Dzień 14 – Królowa alpejskich przełęczy
-
DST
73.86km
-
Czas
06:55
-
VAVG
10.68km/h
-
VMAX
78.00km/h
-
Temperatura
26.0°C
-
Sprzęt Merida TFS 100 V
-
Aktywność Jazda na rowerze
Poranek powitał nas bezchmurnym niebem i chłodnym, górskim powietrzem. Pełni ochoty do jazdy ruszyliśmy po szybkim śniadaniu na zdobywanie przełęczy Stelvio. Droga z początku prowadziła przez pola i małe miasteczka, ale zaraz za Prato allo Stelvio zaczęła się piąć w górę. Podjazd zaczął się od zimnej jazdy w cieniu, jednak wschodzące słońce szybko ocieplało powietrze. Po około kilometrze jazdy ujrzałem pierwszą serpentynę i tablicę z napisem 48 tornante – oznaczało to, że przede mną jeszcze 48 zakrętów 180 stopni. Kinga zostaje w tyle, Dudek z Markiem jadą swoim tempem z przodu. Napełniam bidony wodą ściekającą po murze i zaczynam mozolną wspinaczkę na najwyższą przełęcz Włoch.
Po minięciu ostatniej miejscowości przed przełęczą, podjazd zaczyna nabierać rumieńców. Zaczyna się robić bardziej stromo, pojawiają się też gęste serpentyny ukryte w lesie. Tylko ryk motorów gdzieś na górze uświadamia ile jeszcze takich zakrętów przede mną.
W lesie nachylenie waha się od 6 do miejscami 15 % na 50 metrach. Ścianki takie męczą bardzo, robię tam pierwszy postój na jedzenie. Czekolada i ciastka maślane dostarczają mi około 900 kalorii, więc psychicznie nastawiony na siłę, jadę dalej.
Po około 2,5 godziny, podjazd zaczyna wchodzić w ostateczną, znaną z wielu zdjęć, postać. Wysoko w górze jawi się przełęcz, jednak droga do niej jest jeszcze bardzo długa – widać ścianę serpentyn wijącą się najpierw wzdłuż jednej góry, aby po chwili przejść w sieć zakrętów prowadzących na drugą górę. Widok przełęczy dodaje mi otuchy, pomimo częstego bólu kolan zaczynam kręcić coraz szybciej. Zachęcały do tego również piękne widoki pobliskich, wyższych niż przełęcz, szczytów oraz wręcz nieustanny doping wyprzedzających mnie kolarzy na rowerach szosowych. Wielu z nich było zdziwionych jak można rowerem, który waży 40 kg porywać się na takie góry. A jednak można .
Niesamowitym zjawiskiem były też schodzące w górach lawiny, które z hukiem rozbijały się o nagie skały wzbudzając tumany kurzu ze śniegiem.
Tuż przed przełęczą zaczęło się ostateczne odliczanie – 5, 4, 3, 2, 1 serpentyn do końca. Wyprzedziłem na nich nawet dwóch szosowców, tak już mnie ciągnęło na górę. Gdy ostatni zakręt został już za mną i gdy ujrzałem płaski odcinek drogi, pojąłem, że udało się zrealizować marzenie i wjechać na sam szczyt. Uczucie było niesamowite. Byłem zmęczony, ale przeszczęśliwy.
Na przełęczy wysłałem kartki do znajomych, po czym zjedliśmy zupki chińskie. Zaraz po tym przyjechała Kinga. Po zdjęciach pod tabliczką przyszła pora na zjazd…
Na zjeździe postanowiliśmy opuścić na chwilę Unię Europejską i wjechaliśmy do Szwajcarii. Po krótkim podjeździe udało się zdobyć kolejną przełęcz – Passo dell' Umbrail 2501 m n.p.m, najwyższą przełęcz Szwajcarii. Tym samym zdobyliśmy na wyprawie 3 najwyższe przełęcze: Austrii, Włoch i Szwajcarii.
