BAŁKANY 2011
Dystans całkowity: | 2990.48 km (w terenie 68.00 km; 2.27%) |
Czas w ruchu: | 184:27 |
Średnia prędkość: | 16.21 km/h |
Maksymalna prędkość: | 70.90 km/h |
Suma podjazdów: | 30860 m |
Liczba aktywności: | 31 |
Średnio na aktywność: | 96.47 km i 5h 57m |
Więcej statystyk |
Dzień 13 – Welcome to Serbia
-
DST
112.80km
-
Czas
08:01
-
VAVG
14.07km/h
-
VMAX
56.00km/h
-
Temperatura
35.0°C
-
Podjazdy
1200m
-
Sprzęt Merida TFS 100 V
-
Aktywność Jazda na rowerze
Upał z samego rana wygania nas z namiotów. Ruszamy obolałe kości, bo spało się okropnie niewygodnie. Droga prowadzi cały czas lekko pod górkę, do tego wieje nam mocny wiatr w twarz – jedzie się tragicznie, nie ma na nic siły! Jeden z gorszych odcinków na wyprawie… Przejeżdżamy przez miejscowość Kula i kręcimy w stronę serbskiej granicy.
Przechodzimy bez problemów, graniczni z ciekawością się patrzą na nasze rowery, mówia nam tylko „Welcome to Serbia”
Pierwszym miastem jest Zajecar, spokojne miasto w trakcie remontów dróg, idzie nam jechać po szuterku. Drogi w Serbii są spokojne, w całkiem dobrym stanie. Nawet znalazła się droga rowerowa, ale poprowadzona była dziurawymi płytami chodnikowymi, więc posypaliśmy normalnie jezdnią. Zaczęły się lekkie podjazdy, wiatr, choć zmieniliśmy kierunek, dalej wiał w twarz. Oj ciężko się jechało. W miejscowości Knjażevac wymieniam dolary na serbskie dinary, za 20$ dostaję ich ponad 1300.
Za miastem zaczyna się podjazd, który wg mapy ma 10 km. Już na samym początku przerzutka znowu głupieje, wplątuje się w szprychy i ciągnie za sobą hak…Obraz po zatrzymaniu się jest tragiczny, przerzutka pękła w korpusie, trzyma się na jednym sworzniu. Wózek pogięty we wszystkie strony, tak samo jak hak. Masakra!
Odpinam wszystkie sakwy i rozpoczynam żmudne próby uratowania resztki napędu. Po godzinie walki z ustawianiem, wyginaniem, prostowaniem i wyrywaniem udaje się doprowadzić rower do możliwości jezdnych. Ruszam delikatnie, uff – na szczęście kręci się, nawet zmienia biegi ( mam ich teraz 3x4 )
Robi się ciemno. Podjazd cięgnie się w nieskończoność, zaczyna nam brakować wody już na 5 km. Morale dodatkowo osłabiają krótkie zjazdy, które kryją za sobą ponowny podjazd. Jest już szaro, woda w bidonie się skończyła, po paru km zaczynają mi już wysychać usta. Po drodze ani sklepu, ani źródełka, ani nawet kałuży, nic! Mam dość, dodatkowo przerzutka znowu się gnie :/ Prostuję ponownie, tym razem działa już tylko jedno przełożenie. Wreszcie, gdy wydaje się, że podjazd nigdy się nie skończy, przychodzi pora na dłuższy zjazd. Na nasze szczęście zaraz pojawia się stacja benzynowa, na której uzupełniamy wodę, ponadto kupuję coca-colę 2l za 3 zł ! W Serbii jest niesamowicie tanio, chleb za 1 zł itp.
Rozbijamy się na wykoszonym polu zaraz za stacją. Makaron, cola i do spania. Nigdy mi tak nie smakowała coca-cola jak wtedy.
