Turcja 2012
Dystans całkowity: | 2729.16 km (w terenie 70.00 km; 2.56%) |
Czas w ruchu: | 160:58 |
Średnia prędkość: | 16.95 km/h |
Maksymalna prędkość: | 71.00 km/h |
Suma podjazdów: | 1850 m |
Liczba aktywności: | 25 |
Średnio na aktywność: | 109.17 km i 6h 26m |
Więcej statystyk |
D16
-
DST
125.06km
-
Czas
07:35
-
VAVG
16.49km/h
-
Sprzęt Merida TFS 100 V
-
Aktywność Jazda na rowerze
.
Kategoria 100-200 km, Turcja 2012
D15
-
DST
96.50km
-
Czas
05:40
-
VAVG
17.03km/h
-
Sprzęt Merida TFS 100 V
-
Aktywność Jazda na rowerze
.
Kategoria 50-100 km, Turcja 2012
D14
-
DST
108.92km
-
Czas
05:45
-
VAVG
18.94km/h
-
Sprzęt Merida TFS 100 V
-
Aktywność Jazda na rowerze
.
Kategoria 100-200 km, Turcja 2012
D13
-
DST
121.82km
-
Czas
06:16
-
VAVG
19.44km/h
-
Sprzęt Merida TFS 100 V
-
Aktywność Jazda na rowerze
.
Kategoria 100-200 km, Turcja 2012
Dzień 11 - Twarze Rumunii
-
DST
115.37km
-
Czas
07:07
-
VAVG
16.21km/h
-
VMAX
51.00km/h
-
Temperatura
33.0°C
-
Sprzęt Merida TFS 100 V
-
Aktywność Jazda na rowerze
Śniadanie okazuje się równie pyszne jak kolacja. Gratisowo otrzymujemy również 0,5l mocnej kawy w plastikowej butelce, będzie nam dzielnie pomagała walczyć z osłabieniem przez nadchodzący upał. Krajobraz się zmienił, odbicie na boczne drogi pozwoliło bardziej delektować się jazdą. Pojawiły się góry i małe wioski, w których miałem okazję fotografować mieszkańców. Najbardziej w pamięci zapadła mi chyba dziewczyna cygańskiej urody, pięknie pozująca do zdjęcia.
Spotkaliśmy również naszego Niemca, który jechał podobnym do nas tempem, ale zatrzymywał się w innych miejscach. Droga, którą wspólnie podróżowaliśmy nie była zbyt przyjemna, bo na odcinku kilku kilometrów zabrakło asfaltu i wzmagały się się wielkie tumany kurzu. Jedyną opcją była jazda z lewej strony, bo wiatr wszystko zwiewał na drugą stronę.
Dzień minął spokojnie. Nocleg znaleźliśmy na wsi, namioty rozbiliśmy przed małym domem. Również i tego dnia zaznaliśmy gościnności Rumunów - na kolację był bogracz, biały ser, pomidory oraz ciasto podobne do lasagne. Na sam koniec również po kieliszeczku słodkiej wiśniówki, żeby się dobrze trawiło.
Dziś więcej powiedzą zdjęcia
Poranna kawa z rana:
Van fotograf:
Koszulka i spodenki od firmy Airbike :)
Cygańska uroda ! :)
Jest ok :D
Arbuzy, codzienna dawka witamin
Pies model
Realia dróg :)
Niemiec na tle kurzu
Piękne oczy!
Małe porównanie:
Kolacja
I nasz gospodarz na koniec
Kategoria Turcja 2012, 100-200 km
Dzień 10 - Oddaj mi kartkę!
