BAŁKANY 2011
Dystans całkowity: | 2990.48 km (w terenie 68.00 km; 2.27%) |
Czas w ruchu: | 184:27 |
Średnia prędkość: | 16.21 km/h |
Maksymalna prędkość: | 70.90 km/h |
Suma podjazdów: | 30860 m |
Liczba aktywności: | 31 |
Średnio na aktywność: | 96.47 km i 5h 57m |
Więcej statystyk |
Dzień 23 - Jeleń jesz, jeleń pijesz!
-
DST
102.15km
-
Czas
06:15
-
VAVG
16.34km/h
-
VMAX
55.00km/h
-
Temperatura
28.0°C
-
Podjazdy
1300m
-
Sprzęt Merida TFS 100 V
-
Aktywność Jazda na rowerze
Poranek przywitał nas przepyszną kawą i równie dobrym śniadaniem - salami, chleb, nutella. Z trudem przyszło nam się pożegnać, lecz trzeba było ruszyć dalej w trasę. Wiało cały czas w twarz, krajobraz nie różnił się od wczorajszego. Zmieniamy trasę i skręcamy trochę w bok nad wielkie jezioro, które, według miejscowych, jest urokliwym i ciekawym miejscem. Prowadzi do niego ładny, długi zjazd. Po przejechaniu wzdłuż linii wjeżdżamy na tereny silnie dotknięte wojną. Zaczynają się istne wioski widmo, zaznaczone na mapie, w rzeczywistości okazują się tylko wielką stertę gruzu lub resztkami domostw ziejącymi strachem i pustką. Towarzyszą nam również czerwone tabliczki z trupią czaszką ostrzegające przed zaminowaniem terenu, które w tej okolicy wciąż jest aktualne. Ludzie wiedzą, że na grzyby nie chodzi się do lasu, dzieci wiedzą, że nie wolno biegać po zarośniętych ogrodach i polach. Tu każdy podąża tylko pewnymi ścieżkami, zresztą o ile jest ktoś, kto może podążać, bo większość wiosek jest całkowicie wyludniona, tylko od czasu do czasu pojawi się jeden zamieszkały dom.
Oczywiście czerwone znaki nie zatrzymały mnie, żebym latał z aparatem po zbombardowanych domach i robił zdjęcia. Trochę to teraz głupie, bo raz biegałem wesoło zaraz obok zarośniętej tabliczki "Pazi, mine!" nieświadomy niczego, no ale perspektywa, że przeżyłem sprint po polu minowym zostaje w pamięci. Zresztą wtedy biegłem za potrzebą, więc to całkowicie usprawiedliwiony sprint.
Tak minął cały dzień. Krajobraz był smutny, gdy widziało się te wszystkie pozostawione domy i myślało o ludziach, którzy do nich nigdy już nie wrócą. Towarzyszyła im cisza, która chodź brzmiała surowo, pozwoliła odetchnąć po natłoku chorwackich miast.
Pod wieczór, gdy powoli zaczynaliśmy myśleć o szukaniu noclegu, ktoś zaczął nas wołać z ogrodu. Zaciekawieni podjechaliśmy. Na małym ogródku, przy rozstawionym stole siedziało paru młodych chłopaków i popijając piwa gotowali coś pachnącego zachęcająco w wielki, żeliwnym garze na wolnym ogniu. Zaprosili nas, żebyśmy usiedli razem z nimi, od razu przyniesiono nam piwa, domowy ( a jakże inaczej ) chleb, po czym dano dwa duże talerze, wielką łygę i pokazano na stojący, pachnący gar. Wnętrze kociołka kryło mięsny bogracz, robiony z mięsa jelenia, dzika oraz domowej jagnięciny i wieprzowiny. Jak się dowiedziałem, jeden z gospodarzy był snajperem podczas wojny. Broń po wojnie udało mu się zachować, więc teraz strzelają po lasach za zwierzyną. Mięso z jelenia smakuje wyśmienicie, jest delikatne i ma charakterystyczny smak, który ciężko porównać do innych rodzajów. Bogracz popijaliśmy serbskim piwem "Jelen" Jak to podsumował jeden z chłopaków: " Jeleń jesz, jeleń pijesz!"
Przy stole rozmawialiśmy po włosku i angielsku. Zrobił się prawdziwy mix narodościowy, bowiem razem z nami siedział również Francuz, Włoch, Chorwat.
W pewnym momencie do uczty dołączyła siostra jednego z chłopaków, z którą również miałem okazję porozmawiać. Po krótkiej rozmowie zaprosiła nas do siebie, pozwalając robić namiot obok jej domu. Podziękowaliśmy chłopakom za gościnę i przeszliśmy 200 metrów dalej, na duże pole obok którego wesoło dzwoneczkami dzwoniły owce. Na kolację dostaliśmy jeszcze herbatę ziołową oraz ciasteczka. Zaproszono nas również na śniadanie. Zachęceni tą wizją usnęliśmy szybko. Nad nami świeciły się tysiącami błyszczące gwiazdy. Dawno takiego nieba nie widziałem.