Jestem bogaty! Mam ponad tysiąc ! :D
Kategoria BAŁKANY 2011, 100-200 km
Dzień 12 – W stronę Dunaju
-
DST
162.74km
-
Czas
10:01
-
VAVG
16.25km/h
-
VMAX
49.00km/h
-
Temperatura
27.0°C
-
Podjazdy
600m
-
Sprzęt Merida TFS 100 V
-
Aktywność Jazda na rowerze
Rano na szczęście czujemy się o wiele lepiej. Nie chce się jednak okropnie jechać, jeden dzień lenistwa i przestoju zrobił swoje. Dziękujemy gospodarzom za pomoc i powoli ruszamy w stronę Krajowej. Miasto jest wielkie, ale głównie zbudowane z biednych domków. Robimy zakupy w Realu i obwodnicą przejeżdżamy przez miasto. Drogi oczywiście są okropne, dziury straszne. Na drodze tej miała miejsce śmieszna sytuacja, wyprzedził nas szambowóz w zaawansowanym wieku, który ledwo co się toczył. Wpadł oczywiście do jakiejś wielkiej dziury, bo o to w Rumunii nie trudno i oderwała się z od niego wielka, metalowa rura, z hukiem uderzając o asfalt. Wszystko działo się jakieś 10 metrów przed nami. Sekundę po tym, jak rura znalazła się na drodze, wyleciał z bramy obok starszy dziadek i z wielkim trudem podniósł jedną końcówkę żelastwa i zaczął ją ciągnąć do siebie. Szambozłomiarz normalnie ! Kierowca jednak szybko zobaczył zgubę na asfalcie, z piskiem opon zatrzymał ciężarówkę i z wielkim łomem wyleciał na biednego dziadka ledwo co ciągnącego złom, krzycząc jakieś przekleństwa po rumuńsku. Dziadek przystanął, popatrzył się, rzucił z powrotem rurę i po 2 sekundach już go nie było. Ciekawe, czy polscy złomiarze byliby szybsi :D
Dalsza droga była spokojna, wypłaszczyło się przed Dunajem. W końcu dojechaliśmy do miasta granicznego, trzeba było jednak przeprawić się promem przez rzekę. Rozlatujący się prom, na który wyszły chyba 4 tiry, masę osobówek i dwa rowery, kosztował nas 13 lei za jeden pojazd, bo potraktowano nas jako motocyklistów. Prom wręcz dryfował przez Dunaj, przepłynięcie na drugą stronę zajęło mu dobre 30 minut. Przetrzepano nam paszporty dziwnie się patrząc i wjechaliśmy do Bułgarii.
Poszukiwania noclegu rozpoczęliśmy około 20, jednak przez 2 wsie nic nie mogliśmy znaleźć. Warto także wspomnieć o miłym panu na rowerze, który wyprowadził nas z miasta Vidin i postawił kawę na stacji.
Zrobiło się ciemno, a my dalej jechaliśmy. Zaczęły się pola. Dopiero o 23 znaleźliśmy dogodne miejsce do rozbicia się, a dokładnie na wielkim polu słoneczników. Szybki makaron i do spania. Nigdy nie widziałem tylu gwiazd na niebie co wtedy.
Zrobiliśmy 162 km w 10 godzin, a zrobiłem tylko dwa zdjęcia :D:
Przeprawa przez Dunaj:
Gwiazdy:
Kategoria 100-200 km, BAŁKANY 2011
Dzień 11 – Bezruch
-
Sprzęt Merida TFS 100 V
-
Aktywność Jazda na rowerze
Wstajemy o 8. Mateusz leci do wychodka, oho, jego też złapało. Próbuję wstać, jakoś się zebrać. Nie ma mowy, słaniam się z nóg, nie potrafię ustać, w głowie mi się kręci. W nocy prawie wcale nie spałem, miałem nawet drgawki. Przejście paru kroków sprawia mi problemy, nie mam siły na nic, marzę jedynie żeby się położyć. Usypiam szybko, budzę się po 10, jednak stan się wcale nie poprawia. Mateusz też śpi, struło nas okropnie. Budzimy się ponownie o 15. Pytam się gospodyni czy możemy zostać na jeszcze jedną noc, bo jesteśmy chorzy, zgadza się bez problemu. Kolejny sen, przesypiamy prawie cały dzień. O 18 wydaje się być ciut lepiej, postanawiamy iść do wioski, żeby kupić coś do jedzenia.
Wzbudzamy oczywiście sensację, wszyscy już wiedzą, że z zagranicy przyjechali podróżnicy jacyś. Kupujemy jajka, chleb i arbuz. Udaje się to zjeść razem z kaszką, potem jeszcze popijam makaronem z dużą ilością pieprzu. Jest co raz lepiej, idziemy spać, jutro już musimy ruszyć.
Kategoria BAŁKANY 2011
Dzień 10 - Konserwa
-
DST
136.97km
-
Czas
07:42
-
VAVG
17.79km/h
-
VMAX
59.00km/h
-
Temperatura
32.0°C
-
Podjazdy
600m
-
Sprzęt Merida TFS 100 V
-
Aktywność Jazda na rowerze
Rano budzi nas biały wilk. Tak bynajmniej myślał Mateusz, który przerażony zobaczył dużego, białego psa skradającego się pod lasem. Kręcił się już wieczorem, wylizał do czystych menażek pozostałości po makaronie i prawdopodobnie spał sobie 2 metry od namiotu. Ja poszedłem spać od razu, Mateusz jeszcze długo marudził, że nie chce być zjedzony przez wygłodniałego okrutnego wilka.
