vanhelsing prowadzi tutaj blog rowerowy

vanhelsing

Wpisy archiwalne w miesiącu

Sierpień, 2010

Dystans całkowity:2233.19 km (w terenie 2.00 km; 0.09%)
Czas w ruchu:120:24
Średnia prędkość:18.55 km/h
Maksymalna prędkość:78.00 km/h
Suma podjazdów:29560 m
Liczba aktywności:23
Średnio na aktywność:97.10 km i 5h 14m
Więcej statystyk

Dzień 17 – Città Italiane

  • DST 142.23km
  • Czas 07:15
  • VAVG 19.62km/h
  • VMAX 60.00km/h
  • Temperatura 28.0°C
  • Sprzęt Merida TFS 100 V
  • Aktywność Jazda na rowerze
Środa, 4 sierpnia 2010 | dodano: 29.08.2010

Chyba najtrudniejsza pobudka wyprawy, nie wiedząc czemu dosypiamy dobre 40 minut. Po śniadaniu prujemy do Desenzano, skąd już główną drogą jedziemy do Verony. Dziś i jutro przed nami duże, włoskie miasta.
Do miasta wjeżdżamy drogą ekspresową z zakazem dla rowerów, bo znowu się pojawiają tunele ( przecież tam jest płasko ?! ) Samo miasto nie zachwyciło mnie za bardzo, tłumy turystów i wszędzie widoczny kicz w postaci na przykład posągów sfinksa czy budynków zaczerpniętych z wzornictwa chińskiego. Objeżdżamy rynek i podjeżdżamy pod chyba najsłynniejsze miejsce w Veronie, czyli Via Capuletti, gdzie ukryty w bramie stoi rzekomy dom Julli oraz balkon, spod którego Romeo wyrywał lachona. Ludu zatrzęsienie, więc szybko się ewakuujemy i jedziemy do następnego miasta, czyli Vicenzy.

Vicenza za to podoba mi się bardzo. Rzadko o niej się mówi, a szkoda, bo to stare miasto ma swój niepowtarzalny urok. Ciasne, puste od turystów uliczki, kawiarnie, w których toczy się leniwe życie oraz piękne posągi i budowle – to wszystko sprawiło, że z chęcią bym tam wrócił. W mieście spotykamy parę z Polski na motorze, która daje nam plan Padovy ( Padwy ), bo byli już tam wczoraj i nie potrzebują.

Jedziemy dalej, co chwilę mijając mniejsze lub większe włoskie miasteczka. Około 5 km przed Padovą szukamy noclegu. Udaje się za 3 razem u typowej włoskiej rodziny.
Rozbijamy się obok pola kukurydzy, gdzie niemiłosiernie tną komary. Mamy też wodę z węża, więc możemy się umyć. Dostajemy również wielkie pomidory oraz włoskie bułeczki od sąsiadki, która zaprasza nas na swój plac mówiąc, że u niej jest więcej miejsca i jest basen :D. Dziękujemy jednak uprzejmie, bo już jesteśmy rozbici.
Jednak gdy kładziemy się już spać, pod dom przyjeżdża nagle 5 samochodów i wyskakuje z nich niezliczona ilość osób. Krzesła przed domem zapełniają się szybko. Jak się okazuje, dziadek mieszkający w tym domu ma urodziny i zjechała się do niego cała rodzina. Zaczyna się włoska impreza, szkoda, że nas nie zaproszono :P Nie pozostaje mi nic innego jak zrobić stopery z waty i wtulić się w poduchę. Zmęczenie robi swoje i po chwili usypiamy.

