vanhelsing prowadzi tutaj blog rowerowy

vanhelsing

Wpisy archiwalne w miesiącu

Sierpień, 2011

Dystans całkowity:1388.20 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:73:40
Średnia prędkość:18.84 km/h
Maksymalna prędkość:67.00 km/h
Suma podjazdów:10350 m
Liczba aktywności:17
Średnio na aktywność:81.66 km i 4h 20m
Więcej statystyk

Dzień 29 - TirStop

  • DST 81.25km
  • Czas 04:20
  • VAVG 18.75km/h
  • VMAX 49.00km/h
  • Temperatura 26.0°C
  • Podjazdy 450m
  • Sprzęt Merida TFS 100 V
  • Aktywność Jazda na rowerze
Poniedziałek, 8 sierpnia 2011 | dodano: 17.01.2012

Na dzień dobry kaszka i kawa. Przed 9 wyruszamy, ale jedzie się ciężko, jest lekko pod górkę aż do Varażdina. Potem wiatr się zmienia i aż do Murska Średice jedziemy pasem dla rowerów. Wjeżdżamy do kolejnego państwa, czyli Słowenii. Pierwotny plan zakładał powrót pociągiem z Zagrzebia do Polski, lecz wysokie ceny biletów skutecznie nas od tego planu odwiodły. Wpadłem za to na inny, bardziej szalony, czyli złapanie stopa do Polski z rowerami. A że mi nie potrzeba dużo od pomysłu do realizacji, wesoło kręciliśmy w kierunku granicy z Węgrami, skąd planowałem zacząć łowy. Przed tym jednak zrobiliśmy zakupy na Słowenii w Lendavie ( w końcu normalne ceny ! ) i przekroczyliśmy granicę z Węgrami.
Łapać stopa mogliśmy tylko w pojedynkę i tylko na Tiry. Już po 30 minutach zatrzymał się Polak pędzący prosto w stronę Warszawy, więc pozwoliłem Mateuszowi zabrać się z nim, mi przecież wystarczyło cokolwiek na południową granicę. Podziękowaliśmy sobie za wspólną wyprawę i wymieniliśmy sprzętem.
Zostałem więc sam. Było po 14, miałem zatem jeszcze sporo czasu na złapanie transportu do kraju. No to łapałem. Łapałem i łapałem. Wyciągnąłem nawet flagę Polski, którą machałem tylko Polakom. Zatrzymywało się wielu, jednak tylko żeby powiedzieć, że nie ma miejsca, że jedzie w innym kierunku, albo że ma chłodnię lub zupełnie wypakowaną naczepę. No to stałem i machałem dalej. Po 18 zacząłem wątpić, gdy zatrzymał się kierowca Tira i powiedział, że dopiero jutro o 6 rano jedzie dalej, bo teraz pauzuje i jeżeli do tego czasu nic nie znajdę, to mogę się z nim zabrać. Próbowałem dalej, jednak bez rezultatu. Zaczęło się ściemniać, musiałem więc poszukać noclegu. Dodatkowo zbierało się na duży deszcz. Ruszyłem do pobliskiej wioski w celu znalezienia dachu nad głową, stodoła czy garaż, było mi to obojętne. Pojawił się jednak problem z komunikacją, dogadać się z Madziarami nie jest łatwo. Z gościnnością oczywiście tak samo jest, nikt nawet przez chwilę nie pomyślał, żeby mi pomóc. Po spytaniu około 10 osób, z czego ostatnia wysłała syna na rowerze, żeby mi pokazał hotel, zdenerwowany zupełnie wykląłem siarczyście i ruszyłem z powrotem na granicę. W tym samym czasie zaczął padać deszcz. Namiotu nie miałem, bo zabrał go Mateusz. Trzeba było więc coś szybko wymyślić.
Moją uwagę przykuły 3 ciężarówki stojące na bocznym parkingu, widać było wyraźnie, że stoją tam już od dłuższego czasu i są częściowo okradzione. Pierwsza i druga okazała się zamknięta, lecz trzecia, z powybijanymi szybami dała się otworzyć… No to mam mój hotel!
Kabina była na tyle duża, że wpakowałem do niej nawet rower. Elegancko rozłożyłem sobie łóżko do spania, ale duża ilość szkła i smaru nie zachęcała do rozwijania śpiwora, więc postanowiłem się ubrać i jakoś przecierpieć tę noc. Coraz częstszy stukot kropel o dach i rozlewających się po przedniej, na szczęście zachowanej w całości, szybie sugerował, że wybór tej ciężarówki był dobrym pomysłem. Problemem okazała się rozbita boczna szyba, z której leciało lodowate powietrze. Na szczęście w kabinie była też duża poducha, która skutecznie zatkała dziurę. Mimo to było okropnie zimno, przez całą noc może spałem jedną godzinę, budząc się co chwilę z zimna. Tak przetrwałem do rana, jednak była to zdecydowanie najgorsza noc wyprawy. Zziębnięty, wygłodniały i powyginany o godzinie piątek zacząłem biegać dookoła ciężarówki, żeby jakoś się rozgrzać. Komiczny to musiał być widok.
Zdołałem przegryźć na szybko paczkę musli, po czym ruszyłem na poszukiwanie mojego obiecanego transportu.

Drava:






Mój hotel:



Kategoria 50-100 km, BAŁKANY 2011

Dzień 28 - W stolicy Chorwacji

  • DST 161.72km
  • Czas 08:01
  • VAVG 20.17km/h
  • VMAX 56.00km/h
  • Temperatura 33.0°C
  • Podjazdy 1100m
  • Sprzęt Merida TFS 100 V
  • Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 7 sierpnia 2011 | dodano: 17.01.2012

Na śniadanie jemy rogaliki podarowane przez ludzi Śri Krishna, zapychamy się pasztetem podarowanym przez Polaków i popijamy sokiem podarowanym przez babcię. Wyjeżdżamy przed 8, w końcu wiatr w plecy, jedzie się znakomicie. O 12 mamy już 60 km, robimy więc przerwę na małe drugie śniadanie i zakupy w Lidlu. Żeby zakupy wyszły tanio wygrzebuję z koszyków 2 Euro, które ludzie na siłę tam wcisnęli ( jesteśmy w Chorwacji, gdzie obowiązują kuny, tymczasem inteligentni turyści postanowili zapewne przekonać koszyk 1 Euro. ) Dzięki temu mam za darmo wielki słoik naszej ulubionej potrawy, czyli czekoladowego kremu Choco.

Dalsza droga przebiegała bardzo spokojnie, pojawiły się pagórki, ale wiejący wiatr ułatwiał jazdę. Dojechaliśmy w końcu do stolicy Chorwacji, Zagrzebia. Miasto jest bardzo ładne, ale jednocześnie puste – nie ma tam prawie wcale turystów, po głównym placu przechadzało się jedynie parę osób. Wyjeżdżamy sprawnie z miasta i obieramy za kierunek Słowenię. Przed granicą, gdy mamy ponad 160 km za sobą, rozbijamy się w ogródku starszego małżeństwa. Udostępniają nam łazienkę, ale na tym kończy się gościna ( za dobrze nam wcześniej było ), więc gotujemy makaron i idziemy spać. Dziś w końcu sporo km za nami.

Ciekawe co w nim pływa...:


Zagreb:









Kategoria 100-200 km, BAŁKANY 2011

Dzień 27 - W świątyni Śri Krishna

  • DST 44.05km
  • Czas 02:27
  • VAVG 17.98km/h
  • VMAX 51.00km/h
  • Temperatura 35.0°C
  • Podjazdy 400m
  • Sprzęt Merida TFS 100 V
  • Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 6 sierpnia 2011 | dodano: 23.12.2011

Spanie na betonie nie należy do najprzyjemniejszych odczuć, więc budzimy się szybko, zwłaszcza, że obok garażu tworzył się jakiś sztuczny tłum. Okazało się, że to ludzie ze społeczności Śri Krishna, którzy wieczorem przyjechali na swoje modlitwy, teraz przemieszczają się do następnej wioski, gdzie mają swoją główną siedzibę.
Podeszło do nas starsze małżeństwo i rozpoczyna rozmowę, opowiadamy im skąd jesteśmy i gdzie jedziemy, po czym… zostajemy zaproszeni na śniadanie w ich społeczności ! Pakujemy się szybko i zjeżdżamy do wioski, bez trudu odnajdując wielki dom z ogrodem, gdzie kotłowało się sporo osób. Pomimo, że nie odnajdujemy od razu starszego małżeństwa, inni ludzie od razu nas zapraszają na śniadanie. Dostajemy wielką metalową tacę, niczym z pizzy i podchodzimy po kolei do wielkich beczek, gdzie mieniły się różnymi kolorami indyjskie potrawy. Taca szybko zapełnia się pożywieniem, jemy wszystko z nieopisaną radością. Jak się potem dowiadujemy, wszystko było robione na miejscu, z rzeczy, które uprawiano w ogrodzie. Potęgujący się upał w połączeniu z brakiem wiatru nie zachęcał do dalszej jazdy.

Postanowiliśmy pokręcić się po ich wiosce, obserwując zachowania, stroje, tradycję i wiarę. Spotkaliśmy Chorwata, który pracował kiedyś w Polsce, dzięki tej znajomości dostaliśmy po wielkim kawałku przepysznego ciasta, takie smaki pamięta się na bardzo długo. Jednocześnie zaprosił nas na obiad, który miał się odbyć o 14 więc… przystaliśmy na propozycję ! A co, pora zrobić sobie dzień przerwy od kręcenia, zregenerować siły i dobrze pojeść.
Ludzi Ci są niesamowicie przyjaźni, zaproszono mnie do świątyni na mszę, posłuchać i zaobserwować mogłem tradycyjne pieśni i modlitwy.

Po obiedzie ( najadłem się tak, że nie mogłem się ruszyć ) przyszła kolei na medytację. Uczono nas jak należy oddychać, w jakiej pozie to robić, o czym wtedy myśleć i jak połączyć się ze wszechświatem. Wcinaliśmy jakieś ziółka rosnące na łące i wszystko było fajne…
Mieliśmy jeszcze zostać na kolację, ale po całodniowym obijaniu się trochę już nas nosiło, więc pożegnaliśmy się, dziękując pięknie za gościnę ( na drogę otrzymaliśmy wielki worek przepysznych rogalików smażonych na ghi, czyli tradycyjnym maśle wyrabianym według specyficznej receptury. )

Droga była spokojna, przejechaliśmy około 30 km, aby zatrzymać się u starszej kobiety na małym wzgórzu, skąd było widać całą okolicę. Zasypiamy z pełnymi brzuchami. To był dopiero dzień !


Jadło!:


Ucieszony van:




Po śniadaniu pora na parę zdjęć:






W świątyni:








No to obiad:




Ruszamy dalej:




I rejestracja serbska na koniec, pół Europy ją woziłem:P


Kategoria 0-50 km , BAŁKANY 2011

Dzień 26 - Plitvice

  • DST 39.85km
  • Czas 03:04
  • VAVG 12.99km/h
  • VMAX 52.00km/h
  • Temperatura 24.0°C
  • Podjazdy 650m
  • Sprzęt Merida TFS 100 V
  • Aktywność Jazda na rowerze
Piątek, 5 sierpnia 2011 | dodano: 01.12.2011

Na śniadanie jemy śledzie podarowane przez Polaków i zbieramy się do dalszej trasy. Wioska zatopiona była w gęstej mgle, której wilgoć powodowała, że wszystko było mokre. Zmarznięci ruszyliśmy zdobywać na dzień dobry długi, bo 7 km podjazd pod bezimienną przełęcz. Cały czas lekko mżyło, ale jechało się nawet dobrze. Na górze dopadła nas lekki deszczyk, trochę zmokłem czekając na Mateusza, który z uśmiechem ( jego się nigdy nie pozbywał ) kręcił beztrosko gdzieś z tyłu.
Pojawiły się znowu tabliczki ostrzegające przed minami. Większość parku narodowego Plitvickie Jeziora jest zaminowana, jedynie trasy turystyczne są bezpieczne. Kierujemy się za znakami i dojeżdżamy do kas i parkingów parku. Przed nimi tłumią się wielkie kolejki. Ocho, znowu komercja. No ale park wypada zwiedzić, pomimo zatrważającej ceny 15 euro za wstęp! Dodatkowo złodziejski kurs ( musimy wymienić euro na kuny ) powoduje, że cały wstęp wychodzi okrutnie drogo.

Zostawiamy rowery przypięte za kasami obok obładowanego kosmicznie roweru Niemca sakwiarza i ruszamy na zwiedzanie. W cenie biletu mamy przejazd kolejką oraz rejs promem przez jezioro. Górna część jest ładna, lecz najładniejsza okazuje się dolna część, w której znajdują się największe wodospady. Wijąca się woda pomiędzy skałami i trawami z wielkim szumem spada często kilkanaście metrów w dół, tworząc rozmaite jeziorka i jaskinie. Więcej Wam powiedzą zdjęcia.

Po skończonym zwiedzaniu okazuje się, że można było wejść od dolnej strony i wcale nie płacić za wstęp. Oczywiście ominął by nas nudny rejs promem, ale i tak w górnej części jakoś bardzo urokliwie nie było.
Ruszamy dalej rowerami. Teren jest górzysty, po zjeździe z jezior odbijamy w boczną drogę, chcąc ominąć główną i dzięki temu serwujemy sobie długi, stromy i całkowicie dziurawy podjazd. Ja zajmuję się robieniem zdjęć, a Mateusz jedzie dalej. W końcu zjeżdżamy do jakiejś wsi, gdzie Mateuszowi udaje się znaleźć dla nas nocleg u... cukiernika ! A to oznacza znowu przepyszną kolację, tym razem zupełnie na słodko. Do lukrowanych bułek, ciast, drożdżówek i pomadek dostajemy jeszcze piwa. Młody chłopak mieszka tutaj razem z żoną i małym dzieckiem, bez żadnych obaw udostępniają nam również łazienkę. Śpimy w pustym garażu, osłonięci przed wiatrem.

Gdy już mamy zasypiać, przed garażem zaczyna się robić tłoczno. Podjeżdża kilka samochodów, z których wysiadają ludzi ubrani w białe, długie togi i wędrują do położonego obok drugiego domu. Nasz gospodarz wyjaśnia nam, że to ludzie ze społeczności Śri Krishna i nie mamy się czego obawiać, bo są przyjaźnie nastawieni. W nocy odprawiają rytuały w domu, my tymczasem zasypiamy, nie przejmując się w ogóle odbywającym się obok dziwnym, egzotycznym spotkaniu ludzi z kropką na czole...

Podjazd pod przełęcz w mgle:


Znowu miny!




No to pora na pokaźną serię zdjęć z Plitvic. Enjoy!
































Końcowy podjazd dnia przy świetle zachodzącego słońca przebijającego się przez korony drzew wyglądał naprawdę niesamowicie:


Kolacja i dobranoc :)


Kategoria 0-50 km , BAŁKANY 2011

Dzień 25 - Muezinów śpiew

  • DST 73.25km
  • Czas 04:19
  • VAVG 16.97km/h
  • VMAX 52.00km/h
  • Temperatura 27.0°C
  • Podjazdy 800m
  • Sprzęt Merida TFS 100 V
  • Aktywność Jazda na rowerze
Czwartek, 4 sierpnia 2011 | dodano: 28.11.2011

O 3 w nocy do uszu wdziera się obcy, nieznanie brzmiący śpiew. Z muzułmańskiej części miasta, z górującego minaretu wydobywa się dźwięczny odgłos śpiewającego muezina. Nawołuje do modlitwy. Obce słowa wypełniają cichą dolinę, rozchodząc się echem po zagłębieniach. Uśmiecham się lekko, czując trochę egzotyki i ponownie zasypiam.

Rano dostajemy od gospodarzy chleb i paskudną colę. Zbieramy się szybko, droga jest spokojna, lecz znowu jest gorąco. Robimy długi popas na stacji i zaczynamy podjazd pod przełęcz 800 m. npm. Pagórkowaty podjazd szybko zmienia się w zjazd, na górze doganiają nas ciemne chmury, z których zaczyna kropić. Uciekamy jednak na zjeździe.

Powoli zbliżamy się do granicy z Chorwacją. Mijamy ostatnie muzułmańskie miasta, między innymi Bihać i bez problemów przedostajemy się na chorwacką stronę. Tam zauważają nas Polacy w aucie wracający już do Polski. Wiozą ze sobą niepotrzebny już prowiant, więc zostajemy obdarowaniu wodą z Biedronki, 3 pasztetami i śledziami w pomidorach! : ) Znowu pozytywny akcent :)

Za kierunek obieramy Plitvice, jednak chmura deszczu nas dogania. W prawie opustoszałej wiosce ( wioska graniczna, więc również ucierpiała podczas wojny ) znajdujemy elegancki garaż pod domem, gdzie przeczekujemy deszcz. A deszcz widzimy pierwszy raz od 20 dni, więc jest to dla nas nie lada atrakcja. Monotonia jednak szybko się pojawia, więc zasypiamy nieświadomie...

Budzimy się, gdy jest już szaro, dalsza droga nie ma sensu. Postanawiamy się gdzieś rozbić, garaż fajny, ale przecież lepiej na gospodarza ! Udaje się od razu znaleźć miejsce na równej trawce u starszej pani. Pani jednak była chyba lekko wystraszona, bo zamknęła się od razu. My od razu idziemy spać. Jutro czekają na Plitvickie Jezora :)









Następnego dnia będzie duuużo zdjęć z jezior :)


Kategoria 50-100 km, BAŁKANY 2011

Dzień 24 - Najlepsze śniadanie życia

  • DST 90.90km
  • Czas 05:56
  • VAVG 15.32km/h
  • VMAX 55.00km/h
  • Temperatura 30.0°C
  • Podjazdy 1500m
  • Sprzęt Merida TFS 100 V
  • Aktywność Jazda na rowerze
Środa, 3 sierpnia 2011 | dodano: 01.11.2011

Obiecane wieczorem śniadanie okazuje się prawdziwą ucztą dla podniebienia. Viśnja zaprasza nas do siebie, gdzie razem z mamą przygotowują nam coraz to inne dania, które wypełniają stół po brzegi. Wszystko tutaj jest domowe, bowiem najbliższy sklep jest daleko i nie opłaca się często jeździć. Na sam początek dostajemy jajecznicę ze świeżych jajek, którą popijamy jeszcze ciepłym mlekiem prosto od krowy. Po niej zaczyna się prawdziwy przepych - baranina z rusztu, ser krowi, żółty domowy ser, szynki, kawa, pyszne ciasto, ogórki, pomidory, arbuz... Wszystkie te rzeczy smakują niesamowicie, bowiem każda z nich pochodzi z gospodarstwa i nie jest tknięta chemią. Po tak wybornej uczcie odpoczywamy ponad godzinę przy okazji rozmawiając o życiu w Bośni i Polsce. Na pożegnanie dostajemy jeszcze dwie wielkie kanapki na drogę i różne ciasteczka. Jesteśmy oczarowani gościną, ciężko się pożegnać.

O 10 jednak wyruszamy w trasę. Jedzie się bardzo przyjemnie, najedzeni kręcimy wesoło podziwiając bezkresne widoki. Wciąż towarzyszą nam wymarłe wioski, raz na czas przejedzie tylko jakiś samochód. Dojeżdżamy do Drval, gdzie na stacji benzynowej jemy nasze kanapki z owczym serem i rozpoczynamy 15-sto kilometrowy podjazd na przełęcz. Droga wydłuża się bardzo, nachylenie nie jest duże, ale często są małe zjazdy, które wybijają z rytmu. W lesie co chwilę widzimy ostrzeżenia przed minami.

Zjazd jest bardzo szybki, docieramy do Petrovac, gdzie udaje się znaleźć nocleg na świeżo ściętej trawie przy dużym domu. Gospodarz zajmuje się sprowadzaniem samochodów z USA, rozbijamy namiot obok Forda Mustanga i nowej BMW 5 z rejestracją z Michigan. Dostajemy colę i jakiś sok, lecz na tym kończy się zainteresowane nami, bo gospodarze szczelnie zamykają za sobą drzwi ( auta też pozamykali :D ). Niezrażeni zasypiamy szybko. Jesteśmy w muzułmańskiej części Bośni, czyli opuściliśmy Hercegowinę. Nad miastem górują smukłe wieżyczki minaretów odbijające promienie zachodzącego słońca.

Z cyklu widok z namiotu:


Stół dopiero w połowie pełny:




Patron domu:


Mama Viśni :




W podskokach poprzez pole minowe do domku:


Odłamki pocisków:


Wioski widmo:










Bohaterowie wyprawy :D




Cmentarz radziecki:


Na przełęczy:





Kategoria 50-100 km, BAŁKANY 2011

Dzień 23 - Jeleń jesz, jeleń pijesz!

  • DST 102.15km
  • Czas 06:15
  • VAVG 16.34km/h
  • VMAX 55.00km/h
  • Temperatura 28.0°C
  • Podjazdy 1300m
  • Sprzęt Merida TFS 100 V
  • Aktywność Jazda na rowerze
Wtorek, 2 sierpnia 2011 | dodano: 24.10.2011

Poranek przywitał nas przepyszną kawą i równie dobrym śniadaniem - salami, chleb, nutella. Z trudem przyszło nam się pożegnać, lecz trzeba było ruszyć dalej w trasę. Wiało cały czas w twarz, krajobraz nie różnił się od wczorajszego. Zmieniamy trasę i skręcamy trochę w bok nad wielkie jezioro, które, według miejscowych, jest urokliwym i ciekawym miejscem. Prowadzi do niego ładny, długi zjazd. Po przejechaniu wzdłuż linii wjeżdżamy na tereny silnie dotknięte wojną. Zaczynają się istne wioski widmo, zaznaczone na mapie, w rzeczywistości okazują się tylko wielką stertę gruzu lub resztkami domostw ziejącymi strachem i pustką. Towarzyszą nam również czerwone tabliczki z trupią czaszką ostrzegające przed zaminowaniem terenu, które w tej okolicy wciąż jest aktualne. Ludzie wiedzą, że na grzyby nie chodzi się do lasu, dzieci wiedzą, że nie wolno biegać po zarośniętych ogrodach i polach. Tu każdy podąża tylko pewnymi ścieżkami, zresztą o ile jest ktoś, kto może podążać, bo większość wiosek jest całkowicie wyludniona, tylko od czasu do czasu pojawi się jeden zamieszkały dom.
Oczywiście czerwone znaki nie zatrzymały mnie, żebym latał z aparatem po zbombardowanych domach i robił zdjęcia. Trochę to teraz głupie, bo raz biegałem wesoło zaraz obok zarośniętej tabliczki "Pazi, mine!" nieświadomy niczego, no ale perspektywa, że przeżyłem sprint po polu minowym zostaje w pamięci. Zresztą wtedy biegłem za potrzebą, więc to całkowicie usprawiedliwiony sprint.

Tak minął cały dzień. Krajobraz był smutny, gdy widziało się te wszystkie pozostawione domy i myślało o ludziach, którzy do nich nigdy już nie wrócą. Towarzyszyła im cisza, która chodź brzmiała surowo, pozwoliła odetchnąć po natłoku chorwackich miast.

Pod wieczór, gdy powoli zaczynaliśmy myśleć o szukaniu noclegu, ktoś zaczął nas wołać z ogrodu. Zaciekawieni podjechaliśmy. Na małym ogródku, przy rozstawionym stole siedziało paru młodych chłopaków i popijając piwa gotowali coś pachnącego zachęcająco w wielki, żeliwnym garze na wolnym ogniu. Zaprosili nas, żebyśmy usiedli razem z nimi, od razu przyniesiono nam piwa, domowy ( a jakże inaczej ) chleb, po czym dano dwa duże talerze, wielką łygę i pokazano na stojący, pachnący gar. Wnętrze kociołka kryło mięsny bogracz, robiony z mięsa jelenia, dzika oraz domowej jagnięciny i wieprzowiny. Jak się dowiedziałem, jeden z gospodarzy był snajperem podczas wojny. Broń po wojnie udało mu się zachować, więc teraz strzelają po lasach za zwierzyną. Mięso z jelenia smakuje wyśmienicie, jest delikatne i ma charakterystyczny smak, który ciężko porównać do innych rodzajów. Bogracz popijaliśmy serbskim piwem "Jelen" Jak to podsumował jeden z chłopaków: " Jeleń jesz, jeleń pijesz!"
Przy stole rozmawialiśmy po włosku i angielsku. Zrobił się prawdziwy mix narodościowy, bowiem razem z nami siedział również Francuz, Włoch, Chorwat.

W pewnym momencie do uczty dołączyła siostra jednego z chłopaków, z którą również miałem okazję porozmawiać. Po krótkiej rozmowie zaprosiła nas do siebie, pozwalając robić namiot obok jej domu. Podziękowaliśmy chłopakom za gościnę i przeszliśmy 200 metrów dalej, na duże pole obok którego wesoło dzwoneczkami dzwoniły owce. Na kolację dostaliśmy jeszcze herbatę ziołową oraz ciasteczka. Zaproszono nas również na śniadanie. Zachęceni tą wizją usnęliśmy szybko. Nad nami świeciły się tysiącami błyszczące gwiazdy. Dawno takiego nieba nie widziałem.


Przestrzeń. Dużo przestrzeni, pustki i zupełny spokój. Wolę to od nawet najładniejszych lazurków przepełnionych turystami. Tak naprawdę to dopiero w Bośni odpoczęliśmy i dopiero stamtąd nie chciało się wracać.


Chorwacki Mr Choco szybko się skończył, pozostawiając pewną pustkę w żołądku :D :












Przez 300 km takie widoki:














Ucztujemy:






I kolacja na sam koniec:



Kategoria 100-200 km, BAŁKANY 2011

Dzień 22 - Mostar

  • DST 85.92km
  • Czas 06:15
  • VAVG 13.75km/h
  • VMAX 52.00km/h
  • Temperatura 32.0°C
  • Podjazdy 2000m
  • Sprzęt Merida TFS 100 V
  • Aktywność Jazda na rowerze
Poniedziałek, 1 sierpnia 2011 | dodano: 21.10.2011

I zaczął się sierpień. Przyszedł troszkę niespodziewanie, praktycznie od początku wyjazdu nie patrzyliśmy na kalendarz, więc tym bardziej poczuliśmy jak szybko upływa czas. To już 22 dzień wyjazdu, kiedy to zleciało?

Pranie przez noc wyschło, wypiliśmy kawę podarowaną przez gospodarzy i ruszyliśmy do Mostaru. Zaczęły się hopki oraz coraz widoczniejsze ślady wojny - mnóstwo ostrzelanych, zrujnowanych domów sterczących w zarośniętych, opuszczonych ogrodach do których nikt nie odważył się od czasów wojny zaglądnąć z obawy na zaminowane tereny.

Mostar jest ładnym miastem, stara dzielnica ma swój urok. Spotkaliśmy tam dużo Polaków, po Medjugorje do drugi etap zorganizowanych wycieczek. Po obejrzeniu mostu i przedarciu się przez turystów, ruszyliśmy dalej, jeszcze bardziej wgłąb terytorium Bośni. Na dobry początek dostaliśmy 6 km podjazd na przełęcz za miastem, mi poszło to bardzo sprawnie, bowiem potrzebowałem tylko 20 minut na dostanie się na górę - w pewnym momencie wyprzedziła mnie z trudem jadąca betoniarka, która jechała 20 km/h cały czas. Biedny Mateusz został w tyle walcząc z upałem i podjazdem, ja natomiast wesoło nie kręciłem pod górkę :]

Wjechaliśmy w górski obszar, nie dziwne zatem, że co chwilę spotykał nas jakiś podjazd albo zjazd.Kolejny podjazd miał już 9 km. Przed nim jednak ktoś zaczął na nas wołać z baru zachęcając do przywitania się. Po raz kolejny okazało się, że zaproszono nas na piwo, tym razem byli to trzej panowie, którzy dumnie opowiedzieli nam o swoim udziale w wojnie oraz przestrzegli przed muzułmanami na północy Bośni słowami "Mudżahediny, pasztet, pasztet" - wskazując na odcinaną głowę. No cóż, narody długo tam jeszcze będą żyć w niezgodzie.

Za podjazdem rozpoczął się krótki zjazd, który szybko się wypłaszczył. Krajobraz zrobił się lekko przerażający - wjechaliśmy w tereny praktycznie wyludnione, co chwilę zza zakrętu wyłaniał się zbombardowany dom. Przejeżdżaliśmy też przez opuszczoną fabrykę, którą otaczało wielkie, zniszczone ogrodzenie z drutu kolczastego i pasiek. Wszędzie walały się jakieś części produkcyjne, zardzewiałe żelastwo sterczało dookoła. Na dodatek pojawiły się olbrzymie, wychudzone owczarki niemieckie, które żerowały na śmietnisku... Lekko tam najedliśmy się strachu.
Zaczęło się ściemniać, więc postanowiliśmy znaleźć nocleg. Najpierw spytaliśmy się obok dużej hurtowni, lecz nam odmówiono. Kawałek dalej zauważyliśmy duży dom przed którym biegało masę dzieci. Rodzice zgodzili się od razu, rozbiliśmy namiot w parę chwil. Przyniesiono nam znowu piwa, na ławce próbowałem, poprzez córkę, opowiedzieć naszą trasę i historię. Urządziłem mały pokaz z aparatu, wszyscy byli zaskoczeni i pełni podziwu. Po chwili... zaproponowano nam, że przecież możemy spać w domu, bo w namiocie będzie zimno! Hurra, znowu będziemy mogli się wyspać na łóżkach! Dostaliśmy osobny pokój gościnny ze świeżą pościelą i zaproszono nas na kolację ! W wielkim salonie delektowaliśmy się suszoną domową szynką, naleśnikami, domowym chlebem z nutellą i miodem, pysznym sokiem brzoskwiniowym... ahh, najedliśmy się wtedy dobrze :)
Posiedzieliśmy do 24 rozmawiając o Polsce, Bośni, podróżach i wielu innych rzeczach, po czym najedzeni, czyści i pachnący położyliśmy się spać. Gdy już zasypialiśmy, ktoś zapukał do pokoju - wszedł sąsiad, który siedział z nami na kolacji i z portfela wyciągnął.... 20 euro, mówiąc że to dla nas na piwo! Nie chciałem przyjmować pieniędzy, lecz usilnie mi zostały wciśnnięte w rękę. Sąsiad szybko wyszedł, zostawiając mnie lekko zamurowanego. No przecież ludzie są niesamowici !

Ruszamy na Mostar:


Bieda jest widoczna na każdym kroku:




Cmentarz w Mostarze:


Mostar:






Kawa po bośniacku:


Maja, sympatyczna Bośnianka :) :


Panowie od piwa:


Pycha !:


Po 9 km w górę czekam na Mateusza:


Miś Meridek i flaga:


Krajobraz powojenny:






Zachód:


Nasi dobrzy gospodarze:



Kategoria 50-100 km, BAŁKANY 2011