Za kierunek obraliśmy Craiovą, duże miasto na południu Rumunii. Najpierw główną drogą z Tirami, potem odbiliśmy na boczne trasy prowadzące znowu przez rumuńskie wioski. Nie było asfaltu, nie było szutru, były za to płyty betonowe, całkiem dobrze połączone ( przeważnie ).
Około godziny 16 zatrzymaliśmy się przy kapliczce z której wypływało źródełko. Chwilę potem zebrały się czarne chmury, które goniły nas od samego rana i lunęło deszczem. W tym samym czasie podjechała pod kapliczkę srebrna Dacia, z której wysiadł człowiek i napełnił butelki. Zainteresował się naszymi rowerami, zdążyliśmy powiedzieć, że jesteśmy z Polski, a on podbiegł do samochodu i wyciągnął wielką paczkę ciastek, po czym z uśmiechem na twarzy nam ją podarował! Zaraz po tym sięgnął do kieszeni po portfel i wyciągnął z niego 20 lei mówiąc, że to dla nas na piwo! Nie chcieliśmy zabierać tych pieniędzy, ale usilnie wcisnął mi je w rękę. Nie zdążyłem nawet mu dobrze podziękować, a pan już był w aucie i ruszał z piskiem opon. Przejechał 10 metrów, depnął po hamulcach i wrócił się do nas, wręczając nam jeszcze małą flagę Rumuni! No niesamowity człowiek, wszystko trwałe niecałą minutę !
Padało cały czas, zrobiliśmy się głodni w tej kapliczce, więc zjedliśmy ciastka, konserwę z Polski, która wydawała się być jeszcze trochę dobra… Wkrótce przestało padać, więc ruszyliśmy dalej. Po chwili jednak znów przyszła burza, tym razem jednak jechaliśmy dalej w pelerynce ( to ja ) i kurtce przeciwdeszczowej ( to Mateusz )
Zaczął mnie jednak boleć żołądek. Ból narastał z każdą chwilą, postanowiłem szukać szybko noclegu, żeby wziąć jakieś lekarstwo i się położyć spać. Udało się znaleźć nocleg przy całkiem ładnym domu, gospodarz pozwolił nam się rozbić w garażu, a dodatkowo położyć się na wielkim łóżku tam zalegającym. Tego dnia było jakieś narodowe święto, dostaliśmy pepsi, chleb i wielki stos mięsa z grilla – karczki, kiełbaski, skrzydełka… Ochoczo zabrałem się za konsumpcję karczku, gdy nagle poczułem, że mój żołądek dziś nie przyjmie żadnego pokarmu, co więcej chce się pozbyć wszystkiego ze środka…. Z tyłu był wychodek, spędziłem tam ponad 30 minut, oszczędzę opisu jak mocno mną szarpało, ledwo co potrafiłem ustać na nogach, brzuch bolał okropnie, do tego jeszcze rozbolała mnie głowa.
Totalnie wyczerpany kładę się na łóżku podstawiając pod nie jakieś puste wiadro. Zasypiam niespokojnym snem, budzę się co chwilę z głodu, jednak oprócz kawałka suchego chleba i coli nie mogę nic przełknąć. Jutro będzie ciężki dzień…
Z cyklu widok z namiotu: Wygłodniały wilk:
Wygłodniały wilk skrada się za Mateuszem, który w popłochu ucieka przez pole, gdzie krowy się pasą:
Woda, całą wyprawę ze studni/źródełek:
W Rumunii są też małe psy. Te są słodkie i nie rzucają się na rower. Ale jak dorosną to pewnie się będą rzucać. O ile przeżyją. Ich matka leżała przejechana 5 metrów obok.