Z cyklu poranny widok z namiotu:


Lago di Garda o poranku:






Verona:




Przed domem Julii:




W stronę Adriatyku:


Spotkanie w Vicenzie:








A na kolację ziemniaki z proszku, kotlety sojowe o smaku namokniętego kartonu oraz dwa przepyszne piwa włoskie dla zabicia smaku :D :



Kategoria 100-200 km, Passo dello Stelvio 2010

Dzień 16 – Włoska szkoła jazdy

  • DST 110.15km
  • Czas 06:41
  • VAVG 16.48km/h
  • VMAX 64.00km/h
  • Temperatura 28.0°C
  • Sprzęt Merida TFS 100 V
  • Aktywność Jazda na rowerze
Wtorek, 3 sierpnia 2010 | dodano: 28.08.2010

Rano zrywam się po 6, bo zaczyna padać deszcz, a my śpimy pod samą sypialnią bez tropiku. Na szczęście deszcz szybko przechodzi i można się zebrać do jazdy. Sprawnie dojeżdżamy nad przepiękne jezioro Iseo, które oświetlane przez nisko zawieszone słońce wygląda cudnie.
Odnajdujemy drogę rowerową poprowadzoną samym brzegiem wzdłuż jeziora i przejeżdżamy przez kilka ciekawych tuneli i galerii. Zaraz za miastem Iseo zaczyna się długi, żmudny podjazd pod bezimienną przełęcz. Wysokość nie jest duża, ale podjazd ma 13 km, więc podjazd ciągnie się trochę czasu. Droga za to jest spokojna, mały ruch samochodów. W końcu zjeżdżamy do Sarezzo, gdzie cofający Włoch nie zauważa jadącej Kingi z przyczepką i wjeżdża na wstecznym w trzecie kółko. Kinga ląduje na ziemi, ale Włoch nadal jej nie widzi, więc na dodatek niszczy jej przednie koło ( ja tego pojąć nie umiem, ale tak Kinga opowiadała :D ) Na szczęście nic jej się nie stało, za to rower nie nadaje się do jazdy, bo dwa koła kaput. Włoch jednak okazuje się być w porządku, bo od razu zobowiązuje się do pomocy, zabiera Kingę do serwisu rowerowego, gdzie płaci za wszystko, a sama Kinga ląduje u niego w domu, gdzie żona zapewnia jej obiad i kąpiel ( tak to nawet mnie mogliby potrącić :D ). Wszystko jednak trwa 4 godziny, więc zostawiamy Kingę na łaskę losu i jedziemy nad jezioro Garda, największe we Włoszech :D Zaraz za miastem zaczyna się paskudnie stromy podjazd prowadzący uliczkami. Czuć już klimat śródziemnomorski, robi się gorąco, ciężko się jedzie. Jednak jak to z podjazdami bywa każdy się kiedyś kończy, więc zjeżdżamy coraz bliżej jeziora.

Na zjeździe pojawiają się znowu tunele, których nie zapamiętam dobrze, bo w jednym, przy prędkości 50 km/h wyprzedza mnie TIR jadący około 90. Robi to jednak na milimetry, a cały podmuch, który w normalnych warunkach rozszedł by się na boki, uderza we mnie jak w tłoku. Przerażony bliskością wyprzedzenia oraz dobity późniejszym podmuchem uderzam sakwami o barierki. Próbuję się zatrzymać jak najszybciej w wyniku czego o mało co nie przelatuję przez kierownicę stawiając rower z sakwami na przednim kole. Dobrze, że nic za mną nie jechało. Przednie Crosso Dry noszą teraz ładne ślady otarcia, natomiast po tylnych Twistach nie widać nic.

W końcu dojeżdżamy nad jezioro. Zatrzymujemy się w miejscowości Salo’, gdzie kąpiemy się chwilę, a potem jemy włoską pizzę. Po 20 przyjeżdża Kinga i zaczynamy szukać noclegu.
Wszędzie wzdłuż wybrzeża znajdują się hotele i campingi ****. Jednak po chwili, jak gdyby igła w stogu siana, pojawia nam się biedne gospodarstwo z dziesiątką zabiedzonych kundli. Ryzując zjedzenie, wjeżdżamy i pytamy się o nocleg. Okazuje się, że gospodarz jak był młody to był na rowerze w Niemczech, więc od razu zgadza się na rozbicie namiotów.
Takim to sposobem otrzymujemy nocleg na wzgórzu z widokiem na jezioro, własną plażą oraz leżaczkami. Ludzie w hotelach obok płacą za takie same możliwości około 40 Euro za noc :) Siedzimy chwilę na plaży oglądając łowiących ryby rybaków, podziwiamy chmary nietoperzy pozbywających się komarów, leżymy wpatrzeni w niebo ( Dudek już dawno śpi ) oraz dopingujemy wodę z jeziora na herbatę Kingi gotującą się 30 minut, po czym idziemy spać... ;)

Droga wzdłuż Lago d'Iseo:




Zamek na wyspie:




Jeziorko z podjazdu:




Widok na Lumezzane:


Przełęcz niska, ale przewyższenie wysokie:


Zachód nad jeziorem Garda:







Kategoria 100-200 km, Passo dello Stelvio 2010

Dzień 15 – Dwie drogi

  • DST 126.84km
  • Czas 06:50
  • VAVG 18.56km/h
  • VMAX 55.00km/h
  • Temperatura 26.0°C
  • Sprzęt Merida TFS 100 V
  • Aktywność Jazda na rowerze
Poniedziałek, 2 sierpnia 2010 | dodano: 28.08.2010

Wstajemy o godzinie 8. Przez początkowe kilometry mamy cały czas praktycznie z górki, jedzie się bardzo przyjemnie. Przemieszczamy się starą droga wzdłuż autostrady, co chwilę mijamy stare, zabytkowe, włoskie miasteczka i wsie. Pogoda dopisuje, nie jest za gorąco ani za zimno. Po parunastu kilometrach dojeżdżamy do przełęczy Mortirolo, która nie wiedząc czemu myli mi się z Malga Palazzo ( ta druga leży paredziesiąt kilometrów dalej ). Marek z Dudkiem bardzo chcą za wszelką cenę ją zdobyć, ja natomiast od razu rezygnuje ze względu na kolana i przeświadczenie o 45 % nachylenia. Jak się później okazuje przełęcz była ostra, ale średnio leciało 12-20 %. Być może kolana dałyby sobie radę.
Jadę za to z Kingą drugą drogą, która po paru kilometrach również przechodzi w podjazd pod przełęcz Aprica. Nie jest ona wysoko, bo lekko ponad 1100, ale przewyższenie sięga 700 metrów, więc podjazd ma 13 km. Nie jest ciekawy, dopiero pod koniec nouva strada prowadzi pięknym, głębokim kanionem.
Na górze czekam tylko parę minut na Kingę i zjeżdżamy bardzo wąską droga do Ebolo, w którym od 30 minut czeka na nas reszta ekipy. Razem już zaczynam dalszą drogę, która jest bardzo przyjemna, bowiem prowadzi cały czas w dół – zjeżdżamy w końcu w kierunku morza, żegnając tym samym Alpy.
Noclegu szukamy przed jeziorem Iseo. Udaje się znaleźć za 3 razem u włoskiego, młodego małżeństwa. Kobieta po moim włoskim „ Ciao, siamo con Polonia, cerciamo un posto dove possiamo dormire in due tende per una notte. Possiamo dormire in questo posto?” bez jakiegokolwiek wyrazu twarzy i emocji odpowiada mi „ Si.” :D
Rozbijamy namioty. Po chwili jednak przychodzi do nas z mężem i pokazuje mi „Il bagno”, czyli po włosku łazienkę. Cieszymy się strasznie, bo ostatni prysznic mieliśmy u Petka, potem było tylko paplanie się w różnego rodzaju studniach, jeziorkach i kranach na stacjach benzynowych. Ponadto dostajemy od sąsiadki malutkie pomidory koktajlowe oraz ogórki, które w połączeniu ze smażonymi parówkami z Lidla smakują wyśmienicie.
Zadowoleni, czyści i pojedzeni idziemy spać.

Początek Mortirolo:


Widoki z alternatywnego podjazdu:








Mały burdelik:


Burżujska kolacja:



Kategoria 100-200 km, Passo dello Stelvio 2010

Dzień 14 – Królowa alpejskich przełęczy

  • DST 73.86km
  • Czas 06:55
  • VAVG 10.68km/h
  • VMAX 78.00km/h
  • Temperatura 26.0°C
  • Sprzęt Merida TFS 100 V
  • Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 1 sierpnia 2010 | dodano: 27.08.2010

Poranek powitał nas bezchmurnym niebem i chłodnym, górskim powietrzem. Pełni ochoty do jazdy ruszyliśmy po szybkim śniadaniu na zdobywanie przełęczy Stelvio. Droga z początku prowadziła przez pola i małe miasteczka, ale zaraz za Prato allo Stelvio zaczęła się piąć w górę. Podjazd zaczął się od zimnej jazdy w cieniu, jednak wschodzące słońce szybko ocieplało powietrze. Po około kilometrze jazdy ujrzałem pierwszą serpentynę i tablicę z napisem 48 tornante – oznaczało to, że przede mną jeszcze 48 zakrętów 180 stopni. Kinga zostaje w tyle, Dudek z Markiem jadą swoim tempem z przodu. Napełniam bidony wodą ściekającą po murze i zaczynam mozolną wspinaczkę na najwyższą przełęcz Włoch.
Po minięciu ostatniej miejscowości przed przełęczą, podjazd zaczyna nabierać rumieńców. Zaczyna się robić bardziej stromo, pojawiają się też gęste serpentyny ukryte w lesie. Tylko ryk motorów gdzieś na górze uświadamia ile jeszcze takich zakrętów przede mną.
W lesie nachylenie waha się od 6 do miejscami 15 % na 50 metrach. Ścianki takie męczą bardzo, robię tam pierwszy postój na jedzenie. Czekolada i ciastka maślane dostarczają mi około 900 kalorii, więc psychicznie nastawiony na siłę, jadę dalej.

Po około 2,5 godziny, podjazd zaczyna wchodzić w ostateczną, znaną z wielu zdjęć, postać. Wysoko w górze jawi się przełęcz, jednak droga do niej jest jeszcze bardzo długa – widać ścianę serpentyn wijącą się najpierw wzdłuż jednej góry, aby po chwili przejść w sieć zakrętów prowadzących na drugą górę. Widok przełęczy dodaje mi otuchy, pomimo częstego bólu kolan zaczynam kręcić coraz szybciej. Zachęcały do tego również piękne widoki pobliskich, wyższych niż przełęcz, szczytów oraz wręcz nieustanny doping wyprzedzających mnie kolarzy na rowerach szosowych. Wielu z nich było zdziwionych jak można rowerem, który waży 40 kg porywać się na takie góry. A jednak można .
Niesamowitym zjawiskiem były też schodzące w górach lawiny, które z hukiem rozbijały się o nagie skały wzbudzając tumany kurzu ze śniegiem.

Tuż przed przełęczą zaczęło się ostateczne odliczanie – 5, 4, 3, 2, 1 serpentyn do końca. Wyprzedziłem na nich nawet dwóch szosowców, tak już mnie ciągnęło na górę. Gdy ostatni zakręt został już za mną i gdy ujrzałem płaski odcinek drogi, pojąłem, że udało się zrealizować marzenie i wjechać na sam szczyt. Uczucie było niesamowite. Byłem zmęczony, ale przeszczęśliwy.
Na przełęczy wysłałem kartki do znajomych, po czym zjedliśmy zupki chińskie. Zaraz po tym przyjechała Kinga. Po zdjęciach pod tabliczką przyszła pora na zjazd…

Na zjeździe postanowiliśmy opuścić na chwilę Unię Europejską i wjechaliśmy do Szwajcarii. Po krótkim podjeździe udało się zdobyć kolejną przełęcz – Passo dell' Umbrail 2501 m n.p.m, najwyższą przełęcz Szwajcarii. Tym samym zdobyliśmy na wyprawie 3 najwyższe przełęcze: Austrii, Włoch i Szwajcarii.

