - dzień 10
Grecja - dzień 11
Grecja - dzień 12
Grecja - dzień 13
Grecja - dzień 14
Grecja - dzień 15
Grecja - dzień 16 - powrót
Włochy, Austria - powrót





Tymczasem serdecznie pozdrawiam ! :)


Kategoria 0-50 km , Grecja 2009

Włochy, Austria - powrót

Piątek, 26 czerwca 2009 | dodano: 16.07.2009

Do Bari dobijamy około godziny 9:30. Po odnalezieniu drogi z portu staramy się przebić przez miasto, jednak nie idzie to tak łatwo. W planach mamy przejeżdżanie przez portowe miasta, zamiast odbijać na autostradę – jest po prostu bliżej. Jednak po 2 godzinach jazdy, gdy klucząc bez celu po tych miasteczkach, robimy 30 km, postanawiamy wbić na autostradę w kierunku Foggi, skąd chcemy odbić na San Angelo oraz San Giovanni Rotundo, ostatni punkt do zwiedzenia podczas naszej wycieczki.
Pod San Angelo prowadzi potężny i długi podjazd – z poziomu morza trzeba wjechać na ponad 1000 m.npm. Ciągnące się wzdłuż wielkiej góry serpentyny zdają się nie mieć końca, dodatkowych emocji przynoszą olbrzymie przepaści nad drogą oraz widoki na morze – dostrzec można było wręcz kulistość ziemi. Na samej górze zwiedzamy miasteczko oraz podziemne groty, poczym jedziemy dalej, do miasta Ojca Pio – San Giovanni Rotondo, gdzie znajduje się wielka bazylika poświęcona właśnie temu świętemu.
Na zwiedzanie obu miast poświęciliśmy całe popołudnie. Jednak i tutaj czas szybko zleciał, dlatego przyszła pora powrotu. Zaopatrzyliśmy się jeszcze we włoskim sklepie w mleczne ciastka ( prawie kilo za 1,5 euro, opłaca się bardziej niż w Polsce ), które wystarczyły nam na całą drogę powrotną, poczym wjechaliśmy z powrotem na autostradę, którą już spokojnie jechaliśmy na północ, w stronę Alp. Zmierzch zapadł szybko, dzięki zrobieniu sobie w 3 rzędzie całkiem wygodnego łóżka z karimat i śpiworów usnąłem dosyć szybko. Przespałem prawie całą noc, obudziłem się dopiero nad ranem, kiedy to zbliżaliśmy się do granicy z Austrią. Państwo to przywitało nas na dobry początek kontrolą graniczną, kiedy to chcieli sprawdzać nasz bagaż.
W Austrii zaczęła się cała sieć tunelów – wjeżdżaliśmy w końcu w Alpy, jednak na naszej trasie nie było dużo widowiskowych krajobrazów. Położyliśmy się zatem spać, by drzemać parę godzin, budzić się i drzemać dalej ;) W Austrii, Czesiek drugim autem trochę odskoczył do przodu, więc jechaliśmy samotnie i zatrzymywaliśmy się kiedy chcieliśmy.
Dłuższy postój nastąpił gdzieś w środkowej części Austrii, kiedy to postanowiliśmy zjeść porządny obiad. Wypakowaliśmy wszystkie niezbędne rzeczy i z resztek prowiantu zrobiliśmy całkiem dobrą zupkę. Dalsza droga przypominała nam coraz bardziej, że jedziemy na północ – zrobiło się chłodniej, zaczął padać deszcz czasem przechodzący w burze. Poza tym trafiliśmy na korek, w których spędziliśmy dobre 40 minut.
Zapomniałem wspomnieć o problemach z naszym samochodem, które zaczęły się już we Włoszech. Tam to padło nam światło stopu, dalej cały czas jechaliśmy bez. Jednak prawdziwe kłopoty zaczęły się w Austrii – nagle, około 100 km przed Wiedniem padły nam wszystkie światła, radio i wycieraczki, a na desce rozdzielczej zapaliły się wszystkie kontrolki. Zaniepokojeni jechaliśmy jednak dalej, bo i tak nie mieliśmy innego wyjścia.
We Wiedniu zatrzymaliśmy się na stacji benzynowej, gdzie auto padło zupełnie… Szybka diagnoza jednoznacznie wskazała na alternator, a co za tym idzie akumulator również zrobił kaput. Jednak chyba opatrzność nad nami czuwała, ponieważ spotkaliśmy Polaków spod Babiej Góry, którzy naprawdę pomogli nam bardzo. Odpaliliśmy auto na kable, poczym w eskorcie trzech samochodów na rejestracjach KNT zajechaliśmy pod bramki Bratysławy, gdzie samochód spadł z obrotów i unieruchomił się zupełnie. Nie pozostało nic innego, jak przepchać autko z przyczepą przez granicę austryjacko-słowacką, na parking znajdujący już w Bratysławie. Tam to zaczęliśmy myśleć co dalej. Na szczęście udało się załatwić busa z Mysłowic, który mógłby nas ściągnąć do Polski oraz lawetę, na której by wróciło auto.
Pozostało tylko czekać, dlatego przygotowaliśmy sobie małą kolację z ostatków wyprawowych oraz położyliśmy się spać. Usnęliśmy około godziny 23, wstaliśmy 4 godzinki później, kiedy przyjechał po nas busik. Przepakowaliśmy wszystkie tobołki do drugiego auta i ruszyliśmy na Słowację, w stronę Polski. Tu już było zimno, szaro i ponuro. Dodatkowo ten efekt powiększała rosnąca z każdą minutą mgła, która już całkiem zniechęcała do powrotu ze słonecznej i gorącej Grecji. Zmarniali poszliśmy spać dalej, by obudzić się zaraz za Cieszynem.
I tak wjechaliśmy do Polski, powitani przez deszcz i chłód oraz potworne dziury na drogach, których nie zaznaliśmy od Rumunii. Naprawdę, stan naszych dróg można porównać tylko do Rumunii, dziura na dziurze i łata na łacie.
Ostatnie chwile podróży spędziliśmy na wspomnieniach o przygodach, które jeszcze tak niedawno nas otaczały. Myśleliśmy o tych wszystkich przejechanych kilometrach, o potwornym upale, który teraz wydawał się dalekim wspomnieniem, o wszystkich ludziach spotkanych w trasie i o miejscach gdzie spaliśmy. W tym momencie wszystko to wydawało się być jednocześnie bliską i daleką historią – byliśmy tam niedawno temu, lecz długo tam pewnie nie zawitamy, chociaż nikt nie wie co go czeka ;)

Do Jaworzna zajechaliśmy o godzinie 9:30, skąd po wypakowaniu rzeczy i podziękowaniu sobie za wspólną wyprawę, rozjechaliśmy się do domów. Wyprawa rowerowa Grecja oficjalnie się zakończyła. Teraz przyszła pora na powrót do szarej rzeczywistości oraz do planowania kolejnej, dalekiej wyprawy rowerowej ;) A co to będzie okaże się w przyszłości. Jedno jest pewne – Grecja była moją pierwszą poważną wyprawą, ale na pewno nie ostatnią !

Dziękuję wszystkim czytającym tę relację za odwiedziny oraz za cierpliwość przy ładowaniu zdjęć. Starałem się pokazać ze swojego punktu widzenia całą wyprawę, czy wyszło mi to dobrze ocenicie już sami.
Pozdrawiam także całą moją ekipę, z którą przyszło mi podróżować przez te 3 tygodnie zwiedzania Europy. Wkrótce pojawi się wpis ekstra, przedstawiający każdego z osobna na zdjęciach.

Tymczasem pozdrawiam wszystkich serdecznie !!!

Pora na zdjecia.

Droga do San Giovani Rotondo:


San Angelo:






Parami jak w przedszkolu :D :


Ojciec Pio:




Włoska policja:


A to już Austria, widok na Alpy:


Jeziorko:


Postój na amu, wszyscy ostro wcinają ;) :


Monika pilnuje wody na kisiel :D :


Autko głupieje:


Przejście pod którym czekaliśmy na transport:


I to już niestety ostatnie zdjęcie z wyprawy. Polska, Cieszyn. Szare chmury i zimno. VW, którym wracaliśmy oraz nasz kierowca:


=====THE END====


Kategoria Grecja 2009

Grecja - dzień 16 - powrót

Środa, 24 czerwca 2009 | dodano: 15.07.2009

To niestety nasz ostatni poranek w Grecji. Budzimy się dosyć wcześnie, trzeba spakować resztę dobytku do samochodów. Około godziny 10:30, po podziękowaniu i pożegnaniu Mirka, wyjeżdżamy samochodami do Patry, portowego miasta na północno-zachodnim brzegu Peloponezu, skąd wypłyniemy promem do Włoch. Droga biegnie przez urokliwe, górskie zakątki wyspy, mamy okazję obserwować całą jej potęgę z potężnymi szczytami dochodzącymi do 2500 m. npm. Poruszamy się cały czas po serpentynach, nawet w miastach jest ich pełno. Pomimo narastającego upału jedzie się dobrze, duże góry powodują pojawianie się chmur, które skutecznie dają cień i ochłodę.
Po drodze często się gubiliśmy, gps jednak na takie trasy nie jest dobrym rozwiązaniem. Na jednym z postojów, kiedy to szukaliśmy drogi, zobaczyłem za szybą potężne kaktusy z pięknymi kwiatami. Postanowiłem owe kwiatuszki zerwać, co by później mieć jakąś pamiątkę. Jak się wyciągnąłem po te kwiotki, tak się… poślizgnąłem i poleciałem całą ręką na kaktusa.. Przez następne 2 godziny wyciągałem pęsetą kolce z ciała…
Dalsza droga przebiegała spokojnie, no może oprócz ulewy, która jak nas szybko złapała, tak sobie szybko przeszła. Do Patry dojeżdżaliśmy autostradą przez sieć pięknych tuneli. Sam wjazd do portu wyglądał naprawdę pięknie – rozległy widok na całe miasto wraz z potężnym, słynnym mostem Rio-Antirrio. Na terenie portu byliśmy około godziny 15:30, natomiast nasz prom odpływał dopiero o 18, więc mieliśmy sporo czasu na zwiedzenie terenów przybrzeżnych. Ciekawym zjawiskiem były grupki Cyganów, którzy próbowali przez wysokie ogrodzenie dostać się na teren portu. Co chwilę jednak ochrona ich stamtąd wyganiała. Oni jednak nie bacząc na porażki natrętnie włazili z powrotem. Nie wiem czy próbowali coś zwędzić, czy może też dostać się na prom, by za darmochę przepłynąć do Włoch.
Jednak największe wrażenie zrobił na nas nasz prom. Spodziewaliśmy się jakiegoś średniego promu, który zabiera na pokład parenaście samochodów, a tu przed naszymi oczami ukazał się potężny, dwustumetrowy kolos zabierający na pokład 1000 ludzi i masę aut. W środku było pełne wyposażenie licząc salkę kinową ( w której spaliśmy ), drink bary, restauracje, kasyno itp. No po prostu full wypas. Z tym naszym miejscem do spania też była ciekawa historia, bo wykupiliśmy miejsca na decku – każdy myślał, że będziemy spać po prostu na pokładzie. Jednak oprócz samej góry, gdzie było również lądowisko na helikopterów, nie było gdzie usadowić się na karimatkach. Jak się później okazało, deck to dowolne miejsce oprócz kabin, gdzie nie będziemy nikomu przeszkadzać. Rozłożyliśmy się zatem na wygodnych fotelach w salce kinowej, gdzie spędziliśmy całą noc.
Może wrócę jednak do momentu wypływu. Oczarował nas widok z górnego pokładu na całe miasto oraz otaczające go doki i góry. Dodatkowo to wrażenie potęgowały nisko zawieszone chmury, które wspaniale komponowały się z górskim otoczeniem miasta. Po wypłynięciu poszliśmy pospacerować po pokładach, na których można się zgubić ( 6 pokładów ). Dobrze, że co chwilę były tabliczki z planem statku i windy, bo byśmy się na dobre pogubili. Następnie małymi grupkami udaliśmy się do kajuty, którą dostała Pani Irenka, na kawę i herbatę. Tam to na przemyconej na pokład butli gazowej ( na promie obowiązuje absolutny zakaz używania ognia ) gotowaliśmy sobie wodę :D Ksiądz Mirek nazwał to całe wyposażenie zestawem małego pirata, bo Maciek wyciągnął na dodatek rum, który już całkiem dodał morskiego klimatu naszej wyprawie 


Na dalekim horyzoncie, gdzie ciemnobłękitne niebo zatapiało się w głębinie morza, słońce chowało się powoli. Niknące pomiędzy potężnymi chmurami burzowymi nadchodzącymi od zachodu, sprawiało wrażenie mętnego oka, kryjącego się przed całym światem. Z drugiej strony, od północnego wschodu nadchodziła noc. Czarna, tajemnicza, niezbadana noc, która zlewała ze sobą zarówno niebo jak i morską wodę. Kontrast pomiędzy ostatnimi promieniami słońca przebijającymi się przez grube warstwy Cumulonimbusów a tą nadchodzącą czarną masą był niesamowity. Gdy zrobiło się zupełnie ciemno, a ostatnie promyki ostatkiem siły oświetlały blednące chmury, położyliśmy się spać. Jednak już parę godzin później obudziło mnie kołysanie statku. Wstałem lekko zdziwiony, wcześniej bowiem prawie w ogóle nie było czuć ani drgań ani kołysania. Gdy chodziłem po pokładzie, zdawało mi się, że wypiłem co najmniej dwie butelki greckiego wina – jednak owe wina musieli by wypić wszyscy na pokładzie, ponieważ nie tylko ja bujałem się od ściany do ściany ;)
Po wyjściu na pokład moim oczom ukazały się wielkie chmury burzowe, obok których przepływał prom. Czarną głębię na horyzoncie co chwilę rozjaśniały pioruny, dzięki którym przez ułamek sekundy mogliśmy zobaczyć oddalające się greckie wybrzeże. Padał deszcz i było ziemno, dlatego po paru zdjęciach udaliśmy się szybko z powrotem do naszej wygodnej salki. Usnąłem dosyć szybko, na szczęście nie stwierdziłem u siebie choroby morskiej ;)
Wstałem ponownie o godzinie 5 – chciałem zobaczyć tym razem wschód słońca, jednak nie był on taki widowiskowy jak wczorajszy zachód. Z drugiej strony burty dostrzeć można było za to wybrzeże, jednak już nie greckie – tym razem prom zbliżał się do Bari, docelowego miejsca rejsu. Pożegnaliśmy Grecję pięknym akcentem, tym razem jednak przed nami pojawiło się nowe państwo – Włochy…ale Italię zostawię sobie na osobny dzień ;)

Przed odbiciem, teren portu, ogórek na dalekie wyprawy:


Dom ze sobą też można wozić :) :


Patra, widok z promu Superfasta:


















Wnętrzne promu:


Zestaw mały pirat :


Potężne chmury burzowe:


A na pokładzie zimno, dobrze, że buffa mamy :P :


To już port w Bari, Włochy:





Dzień poprzedni


Kategoria Grecja 2009

Grecja - dzień 15

  • DST 19.74km
  • Czas 01:09
  • VAVG 17.17km/h
  • VMAX 59.00km/h
  • Temperatura 32.0°C
  • Sprzęt Merida TFS 100 V
  • Aktywność Jazda na rowerze
Wtorek, 23 czerwca 2009 | dodano: 13.07.2009

Dzień 15 to ostatni dzień jazdy na rowerze. Po dwóch tygodniach przygód w Grecji przyszła niestety pora na spakowanie manatek i ruszenie w drogę powrotną. Został nam jednak ten ostatni dzień, dzień w którym każdy mógł robić co chciał . Postanowiliśmy z Moniką, że pojedziemy do Koroni, popływać i poopalać się na plaży oraz zjeść jakiegoś sea fooda. Po krótkiej, ale męczącej drodze ( jechałem bez przerzutek ) dojechaliśmy do Koroni, gdzie znaleźliśmy małą, spokojną plażę tuż pod samym zamkiem. Tam posiedzieliśmy prawie 2 godziny i około godziny 14 poszliśmy coś zjeść w restauracji. Wybór Moniki padł na ośmiornicę, mój na kałamarnicę. Jak się potem okazało kałamarnica była strasznie żylasta – szczerze mówiąc średnio mi smakowała. Ośmiorniczka natomiast całkiem dobra. W restauracji przy samym morzu, z pięknym widokiem na zatoczkę z zacumowanymi kutrami czas nam zleciał dosyć szybko. Monika w dodatku próbowała coś sensownego napisać na 5 kartkach pocztowych, zajęło jej to całe 45 minut ;) W drodze powrotnej zahaczyliśmy jeszcze o supermarket, gdzie kupiłem między innymi winka greckie, grecką wódkę Ouzo, oraz oliwę z oliwek.
Na nasz kemping wróciliśmy na… obiad ;) Oczywiście jego także smacznie zjedliśmy. Potem przyszła pora na pakowanie rzeczy oraz rowerów na przyczepkę. Wszystko było porozwalane, więc zrobiło się całkiem spore zamieszanie kto gdzie co ma :P
Pod wieczór postanowiliśmy jakoś uczcić ostatnią noc w Grecji – poszedłem z Moniką do małego sklepiku w górnej części wioski, aby kupić jakieś dobre winko. Skończyło się na tym, że Grek, z którym dogadać się mogliśmy tylko na migi, zszedł do piwnicy i sprzedał nam wino własnej roboty w półtoralitrowej butelce po wodzie;) Koszt 2 euro, a ile frajdy :P Zadowoleni, ale też lekko niepewni co do konsumpcji tego zacnego trunku zeszliśmy na dół, do samochodu Cześka, gdzie razem w trójkę posiedzieliśmy do 4 w nocy. O zielonej nocy nie będę wspominać, zainteresowani wiedzą o co chodzi :P W każdym razie działo się trochę z namiotami :P
Z zamiarem wyspania się w drodze do Patry, zdrzemnęliśmy się tylko na parę godzin.

Zdjęcia:

Koroni:






Tu zrobiłem poważny, ale to bardzo poważny błąd - postawiłem rower w słonej wodzie, dla takiego oto zdjęcia:


Niestety nie wziąłem po uwagę widocznej fali, która spowodowała wywrócenie się rowera. Na nic zdała się szybka reakcja Moniki, rower cały pogrążył się w słonej wodzie. Skutki tego zdarzenia miałem okazję oglądać dopiero w Polsce, gdy każda metalowa część była przeżarta rdzą:


Widoczek z restauracji:




Kałamarnica:


"Pozdrowienia z gorącej Grecji przesyła Monika" :


Wieczorna msza:


Dzień następny
Dzień poprzedni


Kategoria 0-50 km , Grecja 2009

Grecja - dzień 14

  • DST 101.52km
  • Teren 4.50km
  • Czas 05:11
  • VAVG 19.59km/h
  • VMAX 67.50km/h
  • Temperatura 33.0°C
  • Sprzęt Merida TFS 100 V
  • Aktywność Jazda na rowerze
Poniedziałek, 22 czerwca 2009 | dodano: 12.07.2009

Dzisiejsza wycieczka będzie ostatnią dłuższą jazdą w Grecji. Zaopatrzeni w mapę oraz porady Mirka dotyczące ciekawych miejsc na naszym półwyspie postanowiliśmy objechać go dookoła. Stan pierwotny naszej ekipy wynosił 6 osób – Monika, Kuba, Jakub, Piotrek, Łukasz ( syn gospodarza ) oraz ja. Wyjechaliśmy około godziny 10. Przez małe, urokliwe greckie wioski jechaliśmy wzdłuż południowego wybrzeża kierując się na zachód. Te wsie i miasteczka zrobiły na mnie naprawdę duże wrażenie – kręte, bardzo wąskie drogi biegnące często stromo pod górę zachęcały do kręcenia. Naszym pierwszym celem było miasto Methoni usytuowane w południowo-zachodniej części półwyspu. Droga do tego miasta była przepiękna – typowo górskie odcinki z usianymi co chwilę serpentynami. Mała szerokość dróg dodatkowo podnosiła emocje przy zjazdach – na niektórych zakrętach tylne koło po prostu odjeżdżało w bok. Już w drodze do Methoni ekipa mocno się podzieliła. Jakub wyrwał do przodu obierając inny kierunek, a Piotrek nie zaczekał na postoju. Sami także jechaliśmy w dużych odstępach. Trzymałem się z Kubą, co chwilę zatrzymując się na zrobienie jakiegoś zdjęcia. W Methoni główną atrakcją turystyczną jest zamek nad wybrzeżem – potężna, średniowieczna budowla robi wrażenie. Zapach wody morskiej, fale rozbijające się o umocnienia fortu oraz poczucie cofnięcia się w czasie – warto ten zamek odwiedzić.
W tym miejscu ekipa się podzieliła na dobre. Łukasz, który postanowił nie jechać dalej wrócił się z Moniką ( która już taka chętna do powrotu nie była ) do domu, natomiast Kuba i ja postanowiliśmy jechać dalej, do następnego portowego miasta – Pilos. Droga była spokojna, wijąca się lekko w górę przez około 10 km. Przed samym miasteczkiem zatrzymaliśmy w supermarkecie na zakupy. Pakując rzeczy do sakwy, ujrzałem pędzącego w stronę Methoni Jakuba, który jak się okazało był w Pilos przed nami i już wracał. Gdy usłyszał, że my jedziemy dalej, w stronę wodospadów, z chęcią do nas się przyłączył. I tak sformowała się nasza ostateczna, trzy osobowa grupa. Z Pilos był długi podjazd pod główną drogę ( która i tak była pusta ). Byliśmy przygotowani na spore góry – na mapie wyglądało to naprawdę groźnie. Jak się później okazało większość z tych serpentyn była w postaci zjazdów. Podjazdy oczywiście też się znalazły, jednak szły w miarę sprawnie. Naszym głównym celem była mała miejscowość Charavgi, gdzie ukryte głęboko w górach znajdowały się owiane tajemnicą wodospady. Jednak odnalezienie drogi nie było takie łatwe. Dopiero spytanie o drogę bardzo, ale to bardzo starej babci, która bardziej wyglądem i głosem przypominała Azjatkę poskutkowało trafieniem do wodospadów.
Szutrową drogą rodem z Australii dojechaliśmy do znaków prowadzących, którymi kierowaliśmy się aż do celu. I tu zaczęła się jedna z lepszych przygód w Grecji. Dotarliśmy na miejsce, już pierwszy, malutki wodospad zrobił na nas spore wrażenie – idealnie niebieska, przezroczysta i czysta woda, otoczenie pięknych kwiatów oraz niesamowity szum spadającej wody tylko nas zachęcił, aby podążać wąską ścieżką dalej, ku źródłom tej rzeki. Towarzyszył nam także śpiew nieznanych nam ptaków, sprawiający wrażenie tajemniczości i dzikości odwiedzonego miejsca. W pewnym momencie dotarliśmy do najwyższego wodospadu – spadająca woda z wysokości 20 metrów wyglądała nieziemsko. W pewnym momencie zobaczyłem Jakuba wspinającego się po prawie pionowej skale, biegnącej wzdłuż opadającej wody. W pierwszej chwili zacząłem krzyczeć, żeby zszedł, ponieważ wdrapał się dosyć wysoko, jednak już po chwili zdrowy rozsądek ustąpił miejsca chęci przygody i zacząłem podążać śladem Jakuba. To, co na nas czekało ciężko opisać. Zapomniana droga, zapewne z powodu swojego niebezpieczeństwa, prowadziła nas po skalnych urwiskach wzdłuż wodospadów. Wbite co parę metrów metalowe pręty umożliwiały powolną drogę dalej. Co chwilę przed oczami pojawiały się nowe kaskady, nowe jeziorka z krystalicznie czystą wodą, które zachęcały, by do nich wskoczyć. Gdy na naszej drodze pojawiła się wąska belka przymocowana do skały na myśl przyszły mi sceny z Piratów z Karaibów czy chociażby Indiany Jonesa. Podążaliśmy zapomnianą, zarośniętą drogą. Po chwili weszliśmy w las. Przypominał afrykańskie lasy równikowe – porośnięte mchem konary drzew, mocny kontrast zieleni oraz pajęczyny z potężnymi pająkami rozpięte pomiędzy ścieżką. To było coś, czuliśmy się jak odkrywcy, którzy właśnie odkrywają nowe, nieznane miejsce.
O godzinie 16, w obliczu nadciągającego wieczoru postanowiliśmy wracać, ponieważ przed nami była jeszcze długa droga. Przy wyjeździe z wodospadów, na wspomnianej wcześniej szutrowej drodze… urwał mi się ponownie hak. Nie byłem ani zrozpaczony, ani zdenerwowany – urywanie haków mi chyba weszło w krew. Nie zamierzaliśmy wzywać pomocy, dlatego postanowiłem, że zrobię z napędu single-speeda. Wybór padł na przełożenie 3:5. Szybkie rozkucie łańcucha, wymontowanie przerzutki i w drogę. Przełożenie takie wystarczyło, aby osiągać prędkości rzędu 25-29 km/h. Pod górki nie miałem wyboru – musiałem stawać na pedałach i mocno kręcić, z górki natomiast nie pozostawało mi nic innego jak mocno się skulić i pozwolić jechać rowerowi na luzie. W pierwszym przypadku wykręcałem około 27 km/h, w drugim, na zjazdach prawie 65 km/h. Odcinek z wodospadów, w stronę Kalamaty także był ciekawy- obfitował w szybkie i ostre zjazdy z niezliczoną ilością serpentyn. Wchodzenie w nie przy prędkościach dochodzących do 70 km/h należało do nie lada wyczynów. Parę razy tylne koło po prostu mi odjeżdżało, jednak zawsze w porę udawało mi się wyjść cało z zakrętów. Nie udało się to natomiast Jakubowi, który dwa razy na serpentynach zaliczył widowiskowe, ale i lekko przerażające upadki. Za pierwszym razem przez 5 minut próbowaliśmy wyciągnąć jego rower spod barierki – tak mocno się wbił. Jednak na szczęście ( i o to olbrzymie, przy takich prędkościach spokojnie mógł sobie coś połamać uderzając o asfalt ) nic mu się nie stało, dlatego kontynuowaliśmy podróż. Przed Kalamatą odbiliśmy na Koroni. Jechaliśmy teraz przy zachodzącym słońcu, zrobiło się chłodniej, co umożliwiało mi szybsze pokonywanie wzniesień, które na ostatnich 25 km zaczęły się pojawiać coraz częściej. Serpentyny towarzyszyły nam cały czas. Chyba przez całe swoje życie nie przejechałem przez tyle zakrętów co tego dnia. Rozwagę zostawiliśmy chyba w Polsce, bo na jednej z takich właśnie serpentyn o mało co nie zderzyłem się z busem. Polegało to na tym, że przy 50 km/h, aby nie wypaść z trasy, trzeba było jechać środkiem, po linii oddzielającej pasy ruchu. Wszystko działo się w ułamku sekundy, zakręt był na tyle ostry, że nie widziałem czy jedzie coś z przeciwka. A jak się parę sekund potem okazało, jechał, biały bus, który także pokonywał ten zakręt po wewnętrznej. Minęliśmy się dosłownie o parę cm, nie wiem czy gdybym nie uchylił głowy, to bym się nie zderzył z jego lusterkiem.
Emocji w każdym razie nie brakowało.
Przed naszym obozowiskiem czekał na nas jeszcze jeden podjazd – krótki, aczkolwiek bardzo stromy, co w połączeniu z moim single speedem sprawiło, że po 100 km nie miałem już ochoty dalej jechać. Jakoś jednak ( średnia podjazdu 25km/h ) dowlekłem się na górę, gdzie czekała na nas pyszna kolacja z mięskiem i grecką sałatką.
To było coś ! W Grecji było tak, że każdy dzień przynosił coś nowego, codziennie mogłem mówić, że spędzony dzień był lepszy od poprzedniego. Z dzisiejszego poziomu nie mogę porównywać żadnego dnia, jednak ten, przejechany po Peloponezie na pewno długo zostanie w mojej pamięci.
Natomiast po zmroku, około godziny 21:30 idziemy z Moniką popływać w morzu. Wrażenia również genialne - duże fale rozbijające się o brzeg oraz otaczająca człowieka ciemność. Po prysznicu obok restauracji wracamy pod namiot, gdzie siedzimy i rozmawiamy do około 3 w nocy. Zmęczeni, usypiamy potem dosyć szybko. Wspaniały dzień ! :)


Pora na zdjecia ;)

Droga do Methoni, przepiękna trasa wzdłuż morza:




Osiołek spotkany przy szosie:


Dalsza droga, w dół i w górę:






W stronę gór:


Końcowy zjazd do Methoni:




Zamek w Methoni:




Pop :) :


Kuba ( zwróćcie uwagę na okularki i sposób przewożenia aparatu :D ):


Wodospady, żadne zdjęcia ani film nie oddadzą tego, co tam było na żywo :




Krab słodkowodny, Charavgi to jedno z nielicznych miejsc w Europie, gdzie kraby te występują w naturalnych warunkach. Potrzebują idealnie czystej wody... :


Zapach kwiatów i szum wody...:


Gdybyśmy mieli więcej czasu, na pewno odważyliśmy się wskoczyć do tej wody. Na zdjęciu, przy tafli można dostrzeć, zaraz za spadającą wodą, otwór - to mała jaskinia, do której aby wejść, należy przepłynać pod wodospadem. Po prostu magia :


Małe jeziorko, głębokie podobno na ponad 20 metrów:


Dalsze, odkryte kaskady:


Wspinaczka do góry wzdłuż spływającej wody ( po prawej ):


Widok z góry, aż chce się skoczyć :


To już powrót, wypadek na serpentynie:


Przerzutka kaput:


I na koniec już, merida na single speedzie ;) :



Dzień następny
Dzień poprzedni


Kategoria 100-200 km, Grecja 2009

Grecja - dzień 13

  • DST 21.73km
  • Czas 01:23
  • VAVG 15.71km/h
  • VMAX 62.50km/h
  • Temperatura 32.0°C
  • Sprzęt Merida TFS 100 V
  • Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 21 czerwca 2009 | dodano: 10.07.2009

Wstaję około godziny 10 ( to luksus, bo do tej pory wstawało się najpóźniej około godziny 8 ) i jem śniadanie. Wszyscy są lekko rozleniwieni, pierwszy pełny luźny dzień robi swoje. Około godziny 14 udaje nam się zebrać na plażę. Ja troszkę odstaję, w wyniku czego znajduję swoją własną drogę na plażę – całkiem inną plażę, zupełnie pustą. Idąc wzdłuż wybrzeża spotykam Piotrka, który pokazuje mi leżącą w zaroślach opuszczoną łódkę – mówi, że już na niej pływał, wiosło jest w środku. Bez zastanowienia wpływam na pełne morze ;) Teraz już naprawdę człowiek nie może chcieć niczego więcej – słońce, przezroczysta woda i mała łódeczka na której płynę sobie gdzie chcę – po prostu raj !
Wyposażony tylko w jedno krótkie wiosło płynę sobie powoli w stronę plaży, gdzie znajduje się reszta ekipy. Ku ich zdziwieniu, dobijam wesoło do brzegu ;) Łódkę trzeba odstawić z powrotem na miejsce, dlatego zabieram na pokład Jakuba, który zmienia mnie przy wiosłowaniu. Przy okazji skaczę sobie z burty do wody i pływam dookoła łódki. Jest fenomenalnie!
Po powrocie z plaży i po obiedzie jedziemy na rowerkach ( część ekipy autem, no jakby 10 km nie potrafili ujechać :P ) do Koroni, portowego miasteczka na samym czubku półwyspu. Traska, pomimo, że to tylko 10 km w jedną stronę, obfituje w całkiem ciekawe elementy – od sporych i krętych podjazdów, przez przejazdy ciasnymi dróżkami, po długi i szybki zjazd do samej Koroni. Na miejscu jemy lody i zwiedzamy miasto, które robi na nas duże wrażenie – przede wszystkim wąskie, malutkie uliczki, przez które nie wiem jak Grecy przebijają się samochodami. Następnie udajemy się do portu, gdzie podziwiamy zachód słońca. Czas szybko mija, jeszcze w Koroni łapie nas zmrok i szybko nadchodząca noc. Przychodzi pora na powrót, jednak nikt nie pomyślał o oświetleniu. Monika urywa dynamo, więc przed nami 10 km powrotu po ciemku. Pomimo tego jedzie się bardzo fajnie, na szybkich zjazdach z serpentynami emocje rosną w miarę każdego kilometra. W miarę szybko zajeżdżamy na nasze miejsce obozowe i po kolacji idziemy spać.


A łódeczka nazywała się Draco ;) :


Koroni:












Zachód słońca:




I Koroni nocą:




Dzień następny
Dzień poprzedni


Kategoria Grecja 2009, 0-50 km

Grecja - dzień 12

  • DST 12.65km
  • Czas 00:37
  • VAVG 20.51km/h
  • VMAX 45.00km/h
  • Temperatura 35.0°C
  • Sprzęt Merida TFS 100 V
  • Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 20 czerwca 2009 | dodano: 09.07.2009

Wstajemy… hmm, o której myśmy się z tej cyganii wybudzili… Aha, chyba około godziny 6… Lekko zaspani wyruszamy samochodami na sam dół Peloponezu. Górki i widoki są piękne, jednak sen bierze górę i resztę drogi przesypiamy ( a może przesypiam, bo jak spałem to nie wiem czy inni spali, to chyba logiczne ;P ). Przejeżdżamy przez Kalambakę i jedziemy jeszcze niżej, do Vounarii, gdzie mamy zaplanowany 4 dniowy pobyt u Mirka, Polaka, który mieszka w Grecji już ponad 16 lat. W tym miejscu musimy złożyć mu serdeczne podziękowania, za gościnę oraz serdeczność jaką nam okazał. Spędziliśmy te 4 dni w naprawdę miłej i życzliwej atmosferze. Po przyjeździe na miejsce rozbiliśmy nasze namioty w gaju oliwnym, zaraz przy domu gospodarza. Dziś mało km, przez następne dni będziemy się starać bardziej wypoczywać i korzystać w uroków greckich plaż, niż kręcić na rowerku. Nie oznacza to, że rowerasy będą stać bezczynnie ;) Po południu pojechałem z Kubą poszukać naszej plaży – pomimo, że jest kawałeczek drogi od domu, to jednak swoją urodą i co najważniejsze pustkami, wynagradza trudy dojścia. Do tego dochodząca czysta woda wraz z lazurowymi odcieniami powoduje, że ciężko nam się będzie z takim rodzajem wypoczynku rozstać. Na plaży siedzimy prawie do wieczora, a następnie jadę z Kubą do miasteczka poniżej, na zachód słońca. W połączeniu w pięknym układem chmur, całość prezentuje się niesamowicie. Tam łapię także pierwszego kapcia. Po powrocie Mirek zaprasza nas do restauracji na tradycyjne greckie dania. Przy greckich sałatkach, winach i zapiekanych serach feta szybko mija czas, pod namioty wracamy około 1 w nocy. Większość osób idzie spać, jednak ja z Moniką i Czesiem udajemy się na degustację wina Mirka, który ma w planach wdrożenie go do dystrybucji. Muszę powiedzieć, że nie musi się obawiać o powodzenie w sprzedaży – winko jest naprawdę dobre :) O godzinie… 5 kończymy „degustację” ( Czesiek mnie prosił, abym skończył opis na godzinie 1, ale co tam :P ) i w pełni zadowoleni udajemy się spać.

Droga na plażę, około godziny 14 wszyscy pogrążeni są w popołudniowej drzemce, miasteczka wyglądają na totalnie opustoszałe, żywej duszy nie można spotkać:









Nasza plaża:


Lans totalny:




Zachód w miasteczku portowym:




Dzień następny
Dzień poprzedni


Kategoria 0-50 km , Grecja 2009

Grecja - dzień 11

  • DST 107.73km
  • Czas 05:14
  • VAVG 20.59km/h
  • VMAX 61.50km/h
  • Temperatura 38.0°C
  • Sprzęt Merida TFS 100 V
  • Aktywność Jazda na rowerze
Piątek, 19 czerwca 2009 | dodano: 08.07.2009

Wstajemy po godzinie 7, ponieważ trzeba się spakować i przygotować do wyjazdu. Nie musimy za to robić śniadania, bo w cenę noclegu mamy także wliczony poranny posiłek. Po godzinie 8 udaje nam się wszystko ogarnąć i wyjeżdżamy z Aten w kierunku Koryntu. Wydostanie się ze stolicy przychodzi nam o wiele łatwiej niż z Salonik – tutaj ruch jest jakoś bardziej uporządkowany. Kierujemy się na Aspropirgos, dzięki czemu omijamy ruchliwą autostradę, która przedwczoraj tak nam się dała we znaki. Zaraz za Atenami wymieniam Piotrkowi dętkę w oponie, bo przy tym upale klej nie wytrzymał i łatka po prostu się odkleiła. W stronę Aspropirgos mamy wiatr w twarz, jednak odbicie na Korynt zmienia sytuację, dzięki czemu możemy jechać na prostym przez pewien odcinek czasu ponad 35 km/h.
Gdy znajdujemy się na wysokości portu Pireus, naszym oczom ukazuje się zapowiedź całego dzisiejszego dnia – widzimy morze Kreteńskie, które zaskakuje nas swoimi barwami. To nie to samo, co morze Egejski czy Trackie – tutaj zaobserwować można przede wszystkim przejrzystość i czystość tego morza, a także i jego kolor. Mieniące się od lazurowego po ciemny błękit barwy sprawiają, że ten odcinek zapamiętamy szczególnie dobrze. Spokojna trasa poprowadzona wzdłuż morza oraz wzdłuż autostrady powoduje, że pomimo rosnącego gorąca, mamy wielką chęć jechania dalej. Nie straszne nam co chwilę pojawiające się podjazdy czy serpentyny – piękne widoki zakrywają wszystko, możemy jechać nawet pod największe góry. Po około 80 km zatrzymujemy się na plaży na obiad. Po obiedzie oczywiście obowiązkowo kąpiel w czystym morzu. Niektórzy sobie nurkują, inni zbierają muszelki, a jeszcze inni skaczą do wody z kamiennych bloków. Jest po prostu pięknie.
Po tej sjeście wyruszamy dalej, aby dotrzeć w końcu do Koryntu. Przejeżdżamy także przez słynne kanał Koryncki, który swoją wielkością robi na nas spore wrażenie. W samym Koryncie trochę się gubimy – okazuje się, że nasz docelowy punkt podróży, czyli starożytny Akrokorynt, leży trochę dalej, za miastem. Bez większych problemów udaje nam się go odnaleźć, okazuje się jednak, że wejście na samą górę jest czynne do 18 – a na zegarkach mamy niestety 19. Postanawiamy zatem zrobić kolację i spakować rowery na przyczepkę – dziś koniec jeżdżenia po kontynentalnej Grecji, samochody zawiozą nas z rowerami na sam dół Peloponezu. Nie mamy czasu na pchanie się przez środek wyspy, a zależy nam na jeździe jak najwięcej wzdłuż wybrzeży.
Cała sytuacja niestety się trochę przeciąga – musimy czekać na Cześka z Kubą, którzy pojechali pociągiem do Paralii po drugie auto, które tam zostawiliśmy. Spóźniają się znacznie, zamiast o umówionej 22 przyjeżdżają o 2 w nocy. Przy zmęczeniu kierowców oraz zapadającym zmroku postanawiamy odłożyć o parę godzin wyjazd i przeczekać do rana. I tu zaczyna się jeden z zabawniejszych etapów naszej wycieczki. Po spaniu przy bramkach, przy drodze tranzytowej czy pod palmami na plaży przyszła kolej na spanie na głównym deptaku w mieście pod samym Akrokoryntem. Śpiwory, karimaty i namioty były upchane pomiędzy rowerami dla ich lepszego zabezpieczenia, dlatego pozostało spać na tym, co kto miał pod ręką. I tak Jakub rozłożył się plackiem na kostce brukowej przed autem otulając się swoim polarem, Rumun klepnął sobie beztrosko pod drzewkiem zasypiając przy dwóch wesołych pieskach stojących cały czas nad nim i czekających na kawałek jedzenia, Grzesiek skombinował sobie dwa krzesła, dzięki czemu spał prawie jak król, Ksiądz wtulił się przy aucie, żeby nie powiedzieć pod autem, a reszta ekipy jakoś się upchała do dwóch samochodów. Klasyczne, totalne, swoiste cygaństwo jak to wiele osób potem nazwało.
Zasnęliśmy nawet szybko przyzwyczajeni do różnych warunków noclegu. To był naprawdę ciekawy dzień :D


Jedziemy sobie zadowoleni:




Monika oraz Maciek:


Jakub:


Oleandrowa droga:




Jazda dalej:


W międzyczasie zadowolony Czesiek wraz z Kubą, używający gps zamiast mapy, próbują trafić do Koryntu, idzie im to całkiem nieźle:


Wybrzeże:




Wszyscy się cieszą z takich widoków:


Co więcej co chwilę zatrzymują się, by robić zdjęcia, tudzież kręcić film:


Ku szkole:


Kanał Koryncki:


Korynckie klimaty:


I korynckie główne deptaki, na których tylko Polacy mogą spać ;) :


Pod Akrokoryntem i zarazem pod naszym hotelem :P


koryncka agora:


Pakowanko:


I cygańskie spanko:






Dzień następny
Dzień poprzedni


Kategoria 100-200 km, Grecja 2009

Grecja - dzień 10

Czwartek, 18 czerwca 2009 | dodano: 08.07.2009

Dzisiejszy dzień przeznaczamy na zwiedzanie Aten. Po godzinie 10 udajemy się do ateńskiego metra, które bardzo szybko przewozi nas do centrum, gdzie rozpoczynamy nasze zwiedzanie. Wchodzimy na Akropol, skąd roztacza się niesamowity widok na całe Ateny, podziwiamy starożytny Partenon oraz Erechtejon. Następnie schodzimy niżej, gdzie u stóp Akropolu leży ateńska agora z takimi zabytkami jak Wieża Wiatrów, Heliaja czy Hefajstejon. Następnie wędrujemy na skałę św. Pawła, gdzie w cieniu drzew oliwnych odprawiamy mszę. Do hotelu wracamy przez grecki bazar, niestety było za mało czasu, aby dłużej się tam zatrzymać, a było warto, bo można było kupić wiele wartościowych rzeczy za parę euro, które w Polsce warte są pewnie majątek. Na jakimś rynku zaczepia mnie ładnie uśmiechnięta pani i wręcza mi 4 promocyjne kubki activi kokosowej ( nie wiem czy takie w Polsce są, ale smakują naprawdę pysznie ). Metrem udaje nam się wrócić do hotelu ( Jakub jakoś ogarnia te greckie nazwy stacji ), skąd po krótkim odpoczynku idziemy do restauracji na suflaki.
Ale to nie koniec na dziś, po 21 razem z Moniką, Kubą i Jakubem udajemy się z powrotem na ten bazar kupić jakieś pamiątki. Niestety stoiska ze starociami są już zamknięte, dlatego pozostaje nam pokupować trochę suwenirów dla rodzin :P Przed 23 wracamy do hotelu i do około godziny 1 oceniamy smak greckiego ouzo. Gdy ouzo się kończy idę jeszcze z Moniką pochodzić po ateńskich uliczkach, z których do hotelu wracamy o 4 nad ranem. I jedź tu dziś do Koryntu 100 km :P

Partenon:




Widok z Akropolu na 5 milionowe Ateny:


Akropolu ciąg dalszy :D :


Erechtejon:


Czesio turysta:


Kuba turysta:


Przed Akropolem, na skale św. Pawła:


Zdjęcie Kuby, okropnie mi się podoba, Czesiek, Maciek i Grzesiek wyglądają jak z plakatu Losta :) :


Msza:


Zmiana warty przed parlamentem greckim:


Stoa na agorze:


Mjuzełóm:


Hefajstejon:


Bazar ateński:




Powrót metrem:



Dzień następny
Dzień poprzedni


Kategoria Grecja 2009

Grecja - dzień 9

  • DST 117.56km
  • Czas 05:38
  • VAVG 20.87km/h
  • VMAX 72.50km/h
  • Temperatura 45.0°C
  • Sprzęt Merida TFS 100 V
  • Aktywność Jazda na rowerze
Środa, 17 czerwca 2009 | dodano: 17.06.2009

Wstaliśmy o 6 i ruszyliśmy na ostateczne zdobycie stolicy Grecji - Aten. Na dobry początek zaczęły się podjazdo-zjazdy, jechało się jednak przyjemnie. Z głównej drogi odbiliśmy na starą drogę, ruch troszkę zmalał. Jednak około godziny 11 nastąpiła, że tak powiem oczekiwana chwila - urwał mi się hak od przerzutki wyrywając za sobą wózek od przerzutki i łamiąc na pół kółko. Stało się na to podczas zmiany przerzutki, gdy nad moją głową przelatywały, całkiem nisko, F16 - zagłuszyły moment wplątywania się przerzutki w łańcuch i trach, poszło na środku ulicy. Nauczony jednak moim pechem do takich awarii zabrałem z domu dwie część zapasowe - hak oraz kółeczka od przerzutki. Reszta ekipy ruszyła dalej, ja natomiast z Kubą zabrałem się za wymianę haka. Zrobiliśmy to w miarę sprawnie, awaria została usunięta w mniej niż godzinę. Pojechaliśmy we dwójkę kierując się na Ateny. Po drodze zahaczyliśmy jeszcze o super market, gdzie próbowałem kupić zagęszczacz owocowy do wody, ale było tylko " half juice half water" więc nie wziąłem. Pojechaliśmy dalej, w sporym upale, gdzie czekał na nas około 10 km podjazd pod zacną górkę. W tym momencie na horyzoncie zobaczyliśmy jednak Czesia w naszym Fordzie, który wyjechał po nas, bo mieliśmy trochę opóźnienia co do reszty ekipy. No i takim sposobem mieliśmy pod te 10 km podjazdu średnią około 45 km/h - Kuba złapał się drzwi w aucie, a ja stelażu przyczepki ;) W wyniku tego mieliśmy potem 5 minut spóźnienia do reszty ekipy:P
Na samej górze zjedliśmy obiad, poczym pojechaliśmy dalej, w stronę Aten, które były coraz bliżej. Przed Atenami czekały jeszcze na nas dwa podjazdy, które już całkiem wyciągnęły z nas resztki sił. Na jednym było z dobre 45 C, na drugim tiry parę razy nas do rowów spychały, bo było tak ciasno. Po tych morderczych podjazdach przyszła pora na zjazd do Mandry, miasteczka leżącego przy samych Atenach.
I w tym miejscu, jak dla mnie, zaczął się najbardziej morderczy i wyczerpujący moment wyprawy. Po 100 km po górach i w upale przyszła pora na odnalezienie drogi do Aten. Niestety jedyna droga prowadziła totalnie zapchaną autostradą, która w połączeniu z niewyobrażalnym upałem wyssała z nas resztki sił. Około 15 kilometrów tą trasą zmęczyło nas bardziej niż wszystkie km, które mieliśmy już za sobą.
Lejący się z nieba żar, zero chmur, parzący asfalt, nagrzane budynki, duszące spaliny - byliśmy całkowicie wyczerpani, a nadal nie wiedzieliśmy gdzie jest nasz hotel. Gdy w końcu dostaliśmy się naszej dzielnicy, po około 30 minutach poszukiwań udało się znaleźć nasze miejsce postoju - hotel Pergamos. Tutaj po kąpieli i jedzeniu dopadam internet, który dla gości hotelowych jest za darmo. Na komputerze siedzimy chyba do 24, poczym, po ciekawym dialogu ( a może monologu ?) Czesia z Moniką, idziemy spać.

Dziś mało zdjeć, bo gorąc spowodował, że mój aparat przestał działać, zresztą nie było nawet sił, żeby wyciągać sprzęt z sakw:

Poranek przy drodze, 4 godzina czasu polskiego, ciężkie wstawanie :) :


Rach ciach i nie ma namiotu:


Cykadka:


Jeden z wieeeelu podjazdów w upale:


Co w tym zdjęciu nie pasuje ? ;):


Reportaż jak nic :









Bez komentarza:D :


Wspólne zdjęcie z rowerzystą z Francji, jednym z niewielu spotkanych na trasie:


Mandra przed Atenami:


Wjazd do Aten:




Dzień następny
Dzień poprzedni


Kategoria 100-200 km, Grecja 2009