Tajemniczy las:
Kapliczka:
! :
Będzie padać:
Miejsce naszych męk:
Kategoria 100-200 km, BAŁKANY 2011
Dzień 9 - Szosa Transfogarska
-
DST
100.25km
-
Teren
5.00km
-
Czas
07:42
-
VAVG
13.02km/h
-
VMAX
65.00km/h
-
Temperatura
31.0°C
-
Podjazdy
2850m
-
Sprzęt Merida TFS 100 V
-
Aktywność Jazda na rowerze
Na 28 km podjazd wyruszamy o godzinie 8. Chwilę rozmawiamy z Anglikiem w camperze, był parę dni temu też w Polsce. Droga zaczyna się piąć lekko w górę, wchodząc przy okazji w las. Nachylenie rośnie stopniowo, ale nie jest bardzo stromo – jedzie się dobrze, można kręcić spokojnie 7-8 km/h, co w Alpach w tamtym roku było niemożliwe. Mateusz ma swoje, troszkę wolniejsze tempo, ale ja z kolei robię co chwilę zdjęcia, więc jedziemy w miarę równo i nikt nie musi na nikogo czekać. Za stacją kolejki podjazd pnie się przez galerie, by w końcu pokazać swoją ostatnią, odkrytą część prowadzącą na przełęcz. Po drodze spotykamy Polaków na motorach, rozpoznają mnie po fladze. Rozmawiamy o podróżach i jedziemy swoim ( a oni troszkę szybszym ) tempem :P Cień znika, robi się gorąco, ale nadal podjeżdża się przyjemnie. Parę przerw i… w końcu szczyt, na którym meldujemy się o 15.
Na górze tłumy okropne, uciekamy wyżej do budynku ratowników górskich, gdzie proszę o wodę. Chwilę rozmawiam po angielsku, dowiaduję się sporo ciekawych rzeczy o tych górach. Gotujemy zupki u nich w kuchni, a jemy na zewnątrz przy cudownym widoku na cały północny podjazd.
Zjazd okazuje się być okropnie dziurawy, zjeżdża się tragicznie. Trafiamy na pasące się wesoło na asfalcie konie, potem są już tylko dziury. Zjazd kończy się szybko, dojeżdżamy do jeziora, które trzeba objechać wzdłuż linii brzegowej. Znowu zaczynają się podjazdy, chwilowo jest nowa droga, a chwilowa wielkie na koło dziury przemieszane ze żwirem i piachem. Siły są, ale ramiona bolą od drgań okropnie.
Dalej przejeżdżamy przez tamę i zjeżdżamy do pierwszej wioski, aby znaleźć nocleg. Ta okazuje się jednak turystyczna, więc jedziemy 10 km dalej, gdzie udaje się znaleźć fajne miejsce na czyimś polu. Przeprawiamy się przez rzeczkę ( bo taka tam droga była ) i gotujemy makaron. 100 km po górach wpadło i około 2800m. przewyższenia.
No to w górę:
Ul na kółkach:
Ooo, tam trzeba wjechać !
Ten się nieźle namęczył:
puff:
heloł:
Pooleciał:
Na górze:
Wjazd do tunelu, było w nim lodowato:
Ostatnie spojrzenie na podjazd:
I pora na zjazd:
Czasem można było trafić na takich asfalt:
Jeziorko:
Zapora na jeziorku:
Jedziemy w dół:
Po czym kończy się droga, więc postanawiamy się za nią rozbić:
Kategoria BAŁKANY 2011, 100-200 km
Dzień 8 - Piękno Rumunii
-
DST
123.35km
-
Teren
32.00km
-
Czas
08:05
-
VAVG
15.26km/h
-
VMAX
54.00km/h
-
Temperatura
34.0°C
-
Podjazdy
1250m
-
Sprzęt Merida TFS 100 V
-
Aktywność Jazda na rowerze
Na śniadanie dostajemy niespodziewanie chleb z dżemem i kawę. Ruszamy w stronę Mediaś drogą z dziurawych płyt asfaltowych. Połączenia pomiędzy nimi są okropne, czasami jedziemy poboczem. Jednak wybrana droga jest bardzo spokojna, jedzie się przyjemnie, dookoła pojawiają się piękne krajobrazy oraz typowe wioski rumuńskie. Jest cicho i nie wieje wiatr. Ludzie w większości nas pozdrawiają, machając radośnie lub wołając z uśmiechem na twarzy. Teren jest pagórkowaty, zbliżamy się w końcu do Karpat.
W miejscowości Agnita spotykamy Polaków, którzy są na jakiejś konferencji z UE, dostajemy od nich regionalne ciasta wypiekane przez rumuńskich rolników. Pytamy się również o drogę, okazuje się, że niedługo skończy się asfalt, ale da się dojechać.
Od tego miejsca droga stała się trudna ale i przepiękna. Nietknięte turystyką wioski, magiczny klimat wsi i sympatyczni ludzie towarzyszyli nam przez całą drogę. Nigdy nie było problemu z dostaniem wody, a i często dodatkowo otrzymywaliśmy jabłka albo śliwki.
Spotkaliśmy też dzieci, które jak nas tylko zobaczyły, to wybiegły za nami prosząc o cukierki. Niestety te leżały gdzieś głęboko w sakwie i mogłem jedynie je obdarować musli z biedronki ;P Pozwoliły za to sobie zrobić zdjęcia : )
Asfaltu nie było przez dobre 30 km. Gdy się zaczął skręciliśmy na główną drogę, po czym odbiliśmy na 7C – Szosę Transfogarską. Za wsią, zaraz przed początkiem podjazdu na wielkim polu obok górskiego strumienia rozbiliśmy namiot. Obok nas obozowała jakaś rumuńska rodzina i Anglik z camperze. To był piękny dzień spędzony w prawdziwym klimacie Rumunii.
Zaczęło się od płyt:
Nalewanie wody ze studni:
Pani zaprosiła mnie na ogród i pokazała własnoręcznie tkane dywany:
Śniadanko w trasie:
Kaszka bananowa z miodem - pycha ! :
Na zdrowie ! Bimber z plastikowej butelki:
Meridka:
Mediaś:
Częsty widok w Rumunii: Spalone auto, zdechły kot:
Typowe domy:
Krajobrazy:
Dzieci, choć biedne, są zawsze uśmiechnięte:
Mateusz podziwia nowy asfalt! Nie może być !:
Twarze Rumunii:
Temperatura przekraczała 34C. Rowery zostawiały ślady w asfalcie:
Niedługo się skończy asfalt:
Dzieci :)
Kurzu co nie miara:
Pojawiły się Karpaty:
Widok z namiotu:
I piwo Ursus na koniec dnia :):
Kategoria 100-200 km, BAŁKANY 2011
Dzień 7 - Rumuński pociąg
-
DST
126.59km
-
Czas
06:52
-
VAVG
18.44km/h
-
VMAX
54.00km/h
-
Temperatura
31.0°C
-
Podjazdy
800m
-
Sprzęt Merida TFS 100 V
-
Aktywność Jazda na rowerze
Rano znowu korzystamy z kuchni, dostajemy do resztki makaronu, która została z kolacji, jajka i ser biały, więc robimy sobie pyszną jajecznicę. Na drogę od naszego gospodarza dostajemy dwa słoiki robionego sosu do spaghetti, słoik dżemu oraz pół litra miodu ! Czyli razem mamy już litr tego słodkiego napoju.
Na dobry początek dłuższy podjazd, spotykamy na nim dwie dziewczyny, które czasami też podróżują z sakwami. Rozmawiamy chwilę i jedziemy dalej, w kierunku Cluj Napoca. Droga, choć główna, jest bardzo spokojna. Mijamy wiele wiosek, w których widać tylko starszych, biednych ludzi. W Cluj zwiedzamy miasto, jest naprawdę ładne, widać spory przepych i drogie samochodu. Tam to tez postanawiamy podjechać kawałek pociągiem, bowiem przed nami tranzytówka. Za 100 km odcinek płacimy 31 zł, lecz nie dane nam jest dojechać do końca. Okazuje się, że rowerów w tym pociągu przewozić nie można i musimy zapłacić karę 50 zł za jeden rower ! Oczywiście nie mam najmniejszego zamiaru tyle stracić, dyskutuję ponad 20 minut z konduktorem, który wyraźnie czeka na łapówkę, bo siedzimy w pustym przedziale. Udaje się wywalczyć jedynie dojazd do najbliższej stacji, na której wysiadamy. No ale i tak przejechaliśmy 30 km od Cluj. Zmieniamy trasę i jedziemy w stronę Luduś, aby chwilę za nim skręcić na drogę w kierunku Mediaś. Zaraz po skręcie znajdujemy nocleg na ogrodzie. Gospodarze szybko się zamykają w domu, ale przed tym jeszcze udostępniają nam wodę i wychodek ;) Makaron i do spania.
Z dziewczynami:
Babcia prosiła o 1 leja:
Cluj:
Makaron z sosem od gospodarza:
Kotek potem urządził sobie zjazd po namiocie...