Przestrzeń. Dużo przestrzeni, pustki i zupełny spokój. Wolę to od nawet najładniejszych lazurków przepełnionych turystami. Tak naprawdę to dopiero w Bośni odpoczęliśmy i dopiero stamtąd nie chciało się wracać.
Chorwacki Mr Choco szybko się skończył, pozostawiając pewną pustkę w żołądku :D :
Przez 300 km takie widoki:
Ucztujemy:
I kolacja na sam koniec:
Kategoria 100-200 km, BAŁKANY 2011
Dzień 22 - Mostar
-
DST
85.92km
-
Czas
06:15
-
VAVG
13.75km/h
-
VMAX
52.00km/h
-
Temperatura
32.0°C
-
Podjazdy
2000m
-
Sprzęt Merida TFS 100 V
-
Aktywność Jazda na rowerze
I zaczął się sierpień. Przyszedł troszkę niespodziewanie, praktycznie od początku wyjazdu nie patrzyliśmy na kalendarz, więc tym bardziej poczuliśmy jak szybko upływa czas. To już 22 dzień wyjazdu, kiedy to zleciało?
Pranie przez noc wyschło, wypiliśmy kawę podarowaną przez gospodarzy i ruszyliśmy do Mostaru. Zaczęły się hopki oraz coraz widoczniejsze ślady wojny - mnóstwo ostrzelanych, zrujnowanych domów sterczących w zarośniętych, opuszczonych ogrodach do których nikt nie odważył się od czasów wojny zaglądnąć z obawy na zaminowane tereny.
Mostar jest ładnym miastem, stara dzielnica ma swój urok. Spotkaliśmy tam dużo Polaków, po Medjugorje do drugi etap zorganizowanych wycieczek. Po obejrzeniu mostu i przedarciu się przez turystów, ruszyliśmy dalej, jeszcze bardziej wgłąb terytorium Bośni. Na dobry początek dostaliśmy 6 km podjazd na przełęcz za miastem, mi poszło to bardzo sprawnie, bowiem potrzebowałem tylko 20 minut na dostanie się na górę - w pewnym momencie wyprzedziła mnie z trudem jadąca betoniarka, która jechała 20 km/h cały czas. Biedny Mateusz został w tyle walcząc z upałem i podjazdem, ja natomiast wesoło nie kręciłem pod górkę :]
Wjechaliśmy w górski obszar, nie dziwne zatem, że co chwilę spotykał nas jakiś podjazd albo zjazd.Kolejny podjazd miał już 9 km. Przed nim jednak ktoś zaczął na nas wołać z baru zachęcając do przywitania się. Po raz kolejny okazało się, że zaproszono nas na piwo, tym razem byli to trzej panowie, którzy dumnie opowiedzieli nam o swoim udziale w wojnie oraz przestrzegli przed muzułmanami na północy Bośni słowami "Mudżahediny, pasztet, pasztet" - wskazując na odcinaną głowę. No cóż, narody długo tam jeszcze będą żyć w niezgodzie.
Za podjazdem rozpoczął się krótki zjazd, który szybko się wypłaszczył. Krajobraz zrobił się lekko przerażający - wjechaliśmy w tereny praktycznie wyludnione, co chwilę zza zakrętu wyłaniał się zbombardowany dom. Przejeżdżaliśmy też przez opuszczoną fabrykę, którą otaczało wielkie, zniszczone ogrodzenie z drutu kolczastego i pasiek. Wszędzie walały się jakieś części produkcyjne, zardzewiałe żelastwo sterczało dookoła. Na dodatek pojawiły się olbrzymie, wychudzone owczarki niemieckie, które żerowały na śmietnisku... Lekko tam najedliśmy się strachu.
