vanhelsing prowadzi tutaj blog rowerowy

vanhelsing

Wpisy archiwalne w kategorii

BAŁKANY 2011

Dystans całkowity:2990.48 km (w terenie 68.00 km; 2.27%)
Czas w ruchu:184:27
Średnia prędkość:16.21 km/h
Maksymalna prędkość:70.90 km/h
Suma podjazdów:30860 m
Liczba aktywności:31
Średnio na aktywność:96.47 km i 5h 57m
Więcej statystyk

Podsumowanie wyprawy Bałkany 2011

  • DST 0.01km
  • Czas 00:01
  • VAVG 0.60km/h
  • Sprzęt Merida TFS 100 V
  • Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 21 sierpnia 2011 | dodano: 31.01.2012

Relacja gotowa!


Kategoria BAŁKANY 2011

Bałkany 2011 - Zakończenie wyprawy !

Sobota, 20 sierpnia 2011 | dodano: 20.08.2011

Relacja gotowa!

Podsumowanie wyprawy:

Ilość krajów: 12
Wszystkie kilometry: 2990.47 km (w terenie 68.00 km; 2.27%)
Czas na rowerze: 184:26
Średnia prędkość: 16.21 km/h
Maksymalna prędkość: 70.90 km/h
Suma podjazdów: 30860 m
Wycieczek: 30
Średnio na wycieczkę: 99.68 km i 06:08 godz.
Koszt wyprawy: 250 zł ( TAK, 250 zł ! :) )

TUTAJ GALERIA:https://picasaweb.google.com/vanhelsingjaw/Balkany2011

TUTAJ OPOWIEŚĆ W PDF: http://www.vanhelsing.jawnet.pl/Balkany2011.pdf


A poniżej relacja dzień po dniu z rozszerzoną liczbą zdjęć; )


RELACJA Z WYPRAWY:

Dzień 1 - The beggining
Dzień 2 - Pożegnanie z Polską
Dzień 3 - Słowackie góry
Dzień 4 - U Madziarów
Dzień 5 – Bimber, słonina, Rumunia
Dzień 6 - Żegnaj asfalcie
Dzień 7 - Rumuński pociąg
Dzień 8 - Piękno Rumunii
Dzień 9 - Szosa Transfogarska
Dzień 10 - Konserwa
Dzień 11 – Bezruch
Dzień 12 – W stronę Dunaju
Dzień 13 – Welcome to Serbia
Dzień 14 – Serbska gościnność
Dzień 15 - Kosovo
Dzień 16 - TIRstop
Dzien-17 - Adriatyk
Dzień 18 - Zatoka Kotorska
Dzień 19 - Hrvatska
Dzień 20 - Dubrovnik
Dzień 21 - Wgłąb lądu
Dzień 22 - Mostar
Dzień 23 - Jeleń jesz, jeleń pijesz!
Dzień 24 - Najlepsze śniadanie życia
Dzień 25 - Muezinów śpiew
Dzień 26 - Plitvice
Dzień 27 - W Świątyni Śri Krishna
Dzień 28 - W stolicy Chorwacji
Dzień 29 - TirStop
Dzień 30 - Polska
Dzień 31 - Do Krościenka


Kategoria BAŁKANY 2011

Dzień 31 - Do Krościenka

  • DST 171.24km
  • Czas 08:16
  • VAVG 20.71km/h
  • VMAX 60.00km/h
  • Temperatura 16.0°C
  • Podjazdy 1700m
  • Sprzęt Specialized Tricross
  • Aktywność Jazda na rowerze
Środa, 10 sierpnia 2011 | dodano: 31.01.2012

Swoją wyprawę postanowiłem zakończyć nie w Jaworznie, ale w Krościenku, małej miejscowości w Pieninach, do której tak się układa, że zaglądam co roku bez przerwy od urodzenia. Rano ciężko miałem wstać z własnego łóżka, ale wypita kawa i świeże bułki ze sklepu skutecznie postawiły mnie na nogi. Przekręciłem bagażnik do Specialize, spakowałem najpotrzebniejsze rzeczy, założyłem sakwy i znowu byłem w trasie. Przede mną ponad 170 km już po Polsce.