A w dniu 8 będzie baardzo dużo zdjęć :)
Kategoria 100-200 km, BAŁKANY 2011
Dzień 6 – Żegnaj asfalcie
-
DST
73.63km
-
Teren
31.00km
-
Czas
06:22
-
VAVG
11.56km/h
-
VMAX
55.00km/h
-
Temperatura
28.0°C
-
Podjazdy
820m
-
Sprzęt Merida TFS 100 V
-
Aktywność Jazda na rowerze
O 3 w nocy budzą nas potężne grzmoty nadchodzącej burzy oraz porywisty wiatr. Namiot rozbity z jednym śledziem ledwo co się trzyma, trzeba latać po ciemku i wbijać w kamieniste podłoże, co nie idzie tak łatwo. Przylatuje nawet nasz gospodarz wołając nas do domu, no ale nie zostawimy wszystkiego w namiocie, bo ten niechybnie by sobie poleciał gdzieś w pole.
Burza na szczęście nas omija, nie spada ani kropla deszczu. Wiatr po chwili też się uspokaja, tylko z daleka słychać już słabnące odgłosy burzy.
Rano zostajemy zaproszeni do kuchni, gdzie żona pana dziadka, czyli pani babcia, przygotowuje nam placki ziemniaczane z miodem. Oczywiście popijamy je bimbrem, od czasu do czasu pijąc jeszcze herbatkę ziołową. Lecz to nie koniec niespodzianek, na drogę dostajemy wielki, ponad kilogramowy kawał słoniny, pomidory, paprykę, pół litra miodu i… pół litra bimbru! Co więcej bimber jest w plastikowej butelce. Będzie picia codziennie, ło rany…
Nasz gospodarz ostrzegał przed planową dalszą trasą. Mówił, że za parę km skończy się asfalt i będzie ciężko przejechać. Nic sobie z tego nie robiliśmy, będąc po części trochę przygotowanym na ciężkie warunki. Asfalt rzeczywiście, skończył się pod koniec wsi, zaczął się jednak w miarę przyjemny szuterek naznaczony olbrzymimi dziurami. Ale na rowerze dało się jechać. Droga zaczęła się piąć pod górę, od tego miejsca było coraz trudniej. Gdy wyjechaliśmy ze wsi skończył się szuter i zaczęła… polna droga wyjeżdżona przez furmanki. Krajobraz przypominał połoniny w Bieszczadach, w zasięgu wzroku nie było w ogóle ludzkiej cywilizacji. Jazda sprawiała spore trudności, wyschnięta na pieprz ziemia urozmaicona wybojami nie pozwalała się rozpędzić nawet w z górki. Co gorsza nie było tam jednej drogi, lecz kilka, które co chwilę gdzieś skręcały, a każdy wydawała się być tą właściwą. Niechybnie byśmy pobłądzili, lecz udało się spotkać dwóch rolników na furmankach, którzy wskazali nam właściwy kierunek tej krajówki.
Wkrótce jednak skończyło się pole i zaczął się las. Dziwny, zarośnięty i tajemniczy las. Przeprawa przez niego polegała głównie na pchaniu roweru po błocie, odgarnianiu pajęczyn z wielkimi kudłatymi pająkami z całego ciała ( głównie z twarzy ) i prób ubicia setek much, które kleiły się do ciała. Zrobiło się ciemniej. W pewnym momencie naszym oczom ukazał się wysoki, bardzo dobrze utrzymany płot z drutem kolczastym. Ciągnął się przez parę kilometrów, lecz w tym czasie nie widzieliśmy ani jednego wejścia. Coś było nim ogrodzone, coś o czym nie mieliśmy pojęcia i pewnie nie chcieliśmy wiedzieć. Pozostawało tylko pytanie po której stronie tego ogrodzenia my jesteśmy..
Na szczęście po ponad godzinnej przeprawie skończył się las. W oddali zobaczyliśmy małą wioskę. Zjazd był okropny, myślałem, że pourywam tam wszystko. Wieś miała trochę asfaltu, nawet połączenie z drugą wsią też było utwardzone. Zaczął się lekki podjazd, na którym zauważyłem, że coś stuka mi w napędzie. Okazało się, że pękło jedno ogniwko spinki. Szybko jednak skróciłem łańcuch i wszystko wydawało się ok. Niestety…. po paru km pin musiał się przemieścić i zablokować łańcuch, który pociągnąć przerzutkę i…. tak, po raz kolejny stało się to, o czym nawet nie chciałem myśleć – wygiąłem hak z przerzutką ! Byłem zrozpaczony, dlaczego zawsze musi mi się to przytrafić! Po 30 minutowej walce z napędem udało się „naprostować” hak w taki sposób, żeby było chociaż parę biegów. Straciłem niestety dwa najlżejsze przełożenia, co nie wróżyło dobrze przy nadchodzących podjazdach.
Na dodatek znowu skończył się asfalt. Lekki podjazd wykluczył jazdę, trzeba było pchać. Dotarliśmy w końcu do wioski Pusta, która okazała się być cygańska. Przeraźliwa bieda uderzyła w oczy, nieprzychylnie patrzące oczy, rzucające się psy i dzieci proszące o cukierki towarzyszyły nam przez parę kilometrów.
Za Pustą w końcu pojawił się asfalt. Oczywiście się skończył na rzecz kostki brukowej i trzeba było jechać poboczem po piasku, no ale to już jakaś cywilizacja przecież. Wieczorem dotarliśmy do Zalau, za którym zaczął się podjazd. Robiło się ciemno, więc poszukałem noclegu w ostatnim domu przed lasem – udało się! Gospodarz żył kilka lat w USA, więc doskonale znał angielski. Udostępnił nam kuchnię, ugotowaliśmy sobie makaron, na dodatek dostaliśmy Coca-colę, pyszne ciasto i arbuza. Chwilę porozmawialiśmy i poszliśmy spać. Uff, koniec męczącego dnia.
Śniadanie:
Kotek:
No to jedziemy...
Ogrodzenie w lesie:
Zjazd:
Kapelusik na upały dobry :P
We wiosce:
Ziimno !
I nasi gospodarze:
Kategoria 50-100 km, BAŁKANY 2011
Dzień 5 – Bimber, słonina, Rumunia
-
DST
76.58km
-
Czas
04:35
-
VAVG
16.71km/h
-
VMAX
28.00km/h
-
Temperatura
34.0°C
-
Podjazdy
150m
-
Sprzęt Merida TFS 100 V
-
Aktywność Jazda na rowerze
Wstajemy wcześnie, żeby szybko dotrzeć do granicy węgiersko-rumuńskiej. Kabanosy i konserwa na śniadanie musi nam wystarczyć aż do obiadu. Na początku jest chłodno, jednak tak samo jak dnia poprzedniego szybko robi się gorąco. Do granicy wiedzie płaska droga, zatrzymujemy się tylko raz, kiedy to dostaję kubek mleka od mleczarza rozwożącego ten napój po wioskach. Jeździ jakimś starym mercedesem i co chwilę puszcza melodyjkę w stylu ryczącej krowy.
Gdy znajdujemy się w przygranicznej, węgierskiej wiosce zatrzymuje nas nagle straż graniczna, mówiąc, że w tej chwili przejście jest zamknięte i dalej nie możemy jechać. Blokują ulicę i nikogo nie przepuszczają. Dowiaduję się ( z trudem się dogadując ), że otworzą dopiero o 14:30, czyli przed nami 5 godzin postoju !
Upał staje się niemożliwy, nie wieje najmniejszy wiatr. Szukamy schronienia, udaje się znaleźć trochę cienia w altance obok małych stawów rybnych. Jednak jej dach szybko się nagrzewa, robi się tam okrutnie duszno. Leżymy w pół martwi na ławkach ledwo co dychając. Kończy się woda, a jedyna dostępna w domach śmierdzi zgniłymi jajami. Po 13 gotujemy sobie makaron na tej wodzie. Nawet zjadliwy.
O 14:30, wymęczeni gorzej niż po 200 km, ruszamy na granicę. Na szczęście jest już otwarta. Przejeżdżamy bez problemów, co oznacza, że przed nami nowe państwo – Rumunia. Spędzimy tutaj sporo dni i przejedziemy sporo km.
Na pierwszej stacji kupuję mapę. Krótka analiza i decyzja – skręcamy na boczne drogi, trzeba uciekać z tranzytówek. Wybieram dobrze zapowiadającą się żółtą drogę biegnącą przez małe wsie. Przejeżdżamy przez Carei i lecimy jeszcze główną na Tasnad. Tam pokonujemy okropną drogę z kostki brukowej, ale zaraz potem dostajemy w nagrodę równiutki asfalt prowadzący do wsi Cehalut.
Przed godziną 18 kończy nam się woda, więc pytam się starszego pana przy malutkim gospodarstwie, czy nie mógłby nam napełnić butelek. Nalewa ochoczo, po czym mówi pytająco do mnie: „ whisky, whisky? :>” „Hmm, ok.!” odpowiadam równie ochoczo.
Zaprasza nas na podwórko i ze stodoły przynosi duży kubek i kieliszek. Okazuje się, że częstuje nas wiśniówką. Była przepyszna, zwłaszcza, że pływały w niej jeszcze słodkie wiśnie. Pijemy zadowoleni, lecz to nie koniec niespodzianek. Po chwili z tej samej stodoły przynosi.. bimber ! Tym razem jednak daje nam nie kieliszki, ale szklanki… Szybko leci do drugiej stodoły i przynosi z niej wielki kawał ociekającej tłuszczem, domowej, wędzonej słoniny. Super, mamy czym przygryzać ! Potężny łyk bimbru ponad 70% wywala oczy na wierzch, lecz słonina skutecznie gasi alkohol, przy okazji spływając soczyście po łokciu. Prawdziwy, wiejski klimat. Dostajemy również pomidory, paprykę i czosnek, wszystko oczywiście z ogródka. Na koniec zaprasza nas, abyśmy u niego zostali, przy komunikacji korzystam głównie z rozmówek, które na czas podróży sobie wydrukowałem.
4 kieliszki wiśniówki i 3 setki bimbru skutecznie wprawiają mnie w wesoły nastrój…Rozbijamy z trudem namiot i idziemy od razu spać. Tylko trochę w głowie się kręci… ;)
Mateusz ucieszony z nowego kraju:
A oto sposób w jaki zdobywaliśmy wodę. Podczas wyprawy kupił tylko 4 butelki wody, ale tylko po to, żeby wymienić stare na nowe i mieć do czego czerpać wodę:
W większych miastach jest bardzo ładnie:
Standardowy sposób poruszania się:
Rumunia to także konie. Te domowe jak i te dzikie:
Sielskie krajobrazy:
No to Salut !:
Pan dziadek:
Dolać jeszcze? :):
Zaciekawieni tubylcy:
Coś pysznego, uwierzcie na słowo !
Kategoria 50-100 km, BAŁKANY 2011
Dzień 4 - U Madziarów
-
DST
144.69km
-
Czas
08:15
-
VAVG
17.54km/h
-
VMAX
47.00km/h
-
Temperatura
33.0°C
-
Podjazdy
300m
-
Sprzęt Merida TFS 100 V
-
Aktywność Jazda na rowerze
Pies babciny wył i szczekał całą noc. Uspokajał się na chwilę, (chyba specjalnie) która wystarczyła na zaśnięcie. Po chwili znowu szczekał na co tylko mu się podobało. Kląłem w namiocie na czym świat stoi, ale po polsku szczeniak nie rozumiał chyba.
Rano za to dostaliśmy pyszną jajecznicę z boczkiem oraz kawę. Chwilę porozmawialiśmy z naszymi gospodarzami, po czym ruszyliśmy w stronę granicy.
Węgry, jak to Węgry – przywitały nas od razu drogą tranzytową z zakazem roweru. Nie przejęliśmy się jednak tym bardzo, pojechaliśmy nią około 20 km i skręciliśmy na boczne drogi prowadzące przez madziarskie wsie. Znalazła się nawet jakaś trasa rowerowa. Podnoszące się coraz wyżej słońce podnosiło ze sobą również temperaturę, w południe były już ponad 32 C. Wkrótce zrobiła się patelnia, na dodatek wiał wiatr nawiewający gorące powietrze z nad pól, które to stanowiły podstawę krajobrazu na tej płaskie krainie.
Znalazło się jednak i parę podjazdów, choć szybko się skończyły. Wjechaliśmy do Tokaju, gdzie nie ma nic ciekawego. Dalsza droga była również nudna, u Madziarów nie ma po prostu nic godnego zainteresowanie i tyle.
Dodatkowo, jak się potem okazało, ludzie są tam niegościnni okropnie. Może ktoś powiedzieć, że wysuwam wnioski na podstawie jednego dnia, ale wcześniej i później miałem takie same doświadczenia – nikt nie chciał nas przyjąć na ogród. Postanowiliśmy szukać do upartego, jednak po 20 gospodarstwach ( ! ) zrezygnowaliśmy. Przy okazji zrobiło się ciemno, więc pozostało nam poszukiwanie miejsca do spania gdzieś na polu albo w lesie. Udało się to obok ogrodzonego sadu na skraju gęstego lasu. W lesie co chwilę coś pohukiwało i skrzeczało, życie tam właśnie budziło się do życia. My tymczasem zmęczeni całodniowym upałem zasypialiśmy szybko...
Od Rumunii zacznie się o wiele więcej zdjęć, na razie pozostaje tylko parę z Węgier:
Słoneczniki po chwili się znudziły :P :
Znajdź mój namiot :> Nie no, żartuję, w Tokaju był jakiś festiwal rockowy:
Bałkany coraz bliżej!:
Kategoria 100-200 km, BAŁKANY 2011