Dzień 24 – Patelnia
-
DST
162.92km
-
Czas
08:15
-
VAVG
19.75km/h
-
VMAX
40.00km/h
-
Temperatura
31.0°C
-
Sprzęt Merida TFS 100 V
-
Aktywność Jazda na rowerze
Tytuł dzisiejszego dnia jest odpowiedni do warunków, jakie panowały na trasie. Było piekielnie gorąco oraz jeszcze gorzej płasko. O ile z tym pierwszym większego problemu nie miałem, to płaskie odcinki przez Węgry wynudzały mnie śmiertelnie.
Ale po kolei. Rano od dziewczyn dostałem na śniadanie pyszną jajecznicę i kawę ;) Porozmawialiśmy jeszcze trochę i o godzinie 8 wyruszyłem w trasę. Szybko dojechałem do Szombathely ( cały czas pod zakaz rowerów, to standard na Węgrzech ) gdzie trochę się zgubiłem, ale wyszło mi to nawet na dobre, bo znalazłem równoległą drogę do głównej, a potem nawet ścieżkę rowerową. W Koszeg odbiłem na wschód. Tam w końcu zaczęły się lekkie pagórki ( zapytany o drogę Węgier ostrzegał mnie przed wielkimi górami… ) Pagórki raptem miały może z 50 metrów przewyższenia, no, ale może dla Węgrów to są Alpy ;)
Przez Lovo i Fertoszentmiklos dojechałem do Pamhagen, a że ta nazwa nie brzmi już węgiersko, to byłem znowu w Austrii. Dalej kierowałem się bez większych przygód cały czas drogą rowerową na Neusiedler See.
W Apetion zaczęła mnie gonić burza, która dopadła mnie dwie wioski dalej. Było już późno, więc zacząłem szukać noclegu. Niestety po objechaniu 5 domów nie znalazłem nic, więc postanowiłem w deszczu jechać dalej. Opady po chwili ustąpiły, więc bardziej na luzie spytałem się na gospodarstwie, u wejścia którego gospodarz przerzucał drewno. Wyrecytował swój wierszyk po niemiecku i doczekałem się ponownie flegmatycznej, jakże rozbudowanej odpowiedzi: „Ja” . Jak ja, to ja, wchodzę trochę niepewnie na teren posesji, gdy nagle zza płotu wyskakuje na mnie koń niczym nie uwiązany. W lekkim kłusie pędzi na mnie nie mając ochoty się zatrzymać. Wystawiłem z przerażenia rękę do przodu, gdy nagle koń się zatrzymał, podszedł do mojej ręki i zaczął się o nią wycierać, chcąc, żebym go pogłaskał ! No apokalipsa. Koń zaczął łazić za mną po całym ogrodzie, przy okazji próbując dorwać się do wnętrzności sakw. Jednak Crosso okazało się konioodporne ( piękny neologizm ), więc poczciwa szkapa dała sobie w końcu spokój. Tzn. łaziła potem jeszcze dookoła namiotu próbując go wyskubać za stelaż, ale że i to się jej nie udało, to poszła sobie trawkę wcinać gdzieś w pobliżu.
Na kolację zrobiłem sobie spaghetti z colą, a że latały tam jeszcze stare, wygłodniałe psy, które mi rower podlały, to postanowiłem skonsumować jedzonko wewnątrz namiotu. Na makaron się już patrzeć nie mogę, niestety zostało go jeszcze trochę na rano…
Po kolacji zdołałem zdobyć jeszcze wodę ciekawym tekstem : „Mogę bitte Wasser, żeby się umyć?”, także czysty i pojedzony położyłem się spać :D
Dziś jechałem cały czas z wiatrem swoim tempem, więc kolana bolały troszkę mniej.
A na Węgrzech drogi takie:
Płaaasko ! :(
Kuń:
Kolacyjka:
Kategoria 100-200 km, Passo dello Stelvio 2010
komentarze
Pozdro!