Dalszy zjazd przyniósł wiele emocji. Droga na początku prosta, szybko zamieniła się w system serpentyn, które wiły po stromych zboczach. Po serii zakrętów przyszła pora na tunele. Tam było chyba najbardziej niebezpiecznie, bowiem tylko nieliczne są oświetlone, a na dodatek w tych ciemnych są jeszcze zakręty, także nie widać w ogóle gdzie się jedzie. Przy prędkości 60 km/h po wjeździe z rozświetlonej drogi widziałem tylko ciemność przede sobą. Dwa razy bym się rozbił o ścianę, gdyby nie motory, które jechały za mną i oświetlały drogę.
Po wyjechaniu z tuneli znowu zaczęły się serpentyny, na których wyprzedzaliśmy wszystko co się dało. Udało się nawet motocykle wziąć, które bały się wyprzedzać na zakrętach. Z pewnością nie była to ani mądra, ani rozsądna jazda, ale przecież adrenalina i emocje robią swoje – po prostu puszcza się hamulce, dokręcając na prostych i składając się jak na torze z wysuniętym kolanem na zakrętach.
Zjechaliśmy w końcu do Bormio. Tam postanowiliśmy zjeść pizze, ale niestety wszystkie pizzerie były otwarte dopiero po 19, więc pojechaliśmy dalej. To nie był jednak koniec emocji na dzisiejszy dzień. Wjechaliśmy na starą drogę, która została zamknięta dla ruchu, ponieważ kilometr obok wybudowano nową z tunelami. Zgadnijcie co Włosi robią z taką drogą ? To proste- udostępniają ją całą dla rowerzystów. Wyobraźcie sobie np. S1 do Warszawy, którą ktoś zamyka i robi z niej drogę tylko dla rowerów. Cudowne prawda ?
Coś jednak musi być za coś, wymęczeni po Stelvio trafiliśmy na kolejny podjazd, którego się nie spodziewaliśmy. Na szczęście poszedł dosyć szybko. Zjazd z niego był o wiele dłuższy i prowadził również przez tunele, jeden miał około 1500 metrów. Cała droga dla nas, mogliśmy jechać zupełnie swobodnie. Po tunelach były serpentyny, które ścinaliśmy na zupełnym ludzie, nie hamując w ogóle i nie przejmując się samochodami. Ponownie dzisiejszego dnia na liczniku wybiło ponad 75 km/h.
Po zjeździe udało się znaleźć nocleg w pierwszym napotkanym ogrodzie, u starszego dziadka, który bardzo cieszył się z naszego przyjazdu. Chwila pogaduchy, mycie w lodowatej wodzie ze studni i włoskie piwo na koniec dnia. Nigdy tak mi piwo nie smakowało jak tamtego wieczoru.
Pełni wrażeń dnia dzisiejszego usnęliśmy bardzo szybko.
To był po prostu niesamowity dzień.
Poranek zapowiada piękny dzień:
Zaczynamy podjazd pod przełęcz:
Ruch spory:
Suszenie prania:
Widok na dół:
Lawinka:
A tak wygląda końcowa część podjazdu widziana z góry naprzeciwko ( zdjęcie z http://www.climbbybike.com ):
W końcu na górze ! :
Widok na przełęcz:
I pora na zjazd :) :
Witamy na najwyższej przełęczy Szwajcarii:
A końca zjazdu nie widać:
Tak się w zakręty wchodzi :D :
A tak wychodzi:
Marek wyprzedza na serpentynce:
Dalsza część zjazdu, tunelami:
Przeciskanie się w tunelach ( większość była na szerokość jednego pojazdu ):
I jeszcze jedno ze zjazdu:
Kategoria 50-100 km, Passo dello Stelvio 2010
komentarze
cudowną mieliście wyprawe
Pozdrawiam i dzięki za interesujące relacje.