-
DST
142.30km
-
Czas
07:15
-
VAVG
19.63km/h
-
VMAX
65.00km/h
-
Temperatura
32.0°C
-
Sprzęt Merida TFS 100 V
-
Aktywność Jazda na rowerze
Wiatr rano pozostał bez zmian. Sprawnie przejechaliśmy przez małe wioski, aby przedostać się do Galati, gdzie płacimy 1,5 leja za przeprawę promem przez Dunaj, zaraz u jego ujścia do Morza Czarnego. Wiatr nad morzem się jednak już trochę zmienia i spycha nas silnie na boki. Droga była raczej jednostajna, nic ciekawego, oprócz rosnącego upału, się nie działo. Odpoczywaliśmy prawie godzinę na stacji, korzystając z wi-fi. Wartym uwagi zdarzeniem jest także podarowanie przez sympatycznego człowieka 1,5 litrowej butelki świeżego mleka. Nic jednak za darmo, w zamian tego dostał trochę ukraińskiej wódki w kubku, którą wieźliśmy od 6 dni.
Szukanie noclegu zaczęło się od dziwnego człowieka, który poprosił o moją kartkę z rozmówkami, bo nie mógł zrozumieć mojego rumuńskiego akcentu chyba. Znikł jednak po chwili w domu i wrócił bez mojej karteczki, gestykulując coś i wmawiając mi, że mówię po rumuńsku i go oszukuję. Na nic nie zdały się prośby oddania kartki, na której miałem także zwroty w innym języku. Zdenerwowałem się w końcu mocno, wziąłem gaz pieprzowy do ręki i wszedłem mu do domu, szukając kartki. Znalazła się w kuchni, więc czym prędzej się oddaliliśmy, rzucając już po polsku miłe uwagi na tego pana.
Głębiej we wsi spotkaliśmy... jego wójta, który chyba jako jedyny mówił po angielsku. Oczywiście próby wytłumaczenia mu, że nie chcemy hotelu zdały się na nic, kazał jechać za sobą autem i zaprowadził nas prosto pod motel... Podziękowaliśmy mu i pojechaliśmy szukać dalej.
Za trzecim razem się jednak udało, przyjęła nas przemiła rodzina. Mogliśmy się umyć i zaproszono nas do pysznej kolacji - fasolka, kiełbaski, dużo słodkich pomidorów oraz piiwo! Rozmawiam z gospodarzem po włosku i pokazuję im zdjęcia z wcześniejszych dni. Udane zakończenie dnia.
Standardowy środek transportu
Przez Dunaj
Kategoria 100-200 km, Turcja 2012
Dzień 9 - Hyc z wiatrem!
-
DST
171.26km
-
Czas
08:43
-
VAVG
19.65km/h
-
VMAX
71.00km/h
-
Temperatura
30.0°C
-
Sprzęt Merida TFS 100 V
-
Aktywność Jazda na rowerze
Juz o 8 jesteśmy w trasie. Robimy całkiem sympatyczne dwa podjazdy i wbijamy się na główną drogę, która jest praktycznie pusta. Wiatr na początku przeszkadza wiejąc w bok, jednak po pewnym czasie zmienia kierunek i pcha nas z mocną siłą do przodu. Dzięki temu nasza średnia prędkość podróży wzrasta momentami do ponad 30 km/h. W południe zatrzymujemy się na przydrożnym straganie i wcinamy za grosze dwa melony. Niestety chwilę później jesteśmy świadkami przykrej sytuacji - ruszamy naprzód, jednak spostrzega nas mały pies sprzedawczyni, który wylatuje za nami na drogę. Niestety na jego nieszczęście, wpada prosto pod nadjeżdżający samochód, który nawet nie wysila się, żeby zahamować, tylko przejeżdża po biednym psiaku. Ten ginie na miejscu, ku rozpaczy sprzedawczyni. Oddalamy się w lekkim szoku, że wszystko to stało się 5 metrów od nas.
Z wiatrem szybko docieramy do granicy z Rumunią. Tam spotykamy Francuza, który preferuje naprawdę wyluzowany styl bycia - sakwy ma zbudowane z karnistrów zakrytych szmatkami, podróżuje z lodówką spełniającą rolę kufra, koszykiem na zakupy oraz rozkładanym w 2 sekundy namiotem Quechui. Jedziemy chwilę razem.
