vanhelsing prowadzi tutaj blog rowerowy

vanhelsing

Wpisy archiwalne w miesiącu

Lipiec, 2012

Dystans całkowity:2330.63 km (w terenie 70.00 km; 3.00%)
Czas w ruchu:137:13
Średnia prędkość:16.99 km/h
Maksymalna prędkość:71.00 km/h
Suma podjazdów:1850 m
Liczba aktywności:20
Średnio na aktywność:116.53 km i 6h 51m
Więcej statystyk

Dzień 7 - Witaj Mołdawio

  • DST 126.35km
  • Czas 07:40
  • VAVG 16.48km/h
  • VMAX 60.00km/h
  • Temperatura 33.0°C
  • Sprzęt Merida TFS 100 V
  • Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 21 lipca 2012 | dodano: 27.11.2012

Pierwszym celem było dojechanie do Botosani, dużego miasta w Rumunii. Wymieniamy tam dollary na leje, robimy zakupy ( choco w Lidlu i paskudnie drogi płyn do soczewek ). Dalsza drogi robi się nieco trudniejsza, przebijamy się przez nieduże, jednak często występujące pagórki. Dodatkowo temperatura rośnie z godziny na godzinę, by osiągnąć w końcu poziom 33 C. Przy wrzącym powietrzu wiejącym od pół robi się naprawdę ciężko. Atmosferę dodatkowo rozgrzewały goniące nas czarne chmury, z których dwa razy w ciągu dnia porządnie lunęło, na szczęście tylko na moment.
Brniemy w stronę granicy z Mołdawią. Po przejechaniu ostatnich wiosek rumuńskich, zalatujących tak okropną biedą, że aż smutno się robiło, docieramy do Kosteszt. Granicę pomiędzy dwoma państwami wyznacza wielka zapora na jeziorze, po której trzeba przejechać na stronę mołdawską. Przejazd przez rumuńską stronę nie dostarcza emocji, jednak te czekają nas dopiero po drugiej stronie. Mołdawscy pogranicznicy, których nie wiadomo skąd, zebrało się ponad 12, wytrzeszczyli oczy na nasz widok. Nie mieściło im się chyba w głowach, że ktoś chce tędy przejechać, a już zupełnie nie ogarniali, że na rowerze i to z Polski. Część z nich była już lekko wstawiona, więc wesoło zaczęli się nas pytać o wszystko. Jeden strażnik dobierał się do kobiety pracujące w kantorze, inny wziął nasze paszporty i zniknął na ponad 30 minut, a trzeci, zdecydowanie w żartach, zapewniał swoich towarzyszy, że musimy być terrorystami. Jednym słowem kupa śmiechu.

Jakoś udało się przedostać. Burza jednak nas dopadła szybko, więc w pierwszym mieście chcieliśmy coś znaleźć do spania. Niestety ' miasto ' przypominało zatwardziałą komunistycznie osadę zalaną betonem z blokami mieszkalnymi, z których gdzieniegdzie wyglądał ktoś podejrzliwym wzrokiem. Co prędzej się stamtąd ewakuowaliśmy.

Chwilę po wyjechaniu z miasta lunęło. Ściana deszczu była tak potężna, że ciężko było coś zauważyć, tym bardziej jechać. Na nasze szczęście zauważyliśmy małe gospodarstwo, gdzie jakaś kobieta ganiała w błocie za krową, która w panice nie chciała wejść do obory. Zrozumiała nasza rozpaczliwą sytuację ( kobieta, nie krowa, która nic sobie z naszej obecności nie robiła ) i kazała się skryć w małej szopie, gdzie nawet dwa łóżka były. Trochę kapało z dachu, ale warunki były idealne. Mieliśmy się już zbierać do spania, gdy nagle zasapana kobieta, której udało się w końcu zagonić krowę, wpadła do szopki i zabrała nas do domu. Jak się okazało spać będziemy, ale na pewno nie w szopie, bo nie można tak gości zostawić! Wkrótce przyjechał jej mąż oraz dwie córki - tak poznaliśmy całą rodzinę. Przyjęli nas po królewsku. Gdy na zewnątrz szalała burza, my siedzieliśmy w przytulnej kuchni i jedliśmy specjały, które dla nas przygotowano. Był chleb domowy, sałatki, ryż, parówki, a na deser arbuzy, lody i nawet koniak! Otoczyli nas naprawdę wspaniałą opieką. Gdy burza się uspokoiła wyszliśmy na zewnątrz się umyć, w zbudowanym na szybko prysznicu, który składał się z czarnej beczki opartej na dwóch deskach z zasłonką. Poszedłem pierwszy, więc Seweryn mył się już w wodzie lodowatej... :)
Posiedzieliśmy jeszcze długo, rozmawiając o naszych krajach i sytuacji w Mołdawii, która rozdarta jest pomiędzy Unią a Rosją. Wtuleni w świeżą pościel zasnęliśmy szybko. Mołdawia przywitała nas naprawdę cudownie!