Było chłodno i zbierało się na deszcz. Jechałem sam, ale mimo to kręciło się bardzo przyjemnie. Co równe 50 km robiłem sobie krótki postój, niestety za Suchą Beskidzką dorwał mnie potężny deszcz, który na szczęście przeczekałem na przystanku. Popadał niecałe 20 minut i śladu po nim nie było. Do Krościenka, zaliczając parę podjazdów, przybyłem około 18, co było całkiem dobrym czasem.
Tam już czekał na mnie wielki kotlet schabowy, który przygotowano specjalnie na mój przyjazd. I tak oto oficjalnie zakończyłem wyprawę.

Wyprawa stała się historią, lecz szybko została zepchnięta w dalsze zakamarki
pamięci, bowiem już przede mną kreowała się wizja nowej, jeszcze większej i
niesamowitej przygody zorganizowania następnej wyprawy rowerowej. Bo podróżuje
się przecież całe życia, od nas tylko zależy w jakie miejsca te podróże będą się
odbywać i jakie wspomnienia z nich przywieziemy :)


Kategoria 100-200 km, BAŁKANY 2011

Dzień 30 - Polska

  • DST 48.90km
  • Czas 02:53
  • VAVG 16.96km/h
  • VMAX 45.00km/h
  • Temperatura 22.0°C
  • Podjazdy 450m
  • Sprzęt Merida TFS 100 V
  • Aktywność Jazda na rowerze
Wtorek, 9 sierpnia 2011 | dodano: 25.01.2012

Czas leci nieubłaganie i nawet najlepsze momenty szybko przemijają. Tak było i tym razem, nie pamiętam bowiem kiedy zleciało 30 dni w podróży. Przez ten okres przejechaliśmy wspólnie z Mateuszem prawie 3000 kilometrów na rowerach, poznaliśmy mnóstwo przyjaznych ludzi, których nie zapomnimy do końca życia oraz przeżyliśmy niesamowitą ilość przygód, które długo będziemy wspominać. Czas jednak gnał na przód, trzeba było wracać do domów.
Obiecany poprzedniego dnia transport stał spokojnie na strzeżonym parkingu. Parking był tak wielce strzeżony, że bez problemu udało mi się dostać na jego teren, nie niepokojąc nikogo. Kierowca, Damian, już nie spał i przygotowywał się do dalszej drogi. Do Polski wiózł długie, metalowe pręty przeznaczone na budowę, ale znalazło się na naczepie miejsce i na mój rower. Odpiąłem sakwy, przymocowałem rower sznurkiem do metalowej konstrukcji i z nieukrywaną ulgą wsiadłem do kabiny. Motor sprawni odpalił i po chwili pędziliśmy już po węgierskich drogach. Czas mijał bardzo miło, rozmawialiśmy dużo o pracy na Tirach, podróżach i różnych momentach podczas naszych wojaży. Damian jechał na Bratysławę, aby potem, na przejściu granicznym w Rajce odbić na północny zachód i dotrzeć do Wrocławia. Co prawda nie było to mi zupełnie po drodze, ale przecież dostanę się do Polski. Na przejściu w Rajce użyliśmy jednak CB radia, pytając się w eterze, czy któryś z licznych tam Polaków nie jedzie w stronę Cieszyna, czyli drugie popularne przejście.
Po krótkim czasie odezwał się głos starszego mężczyzny, który zgodził się mnie zabrać razem z rowerem. Szybkie przepakowanie na następną naczepę ( tym razem rower ledwo co wszedł, przestrzeń ładunkowa była prawie po brzegi wypakowana kosmetykami i różnymi środkami sanitarnymi ) i już siedzę w kabinie. Jechałem prawie nowym Dafem, co w porównaniu z wysłużonym Dafem poprzednika, tłukącym się na każdej dziurze, było o wiele bardziej przyjemniejsze. Pan Henio, bo tak miał na imię mój kierowca również okazał się chętnym do rozmowy człowiekiem. Dużo, oj dużo dowiedziałem się od niego o pracy kierowcy, miałem szansę usłyszeć o różnych przygodach, kradzieżach czy też prób przemytu wszelakich dóbr, bo pan Henio jeździł już ponad 30 lat w jednej firmie. Rozmowy schodziły prawie na każdy temat, na każdej przerwie natomiast piliśmy po piekielnie mocnej kawie i zagryzaliśmy ją ogórkami, które żona pana Henia zawsze przygotowuje mu na trasę. Czas mijał sympatycznie, ciężarówka z lekkim ładunkiem sprawnie pokonywała kolejne wzniesienia na Słowacji. Ani się obejrzałem a byliśmy w Polsce. Miejscem przeznaczenia kosmetyków był Mikołów, więc dziękując za pomoc i „podwiezienie” rozstaliśmy na stacji benzynowej. Stąd miałem już tylko 50 kilometrów do domu. Ruszyłem spokojnym tempem przez Tychy i Mysłowice. W Jaworznie czekała już na mnie ciocia z pysznym obiadem, nie zabrakło kapusty, kurczaka, kanapek i wielu innych rzeczy. Rodzice w tym czasie wypoczywali w górach ( w które to pojechałem od razu z rana na drugi dzień, oczywiście na rowerze, robiąc prawie 180 km ), więc dom miałem tylko dla siebie. Zmęczony długim brakiem snu usnąłem szybko na własnym, ciepłym i wygodnym łóżku…

Damian:


I jego DAF:


Tu natomiast już DAF pana Henia:


Słowacja:




Pan Heniu nie lubił zdjęć:




Polska, Jaworzno! Dom już niedaleko:


Kategoria BAŁKANY 2011, 0-50 km

Dzień 29 - TirStop

  • DST 81.25km
  • Czas 04:20
  • VAVG 18.75km/h
  • VMAX 49.00km/h
  • Temperatura 26.0°C
  • Podjazdy 450m
  • Sprzęt Merida TFS 100 V
  • Aktywność Jazda na rowerze
Poniedziałek, 8 sierpnia 2011 | dodano: 17.01.2012

Na dzień dobry kaszka i kawa. Przed 9 wyruszamy, ale jedzie się ciężko, jest lekko pod górkę aż do Varażdina. Potem wiatr się zmienia i aż do Murska Średice jedziemy pasem dla rowerów. Wjeżdżamy do kolejnego państwa, czyli Słowenii. Pierwotny plan zakładał powrót pociągiem z Zagrzebia do Polski, lecz wysokie ceny biletów skutecznie nas od tego planu odwiodły. Wpadłem za to na inny, bardziej szalony, czyli złapanie stopa do Polski z rowerami. A że mi nie potrzeba dużo od pomysłu do realizacji, wesoło kręciliśmy w kierunku granicy z Węgrami, skąd planowałem zacząć łowy. Przed tym jednak zrobiliśmy zakupy na Słowenii w Lendavie ( w końcu normalne ceny ! ) i przekroczyliśmy granicę z Węgrami.
Łapać stopa mogliśmy tylko w pojedynkę i tylko na Tiry. Już po 30 minutach zatrzymał się Polak pędzący prosto w stronę Warszawy, więc pozwoliłem Mateuszowi zabrać się z nim, mi przecież wystarczyło cokolwiek na południową granicę. Podziękowaliśmy sobie za wspólną wyprawę i wymieniliśmy sprzętem.
Zostałem więc sam. Było po 14, miałem zatem jeszcze sporo czasu na złapanie transportu do kraju. No to łapałem. Łapałem i łapałem. Wyciągnąłem nawet flagę Polski, którą machałem tylko Polakom. Zatrzymywało się wielu, jednak tylko żeby powiedzieć, że nie ma miejsca, że jedzie w innym kierunku, albo że ma chłodnię lub zupełnie wypakowaną naczepę. No to stałem i machałem dalej. Po 18 zacząłem wątpić, gdy zatrzymał się kierowca Tira i powiedział, że dopiero jutro o 6 rano jedzie dalej, bo teraz pauzuje i jeżeli do tego czasu nic nie znajdę, to mogę się z nim zabrać. Próbowałem dalej, jednak bez rezultatu. Zaczęło się ściemniać, musiałem więc poszukać noclegu. Dodatkowo zbierało się na duży deszcz. Ruszyłem do pobliskiej wioski w celu znalezienia dachu nad głową, stodoła czy garaż, było mi to obojętne. Pojawił się jednak problem z komunikacją, dogadać się z Madziarami nie jest łatwo. Z gościnnością oczywiście tak samo jest, nikt nawet przez chwilę nie pomyślał, żeby mi pomóc. Po spytaniu około 10 osób, z czego ostatnia wysłała syna na rowerze, żeby mi pokazał hotel, zdenerwowany zupełnie wykląłem siarczyście i ruszyłem z powrotem na granicę. W tym samym czasie zaczął padać deszcz. Namiotu nie miałem, bo zabrał go Mateusz. Trzeba było więc coś szybko wymyślić.
Moją uwagę przykuły 3 ciężarówki stojące na bocznym parkingu, widać było wyraźnie, że stoją tam już od dłuższego czasu i są częściowo okradzione. Pierwsza i druga okazała się zamknięta, lecz trzecia, z powybijanymi szybami dała się otworzyć… No to mam mój hotel!
Kabina była na tyle duża, że wpakowałem do niej nawet rower. Elegancko rozłożyłem sobie łóżko do spania, ale duża ilość szkła i smaru nie zachęcała do rozwijania śpiwora, więc postanowiłem się ubrać i jakoś przecierpieć tę noc. Coraz częstszy stukot kropel o dach i rozlewających się po przedniej, na szczęście zachowanej w całości, szybie sugerował, że wybór tej ciężarówki był dobrym pomysłem. Problemem okazała się rozbita boczna szyba, z której leciało lodowate powietrze. Na szczęście w kabinie była też duża poducha, która skutecznie zatkała dziurę. Mimo to było okropnie zimno, przez całą noc może spałem jedną godzinę, budząc się co chwilę z zimna. Tak przetrwałem do rana, jednak była to zdecydowanie najgorsza noc wyprawy. Zziębnięty, wygłodniały i powyginany o godzinie piątek zacząłem biegać dookoła ciężarówki, żeby jakoś się rozgrzać. Komiczny to musiał być widok.
Zdołałem przegryźć na szybko paczkę musli, po czym ruszyłem na poszukiwanie mojego obiecanego transportu.

Drava:






Mój hotel:



Kategoria 50-100 km, BAŁKANY 2011

Dzień 28 - W stolicy Chorwacji

  • DST 161.72km
  • Czas 08:01
  • VAVG 20.17km/h
  • VMAX 56.00km/h
  • Temperatura 33.0°C
  • Podjazdy 1100m
  • Sprzęt Merida TFS 100 V
  • Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 7 sierpnia 2011 | dodano: 17.01.2012

Na śniadanie jemy rogaliki podarowane przez ludzi Śri Krishna, zapychamy się pasztetem podarowanym przez Polaków i popijamy sokiem podarowanym przez babcię. Wyjeżdżamy przed 8, w końcu wiatr w plecy, jedzie się znakomicie. O 12 mamy już 60 km, robimy więc przerwę na małe drugie śniadanie i zakupy w Lidlu. Żeby zakupy wyszły tanio wygrzebuję z koszyków 2 Euro, które ludzie na siłę tam wcisnęli ( jesteśmy w Chorwacji, gdzie obowiązują kuny, tymczasem inteligentni turyści postanowili zapewne przekonać koszyk 1 Euro. ) Dzięki temu mam za darmo wielki słoik naszej ulubionej potrawy, czyli czekoladowego kremu Choco.

Dalsza droga przebiegała bardzo spokojnie, pojawiły się pagórki, ale wiejący wiatr ułatwiał jazdę. Dojechaliśmy w końcu do stolicy Chorwacji, Zagrzebia. Miasto jest bardzo ładne, ale jednocześnie puste – nie ma tam prawie wcale turystów, po głównym placu przechadzało się jedynie parę osób. Wyjeżdżamy sprawnie z miasta i obieramy za kierunek Słowenię. Przed granicą, gdy mamy ponad 160 km za sobą, rozbijamy się w ogródku starszego małżeństwa. Udostępniają nam łazienkę, ale na tym kończy się gościna ( za dobrze nam wcześniej było ), więc gotujemy makaron i idziemy spać. Dziś w końcu sporo km za nami.

Ciekawe co w nim pływa...:


Zagreb:









Kategoria 100-200 km, BAŁKANY 2011

Dzień 27 - W świątyni Śri Krishna

  • DST 44.05km
  • Czas 02:27
  • VAVG 17.98km/h
  • VMAX 51.00km/h
  • Temperatura 35.0°C
  • Podjazdy 400m
  • Sprzęt Merida TFS 100 V
  • Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 6 sierpnia 2011 | dodano: 23.12.2011

Spanie na betonie nie należy do najprzyjemniejszych odczuć, więc budzimy się szybko, zwłaszcza, że obok garażu tworzył się jakiś sztuczny tłum. Okazało się, że to ludzie ze społeczności Śri Krishna, którzy wieczorem przyjechali na swoje modlitwy, teraz przemieszczają się do następnej wioski, gdzie mają swoją główną siedzibę.
Podeszło do nas starsze małżeństwo i rozpoczyna rozmowę, opowiadamy im skąd jesteśmy i gdzie jedziemy, po czym… zostajemy zaproszeni na śniadanie w ich społeczności ! Pakujemy się szybko i zjeżdżamy do wioski, bez trudu odnajdując wielki dom z ogrodem, gdzie kotłowało się sporo osób. Pomimo, że nie odnajdujemy od razu starszego małżeństwa, inni ludzie od razu nas zapraszają na śniadanie. Dostajemy wielką metalową tacę, niczym z pizzy i podchodzimy po kolei do wielkich beczek, gdzie mieniły się różnymi kolorami indyjskie potrawy. Taca szybko zapełnia się pożywieniem, jemy wszystko z nieopisaną radością. Jak się potem dowiadujemy, wszystko było robione na miejscu, z rzeczy, które uprawiano w ogrodzie. Potęgujący się upał w połączeniu z brakiem wiatru nie zachęcał do dalszej jazdy.

Postanowiliśmy pokręcić się po ich wiosce, obserwując zachowania, stroje, tradycję i wiarę. Spotkaliśmy Chorwata, który pracował kiedyś w Polsce, dzięki tej znajomości dostaliśmy po wielkim kawałku przepysznego ciasta, takie smaki pamięta się na bardzo długo. Jednocześnie zaprosił nas na obiad, który miał się odbyć o 14 więc… przystaliśmy na propozycję ! A co, pora zrobić sobie dzień przerwy od kręcenia, zregenerować siły i dobrze pojeść.
Ludzi Ci są niesamowicie przyjaźni, zaproszono mnie do świątyni na mszę, posłuchać i zaobserwować mogłem tradycyjne pieśni i modlitwy.

Po obiedzie ( najadłem się tak, że nie mogłem się ruszyć ) przyszła kolei na medytację. Uczono nas jak należy oddychać, w jakiej pozie to robić, o czym wtedy myśleć i jak połączyć się ze wszechświatem. Wcinaliśmy jakieś ziółka rosnące na łące i wszystko było fajne…
Mieliśmy jeszcze zostać na kolację, ale po całodniowym obijaniu się trochę już nas nosiło, więc pożegnaliśmy się, dziękując pięknie za gościnę ( na drogę otrzymaliśmy wielki worek przepysznych rogalików smażonych na ghi, czyli tradycyjnym maśle wyrabianym według specyficznej receptury. )

Droga była spokojna, przejechaliśmy około 30 km, aby zatrzymać się u starszej kobiety na małym wzgórzu, skąd było widać całą okolicę. Zasypiamy z pełnymi brzuchami. To był dopiero dzień !


Jadło!:


Ucieszony van:




Po śniadaniu pora na parę zdjęć:






W świątyni:








No to obiad:




Ruszamy dalej:




I rejestracja serbska na koniec, pół Europy ją woziłem:P


Kategoria 0-50 km , BAŁKANY 2011

Dzień 26 - Plitvice

  • DST 39.85km
  • Czas 03:04
  • VAVG 12.99km/h
  • VMAX 52.00km/h
  • Temperatura 24.0°C
  • Podjazdy 650m
  • Sprzęt Merida TFS 100 V
  • Aktywność Jazda na rowerze
Piątek, 5 sierpnia 2011 | dodano: 01.12.2011

Na śniadanie jemy śledzie podarowane przez Polaków i zbieramy się do dalszej trasy. Wioska zatopiona była w gęstej mgle, której wilgoć powodowała, że wszystko było mokre. Zmarznięci ruszyliśmy zdobywać na dzień dobry długi, bo 7 km podjazd pod bezimienną przełęcz. Cały czas lekko mżyło, ale jechało się nawet dobrze. Na górze dopadła nas lekki deszczyk, trochę zmokłem czekając na Mateusza, który z uśmiechem ( jego się nigdy nie pozbywał ) kręcił beztrosko gdzieś z tyłu.
Pojawiły się znowu tabliczki ostrzegające przed minami. Większość parku narodowego Plitvickie Jeziora jest zaminowana, jedynie trasy turystyczne są bezpieczne. Kierujemy się za znakami i dojeżdżamy do kas i parkingów parku. Przed nimi tłumią się wielkie kolejki. Ocho, znowu komercja. No ale park wypada zwiedzić, pomimo zatrważającej ceny 15 euro za wstęp! Dodatkowo złodziejski kurs ( musimy wymienić euro na kuny ) powoduje, że cały wstęp wychodzi okrutnie drogo.

Zostawiamy rowery przypięte za kasami obok obładowanego kosmicznie roweru Niemca sakwiarza i ruszamy na zwiedzanie. W cenie biletu mamy przejazd kolejką oraz rejs promem przez jezioro. Górna część jest ładna, lecz najładniejsza okazuje się dolna część, w której znajdują się największe wodospady. Wijąca się woda pomiędzy skałami i trawami z wielkim szumem spada często kilkanaście metrów w dół, tworząc rozmaite jeziorka i jaskinie. Więcej Wam powiedzą zdjęcia.

Po skończonym zwiedzaniu okazuje się, że można było wejść od dolnej strony i wcale nie płacić za wstęp. Oczywiście ominął by nas nudny rejs promem, ale i tak w górnej części jakoś bardzo urokliwie nie było.
Ruszamy dalej rowerami. Teren jest górzysty, po zjeździe z jezior odbijamy w boczną drogę, chcąc ominąć główną i dzięki temu serwujemy sobie długi, stromy i całkowicie dziurawy podjazd. Ja zajmuję się robieniem zdjęć, a Mateusz jedzie dalej. W końcu zjeżdżamy do jakiejś wsi, gdzie Mateuszowi udaje się znaleźć dla nas nocleg u... cukiernika ! A to oznacza znowu przepyszną kolację, tym razem zupełnie na słodko. Do lukrowanych bułek, ciast, drożdżówek i pomadek dostajemy jeszcze piwa. Młody chłopak mieszka tutaj razem z żoną i małym dzieckiem, bez żadnych obaw udostępniają nam również łazienkę. Śpimy w pustym garażu, osłonięci przed wiatrem.

Gdy już mamy zasypiać, przed garażem zaczyna się robić tłoczno. Podjeżdża kilka samochodów, z których wysiadają ludzi ubrani w białe, długie togi i wędrują do położonego obok drugiego domu. Nasz gospodarz wyjaśnia nam, że to ludzie ze społeczności Śri Krishna i nie mamy się czego obawiać, bo są przyjaźnie nastawieni. W nocy odprawiają rytuały w domu, my tymczasem zasypiamy, nie przejmując się w ogóle odbywającym się obok dziwnym, egzotycznym spotkaniu ludzi z kropką na czole...

Podjazd pod przełęcz w mgle:


Znowu miny!




No to pora na pokaźną serię zdjęć z Plitvic. Enjoy!
































Końcowy podjazd dnia przy świetle zachodzącego słońca przebijającego się przez korony drzew wyglądał naprawdę niesamowicie:


Kolacja i dobranoc :)


Kategoria 0-50 km , BAŁKANY 2011

Dzień 25 - Muezinów śpiew

  • DST 73.25km
  • Czas 04:19
  • VAVG 16.97km/h
  • VMAX 52.00km/h
  • Temperatura 27.0°C
  • Podjazdy 800m
  • Sprzęt Merida TFS 100 V
  • Aktywność Jazda na rowerze
Czwartek, 4 sierpnia 2011 | dodano: 28.11.2011

O 3 w nocy do uszu wdziera się obcy, nieznanie brzmiący śpiew. Z muzułmańskiej części miasta, z górującego minaretu wydobywa się dźwięczny odgłos śpiewającego muezina. Nawołuje do modlitwy. Obce słowa wypełniają cichą dolinę, rozchodząc się echem po zagłębieniach. Uśmiecham się lekko, czując trochę egzotyki i ponownie zasypiam.

Rano dostajemy od gospodarzy chleb i paskudną colę. Zbieramy się szybko, droga jest spokojna, lecz znowu jest gorąco. Robimy długi popas na stacji i zaczynamy podjazd pod przełęcz 800 m. npm. Pagórkowaty podjazd szybko zmienia się w zjazd, na górze doganiają nas ciemne chmury, z których zaczyna kropić. Uciekamy jednak na zjeździe.