Dalszy zjazd przyniósł wiele emocji. Droga na początku prosta, szybko zamieniła się w system serpentyn, które wiły po stromych zboczach. Po serii zakrętów przyszła pora na tunele. Tam było chyba najbardziej niebezpiecznie, bowiem tylko nieliczne są oświetlone, a na dodatek w tych ciemnych są jeszcze zakręty, także nie widać w ogóle gdzie się jedzie. Przy prędkości 60 km/h po wjeździe z rozświetlonej drogi widziałem tylko ciemność przede sobą. Dwa razy bym się rozbił o ścianę, gdyby nie motory, które jechały za mną i oświetlały drogę.

Po wyjechaniu z tuneli znowu zaczęły się serpentyny, na których wyprzedzaliśmy wszystko co się dało. Udało się nawet motocykle wziąć, które bały się wyprzedzać na zakrętach. Z pewnością nie była to ani mądra, ani rozsądna jazda, ale przecież adrenalina i emocje robią swoje – po prostu puszcza się hamulce, dokręcając na prostych i składając się jak na torze z wysuniętym kolanem na zakrętach.

Zjechaliśmy w końcu do Bormio. Tam postanowiliśmy zjeść pizze, ale niestety wszystkie pizzerie były otwarte dopiero po 19, więc pojechaliśmy dalej. To nie był jednak koniec emocji na dzisiejszy dzień. Wjechaliśmy na starą drogę, która została zamknięta dla ruchu, ponieważ kilometr obok wybudowano nową z tunelami. Zgadnijcie co Włosi robią z taką drogą ? To proste- udostępniają ją całą dla rowerzystów. Wyobraźcie sobie np. S1 do Warszawy, którą ktoś zamyka i robi z niej drogę tylko dla rowerów. Cudowne prawda ?
Coś jednak musi być za coś, wymęczeni po Stelvio trafiliśmy na kolejny podjazd, którego się nie spodziewaliśmy. Na szczęście poszedł dosyć szybko. Zjazd z niego był o wiele dłuższy i prowadził również przez tunele, jeden miał około 1500 metrów. Cała droga dla nas, mogliśmy jechać zupełnie swobodnie. Po tunelach były serpentyny, które ścinaliśmy na zupełnym ludzie, nie hamując w ogóle i nie przejmując się samochodami. Ponownie dzisiejszego dnia na liczniku wybiło ponad 75 km/h.

Po zjeździe udało się znaleźć nocleg w pierwszym napotkanym ogrodzie, u starszego dziadka, który bardzo cieszył się z naszego przyjazdu. Chwila pogaduchy, mycie w lodowatej wodzie ze studni i włoskie piwo na koniec dnia. Nigdy tak mi piwo nie smakowało jak tamtego wieczoru.
Pełni wrażeń dnia dzisiejszego usnęliśmy bardzo szybko.

To był po prostu niesamowity dzień.


Poranek zapowiada piękny dzień:


Zaczynamy podjazd pod przełęcz:




Ruch spory:






Suszenie prania:


Widok na dół:


Lawinka:












A tak wygląda końcowa część podjazdu widziana z góry naprzeciwko ( zdjęcie z http://www.climbbybike.com ):


W końcu na górze ! :


Widok na przełęcz:




I pora na zjazd :) :




Witamy na najwyższej przełęczy Szwajcarii:


A końca zjazdu nie widać:


Tak się w zakręty wchodzi :D :


A tak wychodzi:


Marek wyprzedza na serpentynce:


Dalsza część zjazdu, tunelami:




Przeciskanie się w tunelach ( większość była na szerokość jednego pojazdu ):


I jeszcze jedno ze zjazdu:




Kategoria 50-100 km, Passo dello Stelvio 2010