Wiatr przybiera jeszcze bardziej na sile, sypiemy raźnie w stronę miasta Husi, nie schodząc praktycznie poniżej 40 km/h. Spotykamy również Niemca, który objeżdża Rumunię zwiedzając wszystkie muzea... Jak się potem okaże, będziemy mieli okazję go spotkać jeszcze dwa razy.
Gdy robi się ciemno, postanawiamy poszukać noclegu w najbliższej wiosce. Niestety dwie okazują się być cygańskie, więc jedziemy dalej. Kolejna wioska na szczęście jest zamieszkana przez Rumunów, jednak nie jest tak łatwo znaleźć nocleg. Pomaga nam młody chłopak mówiący po angielsku. Najpierw udaje się namówić młodą kobietę z dwójką dzieci, aby rozbić się u niej na ogrodzie - a raczej zapaskudzonym wybiegu dla kur. Po chwili jednak coś jej odbija i nas wygania, podczas gdy mu już zajęci jesteśmy rozkładaniem namiotu. Młody chłopak jednak robi wrzawę we wsi i znajduje się kilka domów dalej człowiek, który chce nam pomóc. A pomógł nam bardzo, bowiem... udostępnił swój domek letniskowy. Co prawda zupełnie nie rozumiałem idei posiadania dwóch domków po dwóch stronach ulicy naprzeciwko siebie i nazywania jednego letniskowym, ale mieliśmy go całego dla siebie, więc nie zadawałem niepotrzebnych pytań. Domek składał się z dwóch dużych pokojów, więc miałem swój odzielny. Na kolację dostaliśmy wielką tacę z melonami oraz bimber... Jednak nauczeni po przygodzie na Ukrainie, wypiliśmy po jednym kieliszku, lekko się wykrzywiając i podziękowaliśmy. I wpadł kolejny nocleg pod dachem.
Poranek
Okulary Endury spisały się idealnie
Oj wiało!
Lansik mały
Rower Francuza... Oglądnijcie dobrze!
I główny bohater. Browar, skręt i jazda!
Cisniemy
:D
A tutaj dla kontrastu uporządkowany Niemiec:
I nasza kolacja :)
Kategoria Turcja 2012, 100-200 km
Dzień 8 - Stopem przez Mołdawię
-
DST
70.32km
-
Czas
05:04
-
VAVG
13.88km/h
-
VMAX
50.00km/h
-
Temperatura
28.0°C
-
Sprzęt Merida TFS 100 V
-
Aktywność Jazda na rowerze
Gospodarze na dzień dobry zaserwowali nam jajecznicę oraz coś w stylu naszych gołąbków. Na drogę dostaliśmy również małego arbuza, który i tak ważył zdecydowanie za dużo jak na transport rowerem, jednak na nic zdały się nasze grzeczne protesty, owoc musieliśmy wziąć i koniec.
Droga była bardzo ciężka i nudnawa. Pomijając dziurawe drogi z betonowych płyt, skakaliśmy po niskich pagórkach i walczyliśmy z wiatrem w twarz. Krajobraz był jednostajny, wszędzie jawiły się połacie winnic i sadów owocowych. Po 30 km takiej walki postanawiamy złapać stopa, szło to zadziwiająco łatwo jak na łapanie stopa w dwie osoby z dwoma rowerami, zatrzymywał się prawie każdy większy samochód na który machaliśmy. Podskakujemy do głównej drogi, którą jedziemy kawałek, aby po chwili znowu wozić się w kabinie busa. Mamy okazję jechać między innymi z człowiekiem, który pracował w Polsce, jednak został z niej wydalony, bo pobił jakiegoś Polaka, który ściągał od niego haracz na giełdzie. Drugi kierowca wyglądał jak rasowy biznesman-gangster, czyli całkiem wesołą podróż mieliśmy.