Powoli zbliżamy się do granicy z Chorwacją. Mijamy ostatnie muzułmańskie miasta, między innymi Bihać i bez problemów przedostajemy się na chorwacką stronę. Tam zauważają nas Polacy w aucie wracający już do Polski. Wiozą ze sobą niepotrzebny już prowiant, więc zostajemy obdarowaniu wodą z Biedronki, 3 pasztetami i śledziami w pomidorach! : ) Znowu pozytywny akcent :)

Za kierunek obieramy Plitvice, jednak chmura deszczu nas dogania. W prawie opustoszałej wiosce ( wioska graniczna, więc również ucierpiała podczas wojny ) znajdujemy elegancki garaż pod domem, gdzie przeczekujemy deszcz. A deszcz widzimy pierwszy raz od 20 dni, więc jest to dla nas nie lada atrakcja. Monotonia jednak szybko się pojawia, więc zasypiamy nieświadomie...

Budzimy się, gdy jest już szaro, dalsza droga nie ma sensu. Postanawiamy się gdzieś rozbić, garaż fajny, ale przecież lepiej na gospodarza ! Udaje się od razu znaleźć miejsce na równej trawce u starszej pani. Pani jednak była chyba lekko wystraszona, bo zamknęła się od razu. My od razu idziemy spać. Jutro czekają na Plitvickie Jezora :)









Następnego dnia będzie duuużo zdjęć z jezior :)


Kategoria 50-100 km, BAŁKANY 2011

Dzień 24 - Najlepsze śniadanie życia

  • DST 90.90km
  • Czas 05:56
  • VAVG 15.32km/h
  • VMAX 55.00km/h
  • Temperatura 30.0°C
  • Podjazdy 1500m
  • Sprzęt Merida TFS 100 V
  • Aktywność Jazda na rowerze
Środa, 3 sierpnia 2011 | dodano: 01.11.2011

Obiecane wieczorem śniadanie okazuje się prawdziwą ucztą dla podniebienia. Viśnja zaprasza nas do siebie, gdzie razem z mamą przygotowują nam coraz to inne dania, które wypełniają stół po brzegi. Wszystko tutaj jest domowe, bowiem najbliższy sklep jest daleko i nie opłaca się często jeździć. Na sam początek dostajemy jajecznicę ze świeżych jajek, którą popijamy jeszcze ciepłym mlekiem prosto od krowy. Po niej zaczyna się prawdziwy przepych - baranina z rusztu, ser krowi, żółty domowy ser, szynki, kawa, pyszne ciasto, ogórki, pomidory, arbuz... Wszystkie te rzeczy smakują niesamowicie, bowiem każda z nich pochodzi z gospodarstwa i nie jest tknięta chemią. Po tak wybornej uczcie odpoczywamy ponad godzinę przy okazji rozmawiając o życiu w Bośni i Polsce. Na pożegnanie dostajemy jeszcze dwie wielkie kanapki na drogę i różne ciasteczka. Jesteśmy oczarowani gościną, ciężko się pożegnać.

O 10 jednak wyruszamy w trasę. Jedzie się bardzo przyjemnie, najedzeni kręcimy wesoło podziwiając bezkresne widoki. Wciąż towarzyszą nam wymarłe wioski, raz na czas przejedzie tylko jakiś samochód. Dojeżdżamy do Drval, gdzie na stacji benzynowej jemy nasze kanapki z owczym serem i rozpoczynamy 15-sto kilometrowy podjazd na przełęcz. Droga wydłuża się bardzo, nachylenie nie jest duże, ale często są małe zjazdy, które wybijają z rytmu. W lesie co chwilę widzimy ostrzeżenia przed minami.

Zjazd jest bardzo szybki, docieramy do Petrovac, gdzie udaje się znaleźć nocleg na świeżo ściętej trawie przy dużym domu. Gospodarz zajmuje się sprowadzaniem samochodów z USA, rozbijamy namiot obok Forda Mustanga i nowej BMW 5 z rejestracją z Michigan. Dostajemy colę i jakiś sok, lecz na tym kończy się zainteresowane nami, bo gospodarze szczelnie zamykają za sobą drzwi ( auta też pozamykali :D ). Niezrażeni zasypiamy szybko. Jesteśmy w muzułmańskiej części Bośni, czyli opuściliśmy Hercegowinę. Nad miastem górują smukłe wieżyczki minaretów odbijające promienie zachodzącego słońca.

Z cyklu widok z namiotu:


Stół dopiero w połowie pełny:




Patron domu:


Mama Viśni :




W podskokach poprzez pole minowe do domku:


Odłamki pocisków:


Wioski widmo:










Bohaterowie wyprawy :D




Cmentarz radziecki:


Na przełęczy:





Kategoria 50-100 km, BAŁKANY 2011