Gdzieś w Rumunii, dziadek z wnuczkiem


Północno wschodnia Rumunia:








Biały konik:)


Kolejne niedobre rumuńskie piwo. W ostatnim sklepie przed granicą, w którym nic poza tym piwem nie było


A tutaj zapraszam początkujących podróżników rowerowych :)


Jezioro graniczne


Witamy!


Chwilę po burzy u naszych gospodarzy:


Cała rodzina :)


Kategoria 100-200 km, Turcja 2012

Dzień 6 - Ruska jest zamknięta

  • DST 74.57km
  • Teren 30.00km
  • Czas 06:10
  • VAVG 12.09km/h
  • VMAX 40.00km/h
  • Temperatura 30.0°C
  • Sprzęt Merida TFS 100 V
  • Aktywność Jazda na rowerze
Piątek, 20 lipca 2012 | dodano: 21.11.2012

Na śniadanie zostaliśmy poczęstowani znowu kozim mlekiem. Szybko zerknęliśmy na mapę i pojechaliśmy asfaltową ( dziurawą okrutnie ) drogą do Putila. Niestety za tą miejscowością skończył się asfalt na rzecz żwirowej drogi, która z każdym przejazdem samochodu wzbijała tumany kurzu. Jechało się okropnie, bowiem musieliśmy wspiąć się na przełęcz graniczną, co oznaczało ponad 25 km lekko pod górę. W takim terenie nawet nachylenie 3-4 % sprawiało ogromne trudności. Z minuty na minutę byliśmy coraz bardziej wyczerpani.
Pierwszy postój postanowiliśmy zrobić na małym przystanku autobusowym. Niespodziewanie, z domu naprzeciwko, wyszła do nas babcia z wnuczką, która po prostu, od siebie, przyniosła nam krowie mleko i... najlepszą śmietanę jaką jadłem w życiu. Była bardzo gęsta, smakowała niesamowicie! Poza tym poczęstowała nas domową kiełbasą, pomidorami i chlebem. Bardzo była zadowolona, że nam smakuje. Na drogę dostaliśmy litrowy słoik tej śmietany, którą objadaliśmy się potem z cukrem.
Po drodze spotkaliśmy również młodego Ukraińca, który wyleciał do nas zadowolony z wódką. Jednak moje wyczerpanie i temperatura 30 C nie pozwoliły na próbowanie, więc grzecznie odmówiłem.

W końcu dotarliśmy do granicy o nazwie Ruska. Niestety okazała się ona być zamknięta od ponad 2 lat, o czym nikt nas wcześniej nie poinformował. Jednak znaleźliśmy małą dziurę w płocie po stronie ukraińskiej, więc pewni siebie ( nikt tego nie pilnował ) przemknęliśmy przez pas ziemi niczyjej. Niestety po kilkuset metrach trafiliśmy na dwójkę ludzi, którzy zbierali jagody. Zatrzymali nas i wręcz przestraszeni powiedzieli, że naruszyliśmy strefę graniczną ( zewnętrzna granica UE ) i muszą zadzwonić do pogranicznika. Rozpoczęliśmy więc ucieczkę z powrotem, bo po stronie rumuńskiej granica była strzeżona przez dwa wysokie płoty. Pogranicznik nas oczywiście złapał chwilę później... Okazał się jednak być bardzo przyjaznym człowiekiem, nawet mówił trochę po polsku. Obyło się bez mandatów ani groźniejszych konsekwencji, po prostu nas puścił bez problemów. Oznaczało to jednak, że musimy zrobić sporą pętlę w kierunku kolejnej granicy. A to oznaczało dalsze przedzieranie się przez bezdroża Karpat.

Postanowiliśmy zatem... złapać stopa. Już pierwsza próba się powiodła, zapakowaliśmy się w małego fiata scudo, rowery i my w dwójkę idealnie zmieściliśmy się na pace. Dalsza droga przyprawiała o zawał serca, młody Ukrainiec kierował samochód jak szaleniec, balansując na krawędzi przepaści, nie raz przekraczając 80km/h na szutrowej drodze z wielkimi kamieniami. Po 30 km dojechaliśmy do asfaltu, kierowca wtedy spytał się gdzie chcemy jechać. Powiedzieliśmy, że do granicy z Rumunią, co poskutkowało tym, że... nas tam zawiózł! Nie zapomnę do dziś jednego momentu, w którym rozpędzony do 120 km/h fiacik przeskoczył przez przejazd kolejowy, który, jak to bywa na Ukrainie, nie jest idealnie ułożony... Przelecieliśmy kilka metrów w powietrzu i z hukiem gruchnęliśmy o asfalt. Przepisy tam nie istnieją.

Wielce podziękowaliśmy za podwózkę i sprawnie przedostaliśmy się do Rumunii, omijając kilkukilometrową kolejkę ciężarówek. Nocleg znaleźliśmy na ogrodzie dużego domu, jednak gospodarze szybko się zaryglowali, nieufni tak dziwnych ludzi na rowerach... ;)

Nasza gospodyni:


I gospodarz, lekko na kacu:


Nasz domek :)


Droga w stronę granicy:








Parkować można też w strumyczku :)


Dobroduszna babcia z wnuczką:




Pyszności!




Hyc przez granicę:




Stopujemy :)




Kubeczek z Uniwerka ;)


Kategoria 50-100 km, Turcja 2012

Dzień 5 - Kozie mleko

  • DST 104.22km
  • Teren 15.00km
  • Czas 07:03
  • VAVG 14.78km/h
  • VMAX 50.00km/h
  • Temperatura 27.0°C
  • Sprzęt Merida TFS 100 V
  • Aktywność Jazda na rowerze
Czwartek, 19 lipca 2012 | dodano: 13.09.2012

Poranek nie należał do tych przyjemnych. O ile ja byłem w stanie coś zjeść, o tyle Seweryn, po nocnej libacji, nie był w stanie nic w siebie wmusić. Pożegnaliśmy się z gospodarzami i leniwie ruszyliśmy, dalej kierując się na wschód. Zaczęły się bardzo przyjemne widoki, do tego doszły podjazdy i zjazdy, na których trzeba było mocno uważać. Seweryn z każdego zjeżdżał bardzo spokojnie, ja natomiast obrałem strategię " jak pojadę szybciej, to przelecę" Przez większe dziury niestety przelecieć się nie dało, dlatego co chwilę rowerem wstrząsały potężne uderzenia. Bałem się okrutnie, bo rower parę wypraw już przeżył i nie wszystkie części należały do tych z serii nowe. Na szczęście nic się nie urwało, ani nie przebiło.
Morale podniosła dopiero lodowata coca cola, która uzupełniła braki cukru i wchłonęła alkohol. Jechało się coraz lepiej, jednak droga stawała się coraz gorsza.
Wybrana przez nas czerwona droga okazała się nie mieć asfaltu przez około 15 km, zaczęła się walka z kurzem i kamieniami. Pod koniec dnia poszukaliśmy noclegu, udało się tym razem wyśmienicie, bowiem starsza pani zaprosiła nas do nowo wybudowanego, drewnianego domu i odstąpiła całe poddasze. Mieszkało się tam cudownie, bowiem cały dom wypełniał zapach świeżego drewna. Mogliśmy się też umyć, bo obok domu była studnia z, co prawda lodowatą, ale czyściutką wodą.
Zostaliśmy poczęstowani też przepysznym kozim mlekiem, pierwszy raz go piłem, smakowało naprawdę przepysznie!
Na górze było tylko jedno łóżko, szybko sobie je zająłem przed Sewerynem, jednak była to średnia decyzja, ponieważ było to szpitalne łóżko z okresu wojennego, wyłożone deskami nakrytymi kocem. Co chwilę jakaś deska wypadała i z hukiem obijała się o podłogę, a ja zapadałem się w miejsce po tejże desce. Seweryn natomiast wygodnie sobie spał na materacu przyniesionym przez syna gospodyni. No, nie zawsze na łóżku jest wygodniej.

Pytanie zasadnicze: Jak ona tam wlazła i jak zlezie?


Spokojne, górskie wsie




Podstawowe wyżywienie podczas wyprawy, czyli krem czekoladowy:)


Prawie czynna skocznia:




Kozacko


W górach




Przez całą wyprawę braliśmy wodę ze studni ;) