vanhelsing prowadzi tutaj blog rowerowy

vanhelsing

Wpisy archiwalne w kategorii

Passo dello Stelvio 2010

Dystans całkowity:3072.97 km (w terenie 10.00 km; 0.33%)
Czas w ruchu:179:15
Średnia prędkość:17.14 km/h
Maksymalna prędkość:78.00 km/h
Suma podjazdów:29560 m
Liczba aktywności:27
Średnio na aktywność:113.81 km i 6h 38m
Więcej statystyk

Passo dello Stelvio - zakończenie wyprawy !

  • DST 175.24km
  • Czas 08:15
  • VAVG 21.24km/h
  • VMAX 62.00km/h
  • Temperatura 26.0°C
  • Podjazdy 29560m
  • Sprzęt Merida TFS 100 V
  • Aktywność Jazda na rowerze
Piątek, 20 sierpnia 2010 | dodano: 20.08.2010

I stało się, nadszedł koniec wyprawy i koniec miesięcznego wyjazdu. Ciężko opisać w paru zdaniach ile przeżyliśmy przygód, ilu spotkaliśmy ludzi i ile razy zdobywaliśmy różne przełęcze.

Relacja z każdego dnia wraz z obfitą porcją zdjęć zacznie się tworzyć już dzisiaj, ale jeszcze dużo czasu upłynie zanim powstanie cała. Zdjęcia trzeba wyselekcjonować, wykadrować i załadować, opisy trzeba stworzyć na podstawie notatek skrzętnie pisanych wieczorami w namiocie. Dla ciekawych dystansów dziennych, jeszcze dziś wstawię każdy dzień.

RELACJA Z WYPRAWY:
Dzień 1 - Początek
Dzień 2 - Krasna Słowacja
Dzień 3 - Stara cesta
Dzień 4 - Dwie stolice
Dzień 5 - Wujek Petko
Dzień 6 - Pelerynka
Dzień 7 - Dobra babcia
Dzień 8 - U podnóża Alp
Dzień 9 - 15 %
Dzień 10 – Großglockner – Hochalpenstrasse
Dzień 11 – „Słoneczna” Italia
Dzień 12 - Dolomity
Dzień 13 - Tunele
Dzień 14 – Królowa alpejskich przełęczy
Dzień 15 – Dwie drogi
Dzień 16 - Włoska szkoła jazdy
Dzień 17 - Città Italiane
Dzień 18 – Venezia
Dzień 19 – Ludzie są cudowni
Dzień 20 - Spotkanie z morzem
Dzień 21 - Konfluencja
Dzień 22 – Dziadek rowerzysta
Dzień 23 – Rozstanie
Dzień 24 – Patelnia
Dzień 25 - Pociąg
Dzień 26 - Polska !


PODSUMOWANIE:
Przejechane około 3100 km.
Maks. prędkość: 78 km/h ( x2 )
Maks. przewyższenie 1 dnia: około 2650 m.
Maks. dystans: 175 km
Maks. wysokość : 2758 m. npm
Najdłuższy tunel : 3650 metrów
Przełęcze powyżej 2000 m. npm - 5x
Suma przewyższeń : około 27 000 metrów
Koszt wyprawy : 300 zł przygotowania + 580 zł na samej wyprawie = 880 zł :)

ODWIEDZONE KRAJE:
Słowacja
Austria
Szwajcaria
Włochy
Słowenia
Chorwacja
Węgry


A co do dzisiejszej traski - przejechana z Markiem, który jechał ze mną z Krościenka do Jaworzna, żeby wsiąść w Szczakowej w pociąg do Gdańska. Duży ruch i niebezpieczna jazda kierowców, no ale jesteśmy w Polsce. Górki, które dwa lata temu wydawały się olbrzymie, dziś wchodziły w parę minut. Kolano lepiej, no ale też w miarę płasko było.

A taki mieliśmy początek zjazdu ze Stelvio, tak na zachętę do ponownego odwiedzenia ;) :


Już w domku:


Pozdrawiam ;)


Kategoria 100-200 km, Passo dello Stelvio 2010

Dzień 26 – Polska !

  • DST 125.75km
  • Czas 06:58
  • VAVG 18.05km/h
  • VMAX 64.00km/h
  • Temperatura 27.0°C
  • Sprzęt Merida TFS 100 V
  • Aktywność Jazda na rowerze
Piątek, 13 sierpnia 2010 | dodano: 08.09.2010

Głuche dudnienie wyrywa mnie ze snu. Jest 4:45, a dzwony kościoła, który jak się rano okazało stał 20 metrów ode mnie, walą przeokrutnie. Dosypiam jeszcze 30 minut i szybko zwijam się w drogę. Trasa jest mi doskonale znana, jechałem tędy w tamtym roku, gdy wracałem z pętli Dookoła Tatr. Kieruję się ruchliwą drogą na Trstenę. Tam to też spotykam chyba pierwszego nieżyczliwego człowieka podczas całej wyprawy, postanawiam bowiem skrócić sobie trasę i jadę świeżo co wybudowaną obwodnicą miasta, która jeszcze jest dla ruchu zamknięta. Z początku wyprzedzają mnie jadący na budowę pracownicy, którzy nawet mnie pozdrawiają, ale po chwili doganiam spasionego chłopa w walcu, który od razu wrzeszczy na mnie, że tu nie wolno jechać i że zaraz na policję zadzwoni i będzie mandat. Wszelkie próby przetłumaczenia, że to tylko rower nie przynoszą rezultatu, więc wracam się kawałek i dalej jadę starą drogę.
Za Trsteną jadę na Suchą Horę, w której to przekraczam granicę i znajduję się w Polsce. Odczuwam to od razu, bo już w Chochołowie jakiś pacan spycha mnie na pobocze wyprzedzając na gazetę. Poza tym dziury, dziury, dziury oraz ludzie, którzy się nie uśmiechają, tylko patrzą spod wilka jakbym im chciał coś zrobić.
Jadę główną drogą, na Czarny Dunajec, a potem Nowy Targ. Tam to odbijam na Łapsze, ale przed nimi robię długi postój nad rzeką Białka, gdzie zjadam resztki wyprawowe, pozbywając się między innymi kremu czekoladowego Choco, którego zjadłem dobre 3 kilo podczas całego wyjazdu.
Z Łapsz zjeżdżam do Niedzicy, gdzie robię podjazd pod Czorsztyn, aby dalej zjechać do Krościenka nad Dunajcem, gdzie wypoczywają moi rodzice. Tam też postanawiam zostać aż do 20 sierpnia. Wieczorem dzwoni Marek, który mówi mi, że za dwa dni będą w Polsce i że chciałby zostać na parę dni w Krościenku.

I takim oto sposobem prawie zakończyła się wyprawa. Pozostał jedynie powrót do Jaworzna, ale to dopiero za kilka dni. Podsumować wszystkiego tak łatwo się nie da, zresztą dla kogoś, kto przebrnął przez czytanie całej mojej podróży, nie będzie to potrzebne ;) Narodziły się nowe pomysły na kolejne wyprawy, poznawanie nowych ludzi i przeżywanie coraz to ciekawszych przygód, bo przecież „to możliwość spełnienia marzeń sprawia, że życie jest tak fascynujące” A jedno spełnione marzenie rodzi już setkę innych marzeń. Ale to już historia dla całkiem innej, nowej wyprawy :)

Słowackie boćki:


:):


Polska !:


Jakieś budowy nawet:


Polskie krajobrazy Podhala:






Zapora i zamek w Niedzicy:


Kategoria 100-200 km, Passo dello Stelvio 2010

Dzień 25 – Pociąg

  • DST 75.94km
  • Czas 04:30
  • VAVG 16.88km/h
  • VMAX 60.00km/h
  • Temperatura 27.0°C
  • Sprzęt Merida TFS 100 V
  • Aktywność Jazda na rowerze
Czwartek, 12 sierpnia 2010 | dodano: 06.09.2010

Wyjechałem bardzo wcześnie, bo o godzinie 5. Chwilę potem byłem już w Neusiedler, miłe i czyste miasteczko zakończone przyjemnym podjazdem, oczywiście z udziałem drogi rowerowej. Zmierzałem teraz ponownie na Słowację. Krajobraz zmienił się na ciekawy, bo choć było płasko, to setki wiatraków skutecznie wzbudzały zainteresowanie. Przy szumie potężnych skrzydeł przejechałem prawie 50 km, by w końcu dotrzeć do Bratysławy. Wjeżdżałem do niej tą samą drogą, którą 21 dni temu wyjeżdżaliśmy, by dopiero zacząć swoją przygodę. Zrozumiałem wtedy, że czas leci nieubłagalnie i że nawet tak długi wypad w końcu musi się skończyć.
W Bratysławie objechałem jeszcze raz stare miasto, po czym pojechałem na dworzec, aby kupić bilet na pociąg. Nie było niestety zwykłych osobówek, tylko jakieś pospieszne, więc za 230 km trasę zapłaciłem 15 euro. W głównym holu spotkałem małżeństwo z Gdańska, które razem z dwoma córkami wybierało się na rowerze na trasę naddunajską. Dowiedziałem się od nich, że tydzień po naszym przejeździe Dunaj wystąpił z brzegów i cała trasa była nieprzejezdna dla rowerzystów. Mieliśmy szczęście ;)
Pociąg miałem o 13:57. Miła pani konduktor pomogła mi zapakować rower, który został zamknięty w specjalnym pomieszczeniu obok kanciapki kontrolerów. Ja natomiast poszedłem do przedziału. Po chwili dosiadła się młoda dziewczyna z Bratysławy. Zaczęliśmy rozmowę, była pod dużym wrażeniem, gdy pokazałem jej zdjęcia z wyprawy. Nie mogła tez uwierzyć, gdy powiedziałem jej, że mam 20 lat, myślała bowiem, że na pewno jestem już po studiach i mam około 27 lat… ;) Podsumowała mnie krótko:” taki mlady” :) Ja natomiast obstawiłem, że ma 25, jednak okazało, że ma 32 lata… A mogłem powiedzieć, że mam to 27… :D

Basia ( bo tak miała na imię ) wysiadła w Trencinie, jednak zaraz dosiadł się Martin z Puchova, który, jak się okazało, był ostatnio na Hochtorze rowerem, też z sakwami. Był też w Polsce, więc swobodnie rozmawialiśmy. Po chwili jednak do 3 osobowego przedziału wpadła 9 osobowa grupka cyganów z dużą ilością piwa, więc tylko przysunąłem do siebie mocniej sakwę i w tym tłoku nadal gadałem o rowerowych sprawach z Martinem.

Pociąg opuściłem na malutkiej stacji w Kralovany, skąd parkiem narodowym przepedałowałem do Dolnego Kubina. Zaraz za nim zacząłem szukać noclegu, udało się na ogródku u jednej babci. Dostałem cebulę z ogródka, ale nie okazał się to dobry podarunek, bo nie dość, że sobie cały garnek przypaliłem, to jeszcze cebula okazała się okropna w makaronie. Zasypiam myśląc o Polsce, bo ta przecież już jutro.

Pola wiatraków:








Kosiarka na pilota ;) :


Bratysława ponownie:




Zabiedzona stacja Bratysława-Główne:


W równie zabiedzonym pociągu:


Dolny Kubin o zachodzie słońca:



Kategoria Passo dello Stelvio 2010, 50-100 km

Dzień 24 – Patelnia

  • DST 162.92km
  • Czas 08:15
  • VAVG 19.75km/h
  • VMAX 40.00km/h
  • Temperatura 31.0°C
  • Sprzęt Merida TFS 100 V
  • Aktywność Jazda na rowerze
Środa, 11 sierpnia 2010 | dodano: 04.09.2010

Tytuł dzisiejszego dnia jest odpowiedni do warunków, jakie panowały na trasie. Było piekielnie gorąco oraz jeszcze gorzej płasko. O ile z tym pierwszym większego problemu nie miałem, to płaskie odcinki przez Węgry wynudzały mnie śmiertelnie.
Ale po kolei. Rano od dziewczyn dostałem na śniadanie pyszną jajecznicę i kawę ;) Porozmawialiśmy jeszcze trochę i o godzinie 8 wyruszyłem w trasę. Szybko dojechałem do Szombathely ( cały czas pod zakaz rowerów, to standard na Węgrzech ) gdzie trochę się zgubiłem, ale wyszło mi to nawet na dobre, bo znalazłem równoległą drogę do głównej, a potem nawet ścieżkę rowerową. W Koszeg odbiłem na wschód. Tam w końcu zaczęły się lekkie pagórki ( zapytany o drogę Węgier ostrzegał mnie przed wielkimi górami… ) Pagórki raptem miały może z 50 metrów przewyższenia, no, ale może dla Węgrów to są Alpy ;)
Przez Lovo i Fertoszentmiklos dojechałem do Pamhagen, a że ta nazwa nie brzmi już węgiersko, to byłem znowu w Austrii. Dalej kierowałem się bez większych przygód cały czas drogą rowerową na Neusiedler See.

W Apetion zaczęła mnie gonić burza, która dopadła mnie dwie wioski dalej. Było już późno, więc zacząłem szukać noclegu. Niestety po objechaniu 5 domów nie znalazłem nic, więc postanowiłem w deszczu jechać dalej. Opady po chwili ustąpiły, więc bardziej na luzie spytałem się na gospodarstwie, u wejścia którego gospodarz przerzucał drewno. Wyrecytował swój wierszyk po niemiecku i doczekałem się ponownie flegmatycznej, jakże rozbudowanej odpowiedzi: „Ja” . Jak ja, to ja, wchodzę trochę niepewnie na teren posesji, gdy nagle zza płotu wyskakuje na mnie koń niczym nie uwiązany. W lekkim kłusie pędzi na mnie nie mając ochoty się zatrzymać. Wystawiłem z przerażenia rękę do przodu, gdy nagle koń się zatrzymał, podszedł do mojej ręki i zaczął się o nią wycierać, chcąc, żebym go pogłaskał ! No apokalipsa. Koń zaczął łazić za mną po całym ogrodzie, przy okazji próbując dorwać się do wnętrzności sakw. Jednak Crosso okazało się konioodporne ( piękny neologizm ), więc poczciwa szkapa dała sobie w końcu spokój. Tzn. łaziła potem jeszcze dookoła namiotu próbując go wyskubać za stelaż, ale że i to się jej nie udało, to poszła sobie trawkę wcinać gdzieś w pobliżu.
Na kolację zrobiłem sobie spaghetti z colą, a że latały tam jeszcze stare, wygłodniałe psy, które mi rower podlały, to postanowiłem skonsumować jedzonko wewnątrz namiotu. Na makaron się już patrzeć nie mogę, niestety zostało go jeszcze trochę na rano…
Po kolacji zdołałem zdobyć jeszcze wodę ciekawym tekstem : „Mogę bitte Wasser, żeby się umyć?”, także czysty i pojedzony położyłem się spać :D
Dziś jechałem cały czas z wiatrem swoim tempem, więc kolana bolały troszkę mniej.


A na Węgrzech drogi takie:


Płaaasko ! :(








Kuń:


Kolacyjka:


Kategoria 100-200 km, Passo dello Stelvio 2010

Dzień 23 – Rozstanie

  • DST 131.66km
  • Czas 07:07
  • VAVG 18.50km/h
  • VMAX 60.00km/h
  • Temperatura 27.0°C
  • Sprzęt Merida TFS 100 V
  • Aktywność Jazda na rowerze
Wtorek, 10 sierpnia 2010 | dodano: 03.09.2010

Wczorajszego wieczoru długo zastanawiałem się co robić z moimi kolanami. Bóle pojawiały się co raz częściej, czasem jechałem daleko za resztą ekipy swoim tempem. Rano, gdy wyjechaliśmy w kierunku Węgier, jechało się dobrze, ale po paru kilometrach kolana odezwały się znowu. Postanowiłem nie ryzykować wjazdu na Węgry, bo tam wydostanie się pociągiem pewnie byłoby dosyć skomplikowanym zadaniem. Cóż, ominie mnie Balaton i Budapeszt, ale przecież najpiękniejsze miejsca wyprawy udało się zaliczyć. Po 50 km w mieście Ormoż rozstaję się ze swoimi towarzyszami dziękując za wspólną jazdę i nie ryzykując dalszej drogi ze względu na kolana.

Od tej chwili obieram za kierunek Bratysławę, z której chcę podjechać pociągiem 200 km w kierunku granicy z Polską. Ale to dopiero za 2 dni. Teraz jestem jeszcze na Słowenii i przede mną granica z Chorwacją. Dostaję się do tego państwa bez paszportu, na dowód, chociaż obowiązkiem jest posiadanie tego pierwszego dokumentu. Ale jakoś się udaje przedostać ;) Chorwację mijam szybko i ponownie na chwilę wjeżdżam na Słowenię, aby zaraz przebić się na Węgry. Tu zaczęła się mniej ciekawa część trasy, wjechałem na drogę nr 86, tranzytówkę dla tirów. Droga wyglądała mniej więcej tak, że przez około 20 minut nie było zupełnie ruchu, po czym nagle mijał mnie konwój parunastu tirów, jeden za drugim ( w tunelach oni jeżdżą czy co ?! ). Po przejechaniu takiej karawany znowu miałem całą drogę dla siebie. Najgorzej było jak się dwa konwoje spotkały z naprzeciwka, wtedy nie było zlituj i trzeba było uciekać do rowu, bo Polacy i Litwini ( a ich tam najwięcej było ) nie patrzyli, czy coś jedzie, tylko się pchali. Na przejściu granicznym spotkałem dwie autostopowiczki z Gdańska, które były w podróży dopiero jeden dzień oraz totalnie nawalonego kierowcę tira razem z żoną (?), który proponował mi, że zabierze mnie do Włoch, bo zaraz jedzie...
Pod wieczór zacząłem szukać noclegu. Zjechałem około 300 metrów do najbliższej wioski, gdzie udało się znaleźć miejsce na namiot przy pierwszym gospodarstwie. Dogadać się nie było łatwo, moje próby literowania po polsku prośby o nocleg zakończyły się sukcesem dopiero, gdy zleciała się cała zaciekawiona rodzina i 18-letnia córka ze słownikiem angielsko-węgierskim powtórzyła reszcie o co temu dziwnemu człowiekowi na rowerze chodzi.
Gdy wszyscy zrozumieli o co mi proszę, zrobiła się przyjemna i luźna atmosfera. Udostępniono mi łazienkę, gdzie mogłem się umyć oraz zaproszono na kolację, na której były wielkie i pyszne kolby kukurydziane ;) Poza tym przegrałem zdjęcia na komputerze, pokazując przy okazji dziewczynom i ich bratu ( bo były dwie córki: Zsófia i Kinga oraz ich brat…ee, węgierskie imię miał … ;) ) zdjęcia z wyprawy.
Po kolacji posiedzieliśmy do prawie 24 godziny śmiejąc się z różnic językowych i ucząc się naszych języków. Od tamtej chwili mogę pochwalić się, że znam całe 9 wyrażeń po węgiersku ;) Dziewczyny najbardziej śmiały się z naszego słowa „chłopak”, kojarzył im się chyba z jakimś tępym narzędziem do pracy na polu… W każdym bądź razie rozmawiało się bardzo miło ;)
Usnąłem szybko, trochę tylko obawiając się pierwszego, samotnego noclegu ;)

Krajobrazy dalszej drogi:


Mycie rękawiczek... ;):


Prawie jak w Polsce:


Wjechałem do Chorwacji...


by po chwili wjechać do :


i po dwóch chwilach wjechać na:


Kierunek Szombmhabmat...:


tranzyt:


Cateye:


Kategoria 100-200 km, Passo dello Stelvio 2010

Dzień 22 – Dziadek rowerzysta

  • DST 121.91km
  • Czas 06:54
  • VAVG 17.67km/h
  • VMAX 70.00km/h
  • Temperatura 26.0°C
  • Sprzęt Merida TFS 100 V
  • Aktywność Jazda na rowerze
Poniedziałek, 9 sierpnia 2010 | dodano: 02.09.2010

Rano szybko odnajdujemy dobrą drogę, tym razem po właściwej stronie rzeki. Sprawnym tempem dojeżdżamy do Litiji, gdzie robimy zakupy w Lidlu. Dalej zaczynają się słoweńskie hopki, ale jest ok. Skręcamy na Cejle. Po paru podjazdach dojeżdżamy do miasta, gdzie postanawiamy zjeść coś regionalnego. Spotykamy dziadka rowerzystę, którego pytamy się o tanią restaurację. Zaprowadza nas do burżujskiego lokalu, gdzie obiad zaczyna się od 15 euro. Uprzejmie dziękujemy i mówimy, czekającemu na nas dziadkowi, że za „drago” i tu nie zjemy. Dziadek patrzy się na nas chwilę myśląc o czymś podstępnie, po czym wpada w szale do lokalu i zaczyna zaciekle krzyczeć na biednego kelnera, obwiniając go o wysokie ceny i brak ulg dla studentów z Polski! Zwyzywał go od najgorszych, po czym wesoło oznajmił, że tu privata jest i że to złodzieje przebrzydłe.
Jedziemy dalej, troszkę przerażeni i zmieszani zachowaniem naszego nowego towarzysza podróży. Dziadek bowiem nie odstępuje nas na krok. Zajeżdżamy do pizzerii ( regionalne danie miało być... ), ale i tak ceny okazują się za wysokie – 8 euro za pizze ! Taniej nawet w Wenecji było. Ale i tam dziadek postanawia zrobić małe zamieszanie, tym razem także wyżywa się na biednych kelnerach. My postanawiamy szukać dalej, tym razem bez pomocy. Opuszczamy dziadka, gdy ten zawzięcie kłóci się z obsługą i jedziemy pod supermarket, gdzie znajduję pizzę sprzedawaną na kawałki za 1.5 euro. Desperacja to już straszna, zejść z regionalnego dania na kawałek pizzy, no ale chociaż zjemy coś innego niż makaron z sosem bolońskim. Gdy już mamy zabierać się za kupno… przyjeżdża dziadek, który jakimś cudem nas znajduje. Wpada do sklepu i pyta się nas czy dobre. Gdy odpowiadamy twierdząco, raduje się bardzo i oznajmia, że on nam za tą pizzę zapłaci! Jak już pan był taki chętny do pomocy, to nie wypadało wręcz odmawiać, widać było, że czerpie wielką przyjemność z pomocy nam. Próbujemy trochę rozmawiać przy pizzy i coli, którą również nam zasponsorował. Pomógł nam w tym trochę młody Bośniak, który był w Polsce jakiś czas temu i znał parę wyrazów.
Po jedzeniu dziadek obiecuje nas wyprowadzić z miasta, ponieważ jedzie w tym samym kierunku co my. Sprawnym tempem szybko wydostajemy się z Cejle. Jednak to nie koniec niespodzianek od dobrego nieznajomego. Przy pożegnaniu wyjmuje portfel, z którego daje nam swoją wizytówkę oraz… 10 euro ! Absolutnie nie chce tego z powrotem, więc przyjmujemy z wielką radością dodatkowe fundusze. Coś niesamowitego ;)
Żegnamy się z dobrym dziadkiem i jedziemy dalej, by po chwili spotkać chłopaka z Poznania, który jedzie z przyczepką gdzieś na południe. Chwilę gadamy wymieniając się radami. W następnym mieście robimy zakupy, kupujemy między innymi całkiem dobre słoweńskie piwa. Pod koniec dnia trafiamy jeszcze na parę ścianek 18 %, na szczęście nie są długie.
Nocleg znajdujemy na ogródku u małżeństwa w średnim wieku. Mamy równą trawkę, wodę i prąd, więc kolejny dobry nocleg. Kolana nadal bolą.

Poranny gość w namiocie:


A spaliśmy dokładnie na końcu półwyspu:


Dalsza droga:


Cejle:




Nasz dobroczyńca:


Znajduje też rejestrację chorwacką, którą potem ciągnę aż do Polski ;) :


slovenian pivo:




Zjazd fajny ;) :


Kategoria 100-200 km, Passo dello Stelvio 2010

Passo dello Stelvio - pora na pare zdjec !

Niedziela, 8 sierpnia 2010 | dodano: 08.08.2010

W koncu internet ! Jestesmy teraz w ljublianie. przejechane mamy 2300 km. swieci slonce i jest naprawde goraco. zbyt duzo sie dzieje, zeby wszystko opisac, dlatego wstawie pare zdjec. Reszta po powrocie. Czujemy sie dobrze, ale ja jade troche wolniej, bo kolana sie niestety odezwaly. dzis luzny dzien, bo robimy tylko okolo 70 km. Do Polski juz niedaleko, tylko 1100 km :)



Pozdrawiam goraaaco !!!


Kategoria Passo dello Stelvio 2010

Dzień 21 – Konfluencja

  • DST 67.61km
  • Czas 03:36
  • VAVG 18.78km/h
  • VMAX 60.00km/h
  • Temperatura 26.0°C
  • Sprzęt Merida TFS 100 V
  • Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 8 sierpnia 2010 | dodano: 01.09.2010

Dziadkowi rano chyba zły nastrój przechodzi, bo dostajemy na śniadanie mocną, czarną kawę. Wypijam jej 3 filiżanki, bo tyle jej aż zrobił.
Dziś z założenia ma być dzień odpoczynku, głównie ze względu na moje kolana. Jedziemy spokojnym tempem do Ljubliany, stolicy Słowenii. Około 5 km po wyjeździe, gdy reszta ekipy powoli znika mi z pola widzenia, dogania mnie jadąca na rowerze Niemka. Okazuje się, że jedzie samotnie z Chorwacji. Ma tylko 2 tygodnie urlopu, więc jedzie na pociąg gdzieś na północ Słowenii. Z racji tego, że tempo mamy podobne, rozpoczynamy długą, bo trwającą 40 km rozmowę ;) Jakoś zapominam o bólu kolan i jedzie mi się dobrze. Rozmawiamy oczywiście po angielsku.
Do stolicy wjeżdżamy drogami rowerowymi, które poprowadzone są naprawdę bardzo dobrze. W centrum się żegnamy, po czym każdy dostaje 2 godziny wolnego czasu na zwiedzanie ( prawie jak na wycieczkach autokarowych :P ) Odnajduję internet cafe', dodaję wpis na bloga, po czym objeżdżam sobie razem z Markiem miasto. Podoba mi się tu bardzo, w odróżnieniu od innych stolic, ta jest cicha i spokojna. Jest wiele zabytków, ale nie ma tłumów turystów deptających każde wolne miejsce. Poza tym miasto przestrzennie jest duże, nic nie jest upchane na siłę.
Jemy szybki obiad w parku i o godzinie 16 wyjeżdżamy z miasta w celu znalezienia noclegu. Gubimy jednak drogę, która kończy się na oczyszczalni ścieków. Nie poddajemy się i znajdujemy polną dróżkę, prowadzącą w kierunku, w którym chcemy jechać. Ponadto po naszej prawie stronie jest rzeka, więc powinniśmy gdzieś wyjechać. Jedziemy zadowoleni, gdy nagle widzimy, że po naszej lewej stronie również płynie rzeka… Okazuje się, że jesteśmy na półwyspie, na końcu którego zachodzi zjawisko konfluencji, czyli... łączenia się dwóch rzek :)
Jest to jednak wymarzone miejsce na założenie obozu. Myjemy się w rzece, która spływa z Ljubliany ( druga rzeka była zaraz za oczyszczalnią, ale o tym pomyśleliśmy dopiero po fakcie ) oraz grzejemy chwilę w słońcu. Namioty postanawiamy rozbić na gęsto zarośniętym polu. Już mamy wbijać śledzie, gdy nagle przyjeżdża traktor i zaczyna nam kosić trawę, tworząc wygodne podłoże dla namiotów. Pytamy się dziadka, czy możemy się rozbić, zgadza się bez problemów. Takim to sposobem rozbiliśmy się znowu na legalu ( czyli tylko raz podczas wyprawy spaliśmy zupełnie na dziko ).
Gotujemy makaron i szykujemy namioty na konfrontację z potężną burzą, która w szybkim tempie nadciągała z południa. Na szczęście przechodzi bokiem, więc spokojni o dobytek możemy iść spać.

W drodze do Ljubliany:


Stolica Słowenii:




Miś podróżnik :) :


Obozowisko:








Nocna burza:


Kategoria 50-100 km, Passo dello Stelvio 2010

Dzień 20 – Spotkanie z morzem

  • DST 124.97km
  • Czas 07:32
  • VAVG 16.59km/h
  • VMAX 62.00km/h
  • Temperatura 33.0°C
  • Sprzęt Merida TFS 100 V
  • Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 7 sierpnia 2010 | dodano: 31.08.2010

Na dobry start dostajemy piękną ‘colazione’ ( śniadanie po włosku ). Mamy możliwość zjedzenia prawdziwego (!) masła ( od 3 tygodni nikt go nie jadł ), dżemu, szynki i wypicia włoskiej cafe latte’. Dzieci pojadły, więc można molto molto podziękować naszym gospodarzom za niebywałą gościnę i zabrać się za dalszą drogę.

Ciemne chmury na szczęście przeszły w nocy i znowu nad światem pojawił się błękit nieba. Razem z nim przyszła wysoka temperatura, w końcu porządne ciepło !
Do Triestu lecimy z wiatrem. Tam w końcu docieramy do Morza Adriatyckiego.
Oczywiście Tomek z Kingą gdzieś jadą na przód, w wyniku czego znowu się gubimy, tym razem jednak na cały dzień. Zwiedzam z Markiem Triest i port, poczym jedziemy popływać w morzu i posmażyć się na plaży. Po 15 się zbieramy i obieramy za kierunek następne państwo na naszej wyprawie, czyli Słowenię. Najpierw trzeba się jednak przebić przez wzgórze na którym leży Triest. Udaje się znaleźć drogę, jednak każdy, kogo o nią pytałem, stwierdzał zdecydowanie, że rowerami tam nie przejedziemy, bo tak jest stromo. Odpowiadając na każde takie obawy „ No problemo, Passo dello Stelvio alla bicicletta” jedziemy zadowoleni. Po chwili jednak zaczyna się podjazd, który od razu przechodzi w… ścianę ponad 30 % ! Do tego droga w najcięższym miejscu zrobiona z kostki brukowej. Męczymy się okrutnie, nawet trawersowanie nic nie daje, rowery na hamulcach chcą lecieć na dół. Podjazd ma około 2 km, nachylenie cały czas nie schodzi poniżej 20 %. Tam to wykańczam moje kolana, odezwie się to pod wieczór oraz parę dni później.
W końcu jednak, zmęczeni gorzej niż po przełęczach w Alpach ( w Trieście były około 33 C ) wyjeżdżamy na górę i jedziemy na Słowenię. Marzę o płaskim, ale zaczynają się hopki, które wykańczają moje nogi do reszty. Tu łapie mnie największy kryzys wyprawy, nogi mam jak z waty, cały czas jadę 5 km/h. Dobrze, że Marek czeka na mnie cierpliwie, bo pewnie bym tam się gdzieś położył spać.
Na szczęście po 5 km jakoś z tego wychodzę i jedziemy już normalnym tempem do Postojny, gdzie umówiliśmy się z resztą ekipy. Tam robimy zakupy w Lidlu ( w końcu normalne ceny ! ) i jedziemy szukać noclegu. Przejeżdżamy przez miasto i na samym końcu znajdujemy nocleg u dziadka, który dosyć niechętnie nas przyjmuje, mrucząc tylko coś tajemniczo pod nosem, że trawa nieskoszona, że koty itp. Szybko zostawia nas w spokoju chowając się w domu. Pijemy wino kupione wczoraj oraz jemy makaron. Zmęczony dzisiejszym dniem zasypiam od razu

W końcu morze ! :






Triest:










Zdjęcie tego nie oddaje ;) :


Słowenia ! :


Znaki drogowe :


Nocny gość, kotek dziadka, który upodobał sobie moje sakwy ;) :



Kategoria 100-200 km, Passo dello Stelvio 2010

Dzień 19 – Ludzie są cudowni

  • DST 84.03km
  • Czas 04:31
  • VAVG 18.60km/h
  • VMAX 68.00km/h
  • Temperatura 30.0°C
  • Sprzęt Merida TFS 100 V
  • Aktywność Jazda na rowerze
Piątek, 6 sierpnia 2010 | dodano: 30.08.2010

Nocne hałasy zdają się nie mieć końca. Budzę się co chwilę zaniepokojony bliskim skradaniem się niezidentyfikowanych zwierząt. Późne położenie się spać ma swoje następstwa, w rezultacie czego wstajemy o 9:50 i wyjeżdżamy dopiero o 12.

Jedzie mi się bardzo ciężko, kolana bolą cały czas. Jadę swoim tempem, 50 km przejeżdżam samotnie parę kilometrów za grupą. Dłuższy postój robimy pod Intersparem, gdzie robimy duże zakupy. Tam też łapie nas burza, która przechodzi po godzinie. Chwilę jednak po wyruszeniu znowu nas dopada i nie opuszcza aż do końca. Kolejny, tym razem 3 dzień z deszczem.

Droga jest bardzo ruchliwa. Jedziemy wzdłuż wybrzeża, jednak ani razu nie dane nam jest zobaczyć morza. O 19:30 zaczynamy szukać noclegu. Idzie z tym bardzo ciężko. Poza tym Dudek, który robi sobie zabezpieczenie przed deszczem z morowego hamaku straszy ludzi niczym komandos wyskakujący nagle z krzaków. Śmiechu co nie miara, ale przecież gdzieś trzeba znaleźć miejsce.
Udaje się to za 5 razem – znowu trafiamy na złotych ludzi. Starsze małżeństwo przyjmuje nas pod dach, dając kawałek podłogi w warsztacie. Jesteśmy im wielce wdzięczni, ale to nie koniec niespodzianek. Po chwili przynoszą stół, który zapełniają między innymi sałatką z ryżem, bułkami i suszoną, pyszną szynką. Poznajemy także 4 wnucząt, od dziewczyny trochę młodszej od nas dostajemy ponadto ciepłą pizzę. Po rozmowie z naszym gospodarzem dowiaduję się, że ma on ponad 20 wnucząt !
Na domiar tego, dostajemy jeszcze jego domowe wino oraz wielkiego melona przyniesionego prosto z ogródka. Melon smakuje przepysznie, wino też niczego sobie. Na sam koniec udostępniają nam łazienkę, więc każdy może się umyć w gorącej wodzie.
Rozmawiam jeszcze chwilę z naszymi wybawcami i kładę się spać, bo choć czujemy się tu jak w domu, to jednak jutro trzeba będzie jechać dalej.

Prawie jak sawanna:


Mlekomat ! :


Czekając na burzę kupujemy...:
...krakersy za 1 Euro, które będą się walać po sakwach do końca wyprawy:


...włoskie wino, które smakowało całkiem dobrze:


...arbuza...:


... z którego resztek...:


Nadchodzi burza...:


... coraz bliżej:


W końcu zaczyna padać, więc aparat wyjmuję dopiero w domu, żeby nasze dobroci uwiecznić:


Kategoria 50-100 km, Passo dello Stelvio 2010