Warto również wspomnień o nawiedzonym księdzu, który stał na środku drogi i zaczął na nas machać, gdy tylko wyłoniliśmy się zza zakrętu. Albo był mocno odurzony, albo w jakimś transie, bo zaczął wznosić ręce do góry i krzyczał coś w stylu jakichś modłów. Potem, prawdopodobnie po mołdawsku, zaczął odmawiać Ojcze Nasz, zaciekle każąc nam ten tekst powtarzać za sobą. Bełkotaliśmy coś tam niewyraźnie, a gdy poziom tego bełkotu był w szczytowej formie, darł się na nas, nakazując jeszcze raz, wyraźniej powtórzyć. Istna farsa!
I takim oto sposobem oszukańczym wylądowaliśmy aż za stolicą Mołdawii, czyli Kiszyniowem. Miasto sobie odpuściliśmy - otoczone jest siecią ekspresówek i samo w sobie jest paskudnie brzydkie, bo składa się tylko z wielkich mas betonu.
Co do samej Mołdawii, muszę stwierdzić, że jest to bardzo obrazowy relikt komunizmu. Postkomunistyczne jest tam praktycznie wszystko - dziurawe, szerokie drogi betonowe, wielkie osiedla z szarej płyty, mosty, wiadukty, bramy - wszystko jest zalane w betonie i razi swoją szarością.
Za stolicą przejechaliśmy około 30 km boczną drogą, na którą wyprowadził nas mołdawski kolarz mówiący po włosku. Tam to też udało się znaleźć nocleg u starszego małżeństwa, które ugościło nas w małej przybudówce, więc znowu spaliśmy na łóżku. Na kolację mieliśmy prawdziwy mix jedzenia - najpierw skubaliśmy orzechy włoskie, a potem przegryzaliśmy to śledziem, pomidorami i gruszkami.
Nasza rodzina rano:
Krajobraz Mołdawii:
Hyc rowery na pakę. Ładnie się wtedy poobijały:
Arbuza zjedliśmy w środku dnia:
Ktoś rozpoznaje? Symbol olimpiady w Moskwie, 32 lata tak sobie stoi. Mi bardziej przypomina Pedobeara :D
Droga za rumuńskie pieniądze:
I nocleg:
Kategoria 50-100 km, Turcja 2012
Dzień 7 - Witaj Mołdawio
-
DST
126.35km
-
Czas
07:40
-
VAVG
16.48km/h
-
VMAX
60.00km/h
-
Temperatura
33.0°C
-
Sprzęt Merida TFS 100 V
-
Aktywność Jazda na rowerze
Pierwszym celem było dojechanie do Botosani, dużego miasta w Rumunii. Wymieniamy tam dollary na leje, robimy zakupy ( choco w Lidlu i paskudnie drogi płyn do soczewek ). Dalsza drogi robi się nieco trudniejsza, przebijamy się przez nieduże, jednak często występujące pagórki. Dodatkowo temperatura rośnie z godziny na godzinę, by osiągnąć w końcu poziom 33 C. Przy wrzącym powietrzu wiejącym od pół robi się naprawdę ciężko. Atmosferę dodatkowo rozgrzewały goniące nas czarne chmury, z których dwa razy w ciągu dnia porządnie lunęło, na szczęście tylko na moment.
Brniemy w stronę granicy z Mołdawią. Po przejechaniu ostatnich wiosek rumuńskich, zalatujących tak okropną biedą, że aż smutno się robiło, docieramy do Kosteszt. Granicę pomiędzy dwoma państwami wyznacza wielka zapora na jeziorze, po której trzeba przejechać na stronę mołdawską. Przejazd przez rumuńską stronę nie dostarcza emocji, jednak te czekają nas dopiero po drugiej stronie. Mołdawscy pogranicznicy, których nie wiadomo skąd, zebrało się ponad 12, wytrzeszczyli oczy na nasz widok. Nie mieściło im się chyba w głowach, że ktoś chce tędy przejechać, a już zupełnie nie ogarniali, że na rowerze i to z Polski. Część z nich była już lekko wstawiona, więc wesoło zaczęli się nas pytać o wszystko. Jeden strażnik dobierał się do kobiety pracujące w kantorze, inny wziął nasze paszporty i zniknął na ponad 30 minut, a trzeci, zdecydowanie w żartach, zapewniał swoich towarzyszy, że musimy być terrorystami. Jednym słowem kupa śmiechu.
Jakoś udało się przedostać. Burza jednak nas dopadła szybko, więc w pierwszym mieście chcieliśmy coś znaleźć do spania. Niestety ' miasto ' przypominało zatwardziałą komunistycznie osadę zalaną betonem z blokami mieszkalnymi, z których gdzieniegdzie wyglądał ktoś podejrzliwym wzrokiem. Co prędzej się stamtąd ewakuowaliśmy.
Chwilę po wyjechaniu z miasta lunęło. Ściana deszczu była tak potężna, że ciężko było coś zauważyć, tym bardziej jechać. Na nasze szczęście zauważyliśmy małe gospodarstwo, gdzie jakaś kobieta ganiała w błocie za krową, która w panice nie chciała wejść do obory. Zrozumiała nasza rozpaczliwą sytuację ( kobieta, nie krowa, która nic sobie z naszej obecności nie robiła ) i kazała się skryć w małej szopie, gdzie nawet dwa łóżka były. Trochę kapało z dachu, ale warunki były idealne. Mieliśmy się już zbierać do spania, gdy nagle zasapana kobieta, której udało się w końcu zagonić krowę, wpadła do szopki i zabrała nas do domu. Jak się okazało spać będziemy, ale na pewno nie w szopie, bo nie można tak gości zostawić! Wkrótce przyjechał jej mąż oraz dwie córki - tak poznaliśmy całą rodzinę. Przyjęli nas po królewsku. Gdy na zewnątrz szalała burza, my siedzieliśmy w przytulnej kuchni i jedliśmy specjały, które dla nas przygotowano. Był chleb domowy, sałatki, ryż, parówki, a na deser arbuzy, lody i nawet koniak! Otoczyli nas naprawdę wspaniałą opieką. Gdy burza się uspokoiła wyszliśmy na zewnątrz się umyć, w zbudowanym na szybko prysznicu, który składał się z czarnej beczki opartej na dwóch deskach z zasłonką. Poszedłem pierwszy, więc Seweryn mył się już w wodzie lodowatej... :)
Posiedzieliśmy jeszcze długo, rozmawiając o naszych krajach i sytuacji w Mołdawii, która rozdarta jest pomiędzy Unią a Rosją. Wtuleni w świeżą pościel zasnęliśmy szybko. Mołdawia przywitała nas naprawdę cudownie!
Gdzieś w Rumunii, dziadek z wnuczkiem
Północno wschodnia Rumunia:
Biały konik:)
Kolejne niedobre rumuńskie piwo. W ostatnim sklepie przed granicą, w którym nic poza tym piwem nie było
A tutaj zapraszam początkujących podróżników rowerowych :)
Jezioro graniczne
Witamy!
Chwilę po burzy u naszych gospodarzy:
Cała rodzina :)
Kategoria 100-200 km, Turcja 2012
Dzień 6 - Ruska jest zamknięta
-
DST
74.57km
-
Teren
30.00km
-
Czas
06:10
-
VAVG
12.09km/h
-
VMAX
40.00km/h
-
Temperatura
30.0°C
-
Sprzęt Merida TFS 100 V
-
Aktywność Jazda na rowerze
Na śniadanie zostaliśmy poczęstowani znowu kozim mlekiem. Szybko zerknęliśmy na mapę i pojechaliśmy asfaltową ( dziurawą okrutnie ) drogą do Putila. Niestety za tą miejscowością skończył się asfalt na rzecz żwirowej drogi, która z każdym przejazdem samochodu wzbijała tumany kurzu. Jechało się okropnie, bowiem musieliśmy wspiąć się na przełęcz graniczną, co oznaczało ponad 25 km lekko pod górę. W takim terenie nawet nachylenie 3-4 % sprawiało ogromne trudności. Z minuty na minutę byliśmy coraz bardziej wyczerpani.
Pierwszy postój postanowiliśmy zrobić na małym przystanku autobusowym. Niespodziewanie, z domu naprzeciwko, wyszła do nas babcia z wnuczką, która po prostu, od siebie, przyniosła nam krowie mleko i... najlepszą śmietanę jaką jadłem w życiu. Była bardzo gęsta, smakowała niesamowicie! Poza tym poczęstowała nas domową kiełbasą, pomidorami i chlebem. Bardzo była zadowolona, że nam smakuje. Na drogę dostaliśmy litrowy słoik tej śmietany, którą objadaliśmy się potem z cukrem.
Po drodze spotkaliśmy również młodego Ukraińca, który wyleciał do nas zadowolony z wódką. Jednak moje wyczerpanie i temperatura 30 C nie pozwoliły na próbowanie, więc grzecznie odmówiłem.
W końcu dotarliśmy do granicy o nazwie Ruska. Niestety okazała się ona być zamknięta od ponad 2 lat, o czym nikt nas wcześniej nie poinformował. Jednak znaleźliśmy małą dziurę w płocie po stronie ukraińskiej, więc pewni siebie ( nikt tego nie pilnował ) przemknęliśmy przez pas ziemi niczyjej. Niestety po kilkuset metrach trafiliśmy na dwójkę ludzi, którzy zbierali jagody. Zatrzymali nas i wręcz przestraszeni powiedzieli, że naruszyliśmy strefę graniczną ( zewnętrzna granica UE ) i muszą zadzwonić do pogranicznika. Rozpoczęliśmy więc ucieczkę z powrotem, bo po stronie rumuńskiej granica była strzeżona przez dwa wysokie płoty. Pogranicznik nas oczywiście złapał chwilę później... Okazał się jednak być bardzo przyjaznym człowiekiem, nawet mówił trochę po polsku. Obyło się bez mandatów ani groźniejszych konsekwencji, po prostu nas puścił bez problemów. Oznaczało to jednak, że musimy zrobić sporą pętlę w kierunku kolejnej granicy. A to oznaczało dalsze przedzieranie się przez bezdroża Karpat.
Postanowiliśmy zatem... złapać stopa. Już pierwsza próba się powiodła, zapakowaliśmy się w małego fiata scudo, rowery i my w dwójkę idealnie zmieściliśmy się na pace. Dalsza droga przyprawiała o zawał serca, młody Ukrainiec kierował samochód jak szaleniec, balansując na krawędzi przepaści, nie raz przekraczając 80km/h na szutrowej drodze z wielkimi kamieniami. Po 30 km dojechaliśmy do asfaltu, kierowca wtedy spytał się gdzie chcemy jechać. Powiedzieliśmy, że do granicy z Rumunią, co poskutkowało tym, że... nas tam zawiózł! Nie zapomnę do dziś jednego momentu, w którym rozpędzony do 120 km/h fiacik przeskoczył przez przejazd kolejowy, który, jak to bywa na Ukrainie, nie jest idealnie ułożony... Przelecieliśmy kilka metrów w powietrzu i z hukiem gruchnęliśmy o asfalt. Przepisy tam nie istnieją.
Wielce podziękowaliśmy za podwózkę i sprawnie przedostaliśmy się do Rumunii, omijając kilkukilometrową kolejkę ciężarówek. Nocleg znaleźliśmy na ogrodzie dużego domu, jednak gospodarze szybko się zaryglowali, nieufni tak dziwnych ludzi na rowerach... ;)
Nasza gospodyni:
I gospodarz, lekko na kacu:
Nasz domek :)
Droga w stronę granicy:
Parkować można też w strumyczku :)
Dobroduszna babcia z wnuczką:
Pyszności!
Hyc przez granicę:
Stopujemy :)
Kubeczek z Uniwerka ;)
Kategoria 50-100 km, Turcja 2012