Zaczęło się ściemniać, więc postanowiliśmy znaleźć nocleg. Najpierw spytaliśmy się obok dużej hurtowni, lecz nam odmówiono. Kawałek dalej zauważyliśmy duży dom przed którym biegało masę dzieci. Rodzice zgodzili się od razu, rozbiliśmy namiot w parę chwil. Przyniesiono nam znowu piwa, na ławce próbowałem, poprzez córkę, opowiedzieć naszą trasę i historię. Urządziłem mały pokaz z aparatu, wszyscy byli zaskoczeni i pełni podziwu. Po chwili... zaproponowano nam, że przecież możemy spać w domu, bo w namiocie będzie zimno! Hurra, znowu będziemy mogli się wyspać na łóżkach! Dostaliśmy osobny pokój gościnny ze świeżą pościelą i zaproszono nas na kolację ! W wielkim salonie delektowaliśmy się suszoną domową szynką, naleśnikami, domowym chlebem z nutellą i miodem, pysznym sokiem brzoskwiniowym... ahh, najedliśmy się wtedy dobrze :)
Posiedzieliśmy do 24 rozmawiając o Polsce, Bośni, podróżach i wielu innych rzeczach, po czym najedzeni, czyści i pachnący położyliśmy się spać. Gdy już zasypialiśmy, ktoś zapukał do pokoju - wszedł sąsiad, który siedział z nami na kolacji i z portfela wyciągnął.... 20 euro, mówiąc że to dla nas na piwo! Nie chciałem przyjmować pieniędzy, lecz usilnie mi zostały wciśnnięte w rękę. Sąsiad szybko wyszedł, zostawiając mnie lekko zamurowanego. No przecież ludzie są niesamowici !
Ruszamy na Mostar:
Bieda jest widoczna na każdym kroku:
Cmentarz w Mostarze:
Mostar:
Kawa po bośniacku:
Maja, sympatyczna Bośnianka :) :
Panowie od piwa:
Pycha !:
Po 9 km w górę czekam na Mateusza:
Miś Meridek i flaga:
Krajobraz powojenny:
Zachód:
Nasi dobrzy gospodarze:
Kategoria 50-100 km, BAŁKANY 2011
Dzień 21 - Wgłąb lądu
-
DST
75.56km
-
Czas
05:20
-
VAVG
14.17km/h
-
VMAX
53.00km/h
-
Temperatura
35.0°C
-
Podjazdy
850m
-
Sprzęt Merida TFS 100 V
-
Aktywność Jazda na rowerze
Wstajemy leniwie przed 8 i zbieramy się dosyć szybko, bo wszystkie zapasy wody się skończyły i resztą z bidonu mogę jedynie twarz obmyć. Na szczęście najbliższe miasteczko jest blisko. Za nim zaczyna się długi podjazd, męczymy się głodni okropnie. Dopiero na szczycie jemy jakieś resztki z sakw. Ruch na drodze się nasila, postanawiamy zmienić trasę - zamiast ciągłej jazdy wzdłuż wybrzeża komercyjnej Chorwacji, odbijemy wgłąb lądu na terytorium Bośni i Hercegowiny.
W Opuzen skręcamy na wschód i przekraczamy granicę. Próbujemy znaleźć kantor, żeby wymienić kasę, ale jak się potem okaże, nigdzie tego nie można było zrobić i całą Bośnię przejechaliśmy bez odwiedzenia sklepu i brakiem zapasów... :)
Bośnia okazuje się rajem. Niknie całkowicie tłum turystów, drogi są spokojne i nawet dobrze utrzymane. Jednak nie to ucieszyło nas najbardziej. Kraj ten jest rajem owocowym - w ciągu tego dnia zjedliśmy niezliczoną ilość pomidorów, papryki, brzoskwiń, jabłek i winogron. Jako pierwszy cel obraliśmy sobie Medjugorje, do których prowadziła boczna droga otoczona plantacjami winorośli.
Miasto jest rozreklamowane, nie ma tam nic ciekawego oprócz straganów i niemieckich turystów. Uciekamy zatem dalej, jadąc na Mostar, jednak jakieś 5 km przed nim postanawiamy znaleźć nocleg. Udaje się to u rodziny obok wielkiego ogrodu i małej altanki. Dostajemy od nich 1,5 litra domowego białego wina i duużo pomidorów do kolacji. Robimy również pranie, nieocenione w tym okazują się sakwy Crosso Dry, które służą za bęben pralki ;) Kąpiel z zimnego węża i do spania.
Przed granicą:
Bośnia to ponownie ( tak jak w Serbii ) bardzo widoczne ślady wojny:
I tak przed ponad tydzień...:
:)
Mateusz męczy podjazd:
Medjugorje:
Nie było tam nic ciekawego, więc kupiliśmy sobie za znalezione na drodze pieniądze ( fuks-wyprawa :D ) po piwku :D
Pranie na rowerzyste ( tę czapkę Croatia też znalazłem :D )
Widok z namiotu:
Winko i czosnek, swojskie klimaty:
Pranie się suszy, można iść spać :) :
Rysowanie map od tej chwili staje się dużym problemem - w Google Bośnia to biała plama na mapie :/
Kategoria 50-100 km, BAŁKANY 2011
Dzień 20 - Dubrovnik
-
DST
112.61km
-
Czas
07:25
-
VAVG
15.18km/h
-
VMAX
49.00km/h
-
Temperatura
35.0°C
-
Podjazdy
2300m
-
Sprzęt Merida TFS 100 V
-
Aktywność Jazda na rowerze
Rano dostajemy kawę ( to już chyba norma, zaczęliśmy potem narzekać jak ktoś nas kawą nie poczęstował :D ) i ruszamy w stronę Dubrovnika. W końcu widzimy znaki kierujące na Lidla, ucieszeni perspektywą zjedzenia czekoladowego Choco kręcimy wesoło. Znowu zaczynają się podjazdy, gdy jesteśmy prawie na samym szczycie, okazuje się, że do naszego upragnionego sklepu trzeba odbić w bok i zjechać na sam dół. No ale czego się nie robi dla czekolady ;D
Przed Lidlem urządzamy sobie popas, kupujemy także chleb. Po chwili ruszamy w upale dalej, Dubrovnik coraz bliżej. Zaczynają się piękne widoki na morze i wyspy, jednak droga cały czas prowadzi góra-doł. Męczy to strasznie, zwłaszcza, że temperatura przewyższa 35 C w cieniu.
Zjeżdżamy do Dubrovnika, w którym się totalnie gubimy, dzięki czemu zwiedzamy prawie całe miasto. W końcu jednak udaje się dotrzeć do starej części, którą zwiedzamy na raty- najpierw ja, potem Mateusz. Wąskie uliczki zapchane są masakrycznie, turystów z całego świata od groma. Uciekamy czym prędzej.
Widoki wciąż zapierają dech w piersiach, ale 3 kilometrowe podjazdy i takie same zjazdy wykańczają nas zupełnie.
Dojeżdżamy do granicy z Bośnią, przekraczamy ją bez problemów, aby po paru km znowu znaleźć się w Chorwacji - Bośnia ma mały kawałek dostępu do morza. Z racji samych miejscowości turystycznych rozbijamy się w małej zatoczce niedaleko plaży, jakieś 50m od granicy. W czasie, gdy Mateusz zajmował się przypalaniem sosu i niedogotowywaniem makaranu (oj srogo się wtedy wkurzyłem pamiętam ), ja poszedłem popływać sobie w zatoczce o zachodzie słońca.
Tego dnia zrobiliśmy ponad 2000m przewyższenia, które przy takim ukształtowaniu terenu i takiej temperaturze dały nam w kość bardziej niż w Alpach. Wystarczy spojrzeć na profil na samym dole na mapie :P
Dziś trochę więcej zdjęć :)
Nasza rezydencja o poranku:
Private jet:
Takich plaż mieliśmy pod dostatkiem:
Dubrovnik:
Plażowanie :)
Kolejne państwo na naszej drodze:
2000 stukło :)
Kategoria 100-200 km, BAŁKANY 2011
Dzień 19 - Hrvatska
-
DST
55.12km
-
Czas
03:35
-
VAVG
15.38km/h
-
VMAX
57.00km/h
-
Temperatura
35.0°C
-
Podjazdy
700m
-
Sprzęt Merida TFS 100 V
-
Aktywność Jazda na rowerze
Wstajemy o 8, ale o 9 zaczyna padać, więc wcinamy kaszki i idziemy spać dalej. O 12 się budzimy, przestaje padać i wychodzi słońce, które skutecznie nas wygania z namiotu. Zbieramy się mimo to powoli, dopiero po 13 jesteśmy w trasie.
Po chwili jazdy znajdujemy świetne miejsce do kąpieli, rozbijamy się na ponad godzinę. Skoki do wody, opalanie i nurkowanie w przezroczystej wodzie. Dookoła otaczały nas piękne widoki gór. Objeżdżamy prawie całą zatokę dookoła, po czym odbijamy na Herceg Novi. Tutaj zaczyna się okropny ruch, w końcu to główna droga na Jadrańskiej Magistrali. Po drodze kupujemy sobie wielkiego 8 kilowego arbuza, wiozę go chwilę w sakwie, ale jest za ciężki, bo znosu mnie do rowów, więc próbujemy pochłonąć go ile się da.
O zbliżaniu do granicy z Chorwacją przypomina nam ogromna kolejka samochodów do przejścia, omijamy ją oczywiście skutecznie manewrując pomiędzy wkurzonymi turystami.
Noclegu szukamy długo, ludzie w Chorwacji są nastawieni na turystykę i każdy się nas pytał ile mu zapłacimy za kawałek jego pola gdzie się krowy pasą. Na szczęście w końcu się udało, pozwolono nam się rozbić na tarasie obok wielkiego domu u starej babci i jej syna. Na kolacje dostajemy zupę pomidorową z wieeelkim ziemniorem, pajdę ciemnego chleba i domowe pomidory. Pojedzeni zasypiamy szybko.
Kategoria 50-100 km, BAŁKANY 2011
Dzień 18 - Zatoka Kotorska
-
DST
63.94km
-
Czas
04:45
-
VAVG
13.46km/h
-
VMAX
66.00km/h
-
Temperatura
36.0°C
-
Podjazdy
1020m
-
Sprzęt Merida TFS 100 V
-
Aktywność Jazda na rowerze
Dziś z założenia miał być spokojny dzień poświęcony na zwiedzanie i plażowanie. W 4 osobowym składzie ruszyliśmy wzdłuż wybrzeża, po drodze zjeżdżając do Petrovac, gdzie zjedliśmy śniadanie. Niestety znowu mnie rozbolał brzuch, do 12 siedzieliśmy w cieniu odpoczywając i chroniąc się przed rosnącym upałem. O 12, w samo południe postanawiamy ruszać, skwar był nie do wytrzymania. Zwiedzamy również Sv Stefan. Niestety nie możemy zwiedzić wyspy, bo cała została przebudowana na hotel i wstęp tylko dla rezydentów. Warto wspomnieć również o plaży, wstęp na nią kosztował 50 Euro ! Uciekamy czym prędzej.
W Budvie robimy zakupy, wcinamy arbuza i żegnamy się z naszymi współtowarzyszami, którzy odbijają wgłąb Czarnogóry. My natomiast kierujemy się na Kotor i przepiękną zatokę ukrytą pomiędzy jedynymi w Europie Południowej fiordami.
Zwiedzamy Kotor, chwilę siedzimy na plaży. Deptakiem wyjeżdżamy z miasta, by na samym końcu znaleźć nocleg na prywatnym terenie ( za pozwoleniem właściciela oczywiście :P ). Mamy kranik z wodą, więc znowu się umyjemy. Robimy ognicho i podziwiając zachód słońca nad górami i jeziorem, idziemy spać.
Ekipa:
Wybrzeże:
Sv Stefan:
Kotor:
Ognicho:
Kategoria 50-100 km, BAŁKANY 2011
Dzień 17 - Adriatyk
-
DST
84.82km
-
Czas
05:40
-
VAVG
14.97km/h
-
VMAX
48.00km/h
-
Temperatura
33.0°C
-
Podjazdy
1200m
-
Sprzęt Merida TFS 100 V
-
Aktywność Jazda na rowerze
Pobudka o 7. Zostajemy zaproszeni na śniadanie, na które dostajemy jakieś smażone placki ( bardzo dobre ), ser biały oraz na słodko arbuza i melona. Żegnamy się z gospodarzami i o 8 już jesteśmy w trasie. Mijamy charakterystyczne bunkry w Albanii, bo po chwili wjechać do kolejnego państwa - Czarnogóry. Ta na początku wita nas widowiskową drogą w kanionie pomiędzy wysokimi skałami i głębokimi wąwozami. Co chwilę pojawiają się wąskie tunele i szybkie zjazdy.
Docieramy w końcu do wybrzeża. Gospodarz polecał nam miejscowość Ulcin, gdzie podobno jest "bella spiaggia". Piękna plaża może i była, ale nie szło tam się zmieścić, całe wybrzeże było zawalone turystami :/ Posiedzieliśmy chwilę i czym prędzej uciekliśmy, bo takie tłumy zupełnie nam się nie podobały. Czarnogóra jest zjadana przez turystykę, to nie to samo co jeszcze kilka lat temu.
Słynna droga wzdłuż wybrzeża daje nam wycisk od początku. 2-4 km podjazdu, 2-4 km zjazdu i tak w kółko ! Męczyło to okropnie, do tego ponad 33 C w cieniu... Dojechaliśmy do miejscowości Bar, za którą to udało się znaleźć kawałek luźniejszej plaży. Od raz rzuciły mi się w oczy dwa obładowane rowery z sakwami crosso - Polacy ! Spotkaliśmy parę z Warszawy, dołączyliśmy się nich na chwilę rozmawiając o naszych trasach i przygodach. Po chwili, jakby znikąd pojawiła się kolejna, tym razem 4 osobowa grupa z Gliwic! Zrobiło się na prawdę wesoło, pojechaliśmy potem razem coś zjeść. Po 18:30 się żegnamy z grupą gliwicką, natomiast zostajemy z warszawską, która ma podobny kierunek jak my - super, grupa nam się powiększyła do 4 osób ! :)
Nocleg udaje się znaleźć przed bramą domu niedaleko plaży. Znowu przydaje się mój włoski, bo państwo z tego właśnie kraju pochodzą. Na kolację przygotowujemy sobie ryż i makaron, który to wcinamy z pysznym sosem przygotowanym przez Dorotę. Piwo 1,5 litra, pogaduchy i do spania :)
Z racji totalnego braku czasu wpisy będą się pojawiać rzadziej. Przepraszam :P
Rano gospodarz w końcu dał się namówić na jedno zdjęcie:
Albańskie bunkry:
Witamy w Czarnogórze:
Adriatyk:
<a href="http://photo.bikestats.eu/zdjecie,222493,adriatyk-w-czarnogorze.html">[/url]
Polacy są wszędzie :D
Jedzonko:
I kolacja wieczorem:
Kategoria 50-100 km, BAŁKANY 2011
Dzień 16 - TIRstop
-
DST
109.75km
-
Czas
05:45
-
VAVG
19.09km/h
-
VMAX
50.00km/h
-
Temperatura
34.0°C
-
Podjazdy
650m
-
Sprzęt Merida TFS 100 V
-
Aktywność Jazda na rowerze
Rano na obudzenie dostajemy gratis caffe macchiato. Śniadanie jemy na stacji benzynowej, wcinamy pasztet z chlebem i ketchupem. Po chwili drogi w kierunku Prizren macha nam ktoś z warsztatu samochodowego. Okazuje się, że zaciekawiliśmy naszymi rowerami mechaników. Pogadaliśmy dosyć długo, dostaliśmy colę na ochłodę, bo temperatura znowu przekraczała 32 C.
Dowiedzieliśmy się również, że w Albanii od przejścia z Kosowem prowadzi nowa autostrada wybudowana przez Amerykanów. Coś z tym faktem trzeba było zrobić. Zaraz po przejściu granicy postanowiliśmy złapać stopa i przejechać nieciekawy fragment drogi. Zanim jednak pomyśleliśmy, żeby go łapać, zaczął na nas trąbić Albańczyk w ciężarówce i machać nam wesoło ręką, żebyśmy się z nim zabrali ! Rowery zapakowaliśmy na pakę, i ruszyliśmy na odkrywanie nowego kraju, tym razem z perspektywy wysokiej kabiny ciągnika siodłowego.
Pan okazał się bardzo sympatyczny, rozmawialiśmy w mixie niemiecko-albańsko-polskim ( tak, taki język istnieje :D ) Poczęstował nas piwem, po czym sam zabrał się za jego konsumpcję. Co najśmieszniejsze, za każdym razem, gdy podnosił głowę, żeby spożyć ten szlachetny trunek, zjeżdżał ciężarówką na lewy pas ( jak się skończyła autostrada ), gdzie przerażone osobówki uciekały do rowu trąbiąc przeraźliwie. W ostatniej chwili odbijał, również trąbił i ucieszony machał ręką. Gdy zajechał komuś drogę naprawdę niebezpiecznie, to po całej sytuacji otwierał szybę, wystawiał głowę do tyłu i machał na dodatek, przy okazji zjeżdżając znowu na lewy pas, bo jedną ręką machał, a drugą trzymał piwo. No masakra.
Gdy zapytałem się o problem z policją, odpowiedział mi spokojnym głosem: „ Polizei, kein problem, 5 euro, kein problem !”. Wyobraźcie sobie łapówkę 20 zł za jazdę pod wpływem w Polsce…
Z ciężarówki zeskoczyliśmy około 60 km od Szkodry, dużego miasta leżącego przy granicy z Czarnogórą. Problemy z przerzutką niestety spowodowały, że nie chciałem zagłębiać się w bezdroża albańskie, jakakolwiek awaria stwarzała wielkie problemy z transportem.
Droga do Szkodry zrobiła się prosta, jechaliśmy z wiatrem i zadowoleni podziwialiśmy albańskie krajobrazy. Na drogach wszędzie można było spotkać mercedesy, to wizytówka w Albanii. Ponadto przy drogach co chwilę są stragany z arbuzami i melonami, kupiliśmy sobie dwie spore sztuki za niecałe euro.
Szkoder jest biednym miastem. Wystarczy skręcić z głównej drogi, aby zobaczyć przeraźliwą biedę- ludzi mieszkających w rozsypujących się ruinach, gromady dzieci spędzające swoje dzieciństwo na wysypisku w poszukiwaniu jedzenia i czegoś do zabawy, bezpańskich psów wykradających resztki ze śmietników. Smutne to były widoki.
Z miasta wyjechaliśmy prawie o zachodzie słońca, zaraz za nim spotkaliśmy pierwszą parę rowerzystów od początku wyprawy. Chwilę potem zacząłem szukać noclegu, udało się za pierwszym razem. Zobaczyłem ukryty za wielkim i gęstym ogrodem duży dom, do którego prowadziła szeroka droga. Trafiliśmy do rodziny muzułmańskiej, która przyjęła nas po królewsku. Rozmawiać mogłem tylko po włosku, bo gospodarz pracował w Italii spory okres czasu. Najpierw poczęstowano nas piwem, a potem zaproszono do wnętrza wielkiego domu na kolację. Przed tym jednak musieliśmy umyć nasze stopy, ręce i głowę, po czym wejść na boso do mieszkania. Jedzenie przerosło nasze najśmielsze oczekiwania, była to najlepsza kolacja podczas całej wyprawy. Przygotowała ją matka, która krzątała się od początku w kuchni. Na początek w wielkiej misie poczęstowano nas Patlixhaną, nie wiem generalnie co to było, lecz smakowało wyśmienicie. Przypominało w każdym bądź razie grzybki, albo coś z wnętrza jakiegoś zwierzątka. Na następnej wielkiej misie był Pilaf, czyli ugotowany ryż na słodko ze śmietaną. Na kolejnym talerzu czekały na nas Patate ( domowe frytki, bardzo grubo krojone ), Qebab ( paluszki mięsne ), Ojath ( biały ser ) i wielka porcja Sallat, czyli sałatki warzywnej. Do tego wszystkiego mieliśmy jeszcze piwo i sok. Na deser była wielka porcja Kasat, czyli lodów. I jedynie te lody były ze sklepu, cała reszta była robiona tradycyjnymi, domowymi sposobami. Wnętrze kuchni wypełniała albańska muzyka, charakterystyczna dla tego regionu. Na sam koniec wypiliśmy jeszcze po dużym kieliszku grappy, czyli po prostu wódki. Najedzeni do granic możliwości ledwo co mogliśmy się ruszać.
Gospodarz machnął ręką na namiot i powiedział, że możemy spać w domu, w pokoju gościnnym. Udostępnili nam łazienkę, na tej wyprawie myliśmy się prawie codziennie, cóż za luksus! Zmęczeni zasnęliśmy szybko. To był niesamowity dzień spędzony z wspaniałymi ludźmi!
Albańska muzyka na sam początek:
Veton z braćmi:
W Kosovie również widać ślady ostatniej wojny. Co więcej będąc wieczorem w Albanii, dowiedzieliśmy, że 2 dni po przejechaniu granicy serbsko-kosovskiej wybuchły tam walki, KFOR wyjechał czołgami na ulicę, spalono stację benzynową i ostrzelano domy. 2 dni różnicy i mogliśmy się znaleźć w centrum starć...
Welcome to Albania:
Rowery na pakę i jazda:
No to zdrówko! :D:
Albańskie krajobrazy:
Pan...:
...z melonami :D:
Mercedes. Jeden, drugi, dziesiąty..:
Szkoder:
Ward i Ilse:
U rodziny:
Bardzo nie chcieli, żebym robił zdjęcia, więc niestety nie mogę Wam ich pokazać
Kategoria 100-200 km, BAŁKANY 2011
Dzień 15 – Kosowo
-
DST
127.52km
-
Czas
08:15
-
VAVG
15.46km/h
-
VMAX
48.00km/h
-
Temperatura
32.0°C
-
Podjazdy
1500m
-
Sprzęt Merida TFS 100 V
-
Aktywność Jazda na rowerze
Rano jemy domowy chleb z kiełbasą i kawą, żegnamy się z naszymi serbskimi przyjaciółmi i ruszamy w trasę. W końcu nie ma wiatru, ale za to robi się górzyście i bardzo gorąco. W końcu docieramy do przejścia serbsko-kosovskiego. Przekroczenie granicy odbywa się bez problemów, tylko zaciekawiony pogranicznik z AK-47 stuka mi karabinem w sakwy.
Krajobraz zmienia się na płaski, pojawiają się meczety i śmieci w każdym rowie. Droga jest zatłoczona okropnie, głównie nowymi samochodami z rejestracjami z całego świata. W Kosowie można spotkać najnowsze Mercedesy i inne luksusowe auta. Dojeżdżamy do Prishtiny, stolicy państwa, która przypomina jeden wielki plac budowy. Miasto jest ogromne, przedostanie się przez niego zajmuje nam ponad 2 godziny. Wszędzie jest zatłoczone, bród i śmieci walają się po ulicy. Uciekamy czy prędzej w kierunku Prizren wyjeżdżając autostradą.
Wiatr wkrótce się zmienia i zaczyna wiać prosto w twarz. Znowu! Dodatkowo zaczyna się spory podjazd, ciągnie się w nieskończoność. Na szczęście zaraz przed zachodem słońca docieramy do zjazdu. W pierwszej miejscowości postanawiamy poszukać noclegu, wjeżdżamy na spory ogród, gdzie pytamy się pierwszego zauważone człowieka, czy możemy się rozbić namiotem. Zgadza się od razu, jednak… po chwili przychodzi prawdziwy właściciel domu i już taki chętny nie jest. Panu robi się głupio, więc wsiada do auta i każe nam jechać za sobą… Wracamy na główną drogę, aby po chwili skręcić pod hotel… Okazuje się, że ten dobry człowiek postanowił nam wynająć pokój w przydrożnym motelu zupełnie za darmo! Jego brat jest właścicielem, więc nie będzie żadnego problemu. Zaprasza nas na kolację, stawia piwo i wielki talerz mięsa z frytkami. Rozmawiam trochę po włosku, trochę po niemiecku ( to ja umiem niemiecki ?!). Rowery chowamy w myjni obok, którą z kolei posiada jego drugi brat.
Mamy prysznic, czyściutkie łóżka i gniazdka do ładowania. Mega !
PS. Dodając ten wpis właśnie pojawiła się setna setka w kategorii 100-200 km. 100x100 :D
Mrrrrr:
Kotka pewnie czeka taki los:
FAP:
Prawosławna kapliczka:
Zbombardowana cerkiew:
Welcome in Kosovo:
Ograniczenia dla czołgów to norma. W Kosovie wciąż stacjonuje sporo jednostek z różnych krajów, w tym Polski. Służą jako KFOR:
Wesele:
Ślady wojny:
Kategoria 100-200 km, BAŁKANY 2011
Dzień 14 – Serbska gościnność
-
DST
85.42km
-
Czas
05:50
-
VAVG
14.64km/h
-
VMAX
50.00km/h
-
Temperatura
32.0°C
-
Podjazdy
600m
-
Sprzęt Merida TFS 100 V
-
Aktywność Jazda na rowerze
Dzień mija mile pod znakiem krótkich podjazdów i takich samych zjazdów. Jedziemy cały czas w otoczeniu gór, upał oczywiście nie popuszcza, powoli się do niego zaczynamy przyzwyczajać. Drogi w Serbii są dobre, lecz czas tam zatrzymał się jakieś 20-30 lat temu, na ulicach można spotkać stare Yugo, Zastavy, a nawet Polonezy i Maluchy z lat 70’
W mieście Niś robimy zakupy, kupujemy sobie za parę groszy piwo, makarony, konserwy, wielki kubek czekolady do chleba i jakieś chipsy nawet. Jedziemy dalej, wszędzie można zaobserwować biedę, Serbia najwięcej straciła jako przegrany podczas wojny i nikt im nie pomaga.
Wieczorem trafiliśmy na remontowaną drogę, położony był na razie tylko podkład z jakiś wapiennych kamieni. Kurzyło tam się okropnie, jak przejechało auto to wszystko było białe. Po 3 km takiej trasy opony i sakwy mieliśmy idealnie białe.
Wkrótce zaczęliśmy szukać noclegu. Spytaliśmy się u jednych ludzi, ale niechętnie chcieli nas przyjąć, więc ruszyliśmy dalej. Podczas pytania w drugim domostwie, podjechał nagle zielony peugeot, z którego wychylił się młody gościu i przemówił po angielsku. Powiedział, że słyszał, że szukamy noclegu i że on może nas przenocować, bo ma duży ogród. Był z żoną i małą córką. Pojechaliśmy za nim na rowerach. W domu mieszkała jego babcia i ojciec, natomiast oni sami żyli w innym mieście. Poczęstowano nas przepysznym serbskim piwem Lav i słodyczami ( na dobry początek ). Długo rozmawialiśmy o sytuacji w Serbii, o życiu, pracy i problemach powojennych. Byli też bardzo ciekawi jak się żyje w Polsce, ile zarabia, ile co kosztuje.
Wkrótce jednak młodzi musieli się zbierać, nas natomiast ojciec zaprosił do domu na kolację, na którą podano chleb ( oczywiście wielka pajda wypiekana w domu ), jajecznica, kiełbaski i biały ser swojski. Oczywiście do tego również było piwo Lav, w butelce 1,5l. Smakowało naprawdę wybornie.Dowiedziałem się, że Radko ( bo tak miał na imię ojciec ) służył podczas wojny w serbskiej armii i obsługiwał działko przeciwlotnicze. Był dumny, że mógł strzelać do "mudżahedinów z Kosova"
Udostępniono nam również łazienkę, więc pojedzeni i czyści mogliśmy spokojnie zasnąć.
Serbskie krajobrazy:
Takie tam samochody jeżdżą:
Pivo Jeleń, potem Lava 3 litry... Nie oszczędzaliśmy sobie :D:
Przerwa na melona:
Przestrzelone znaki to norma:
Ojj jak tam się kurzyło:
U rodziny:
Kolacja:
Kategoria 50-100 km, BAŁKANY 2011