Dzień 5 – Bimber, słonina, Rumunia
-
DST
76.58km
-
Czas
04:35
-
VAVG
16.71km/h
-
VMAX
28.00km/h
-
Temperatura
34.0°C
-
Podjazdy
150m
-
Sprzęt Merida TFS 100 V
-
Aktywność Jazda na rowerze
Wstajemy wcześnie, żeby szybko dotrzeć do granicy węgiersko-rumuńskiej. Kabanosy i konserwa na śniadanie musi nam wystarczyć aż do obiadu. Na początku jest chłodno, jednak tak samo jak dnia poprzedniego szybko robi się gorąco. Do granicy wiedzie płaska droga, zatrzymujemy się tylko raz, kiedy to dostaję kubek mleka od mleczarza rozwożącego ten napój po wioskach. Jeździ jakimś starym mercedesem i co chwilę puszcza melodyjkę w stylu ryczącej krowy.
Gdy znajdujemy się w przygranicznej, węgierskiej wiosce zatrzymuje nas nagle straż graniczna, mówiąc, że w tej chwili przejście jest zamknięte i dalej nie możemy jechać. Blokują ulicę i nikogo nie przepuszczają. Dowiaduję się ( z trudem się dogadując ), że otworzą dopiero o 14:30, czyli przed nami 5 godzin postoju !
Upał staje się niemożliwy, nie wieje najmniejszy wiatr. Szukamy schronienia, udaje się znaleźć trochę cienia w altance obok małych stawów rybnych. Jednak jej dach szybko się nagrzewa, robi się tam okrutnie duszno. Leżymy w pół martwi na ławkach ledwo co dychając. Kończy się woda, a jedyna dostępna w domach śmierdzi zgniłymi jajami. Po 13 gotujemy sobie makaron na tej wodzie. Nawet zjadliwy.
O 14:30, wymęczeni gorzej niż po 200 km, ruszamy na granicę. Na szczęście jest już otwarta. Przejeżdżamy bez problemów, co oznacza, że przed nami nowe państwo – Rumunia. Spędzimy tutaj sporo dni i przejedziemy sporo km.
Na pierwszej stacji kupuję mapę. Krótka analiza i decyzja – skręcamy na boczne drogi, trzeba uciekać z tranzytówek. Wybieram dobrze zapowiadającą się żółtą drogę biegnącą przez małe wsie. Przejeżdżamy przez Carei i lecimy jeszcze główną na Tasnad. Tam pokonujemy okropną drogę z kostki brukowej, ale zaraz potem dostajemy w nagrodę równiutki asfalt prowadzący do wsi Cehalut.
Przed godziną 18 kończy nam się woda, więc pytam się starszego pana przy malutkim gospodarstwie, czy nie mógłby nam napełnić butelek. Nalewa ochoczo, po czym mówi pytająco do mnie: „ whisky, whisky? :>” „Hmm, ok.!” odpowiadam równie ochoczo.
Zaprasza nas na podwórko i ze stodoły przynosi duży kubek i kieliszek. Okazuje się, że częstuje nas wiśniówką. Była przepyszna, zwłaszcza, że pływały w niej jeszcze słodkie wiśnie. Pijemy zadowoleni, lecz to nie koniec niespodzianek. Po chwili z tej samej stodoły przynosi.. bimber ! Tym razem jednak daje nam nie kieliszki, ale szklanki… Szybko leci do drugiej stodoły i przynosi z niej wielki kawał ociekającej tłuszczem, domowej, wędzonej słoniny. Super, mamy czym przygryzać ! Potężny łyk bimbru ponad 70% wywala oczy na wierzch, lecz słonina skutecznie gasi alkohol, przy okazji spływając soczyście po łokciu. Prawdziwy, wiejski klimat. Dostajemy również pomidory, paprykę i czosnek, wszystko oczywiście z ogródka. Na koniec zaprasza nas, abyśmy u niego zostali, przy komunikacji korzystam głównie z rozmówek, które na czas podróży sobie wydrukowałem.
4 kieliszki wiśniówki i 3 setki bimbru skutecznie wprawiają mnie w wesoły nastrój…Rozbijamy z trudem namiot i idziemy od razu spać. Tylko trochę w głowie się kręci… ;)
Mateusz ucieszony z nowego kraju:
A oto sposób w jaki zdobywaliśmy wodę. Podczas wyprawy kupił tylko 4 butelki wody, ale tylko po to, żeby wymienić stare na nowe i mieć do czego czerpać wodę:
W większych miastach jest bardzo ładnie:
Standardowy sposób poruszania się:
Rumunia to także konie. Te domowe jak i te dzikie:
Sielskie krajobrazy:
No to Salut !:
Pan dziadek:
Dolać jeszcze? :):
Zaciekawieni tubylcy:
Coś pysznego, uwierzcie na słowo !
Kategoria 50-100 km, BAŁKANY 2011
komentarze
jak byłem kiedyś rowerem na węgrzech, to też spotkaliśmy pana dziadka wracającego z działki.
dostaliśmy po pomidorze, pokazał gest splecionych rąk, a my dopowiedzieliśmy "Polak Węgier dwa bratanki!" :D
Relacja zacna. Czekam na kolejne dni.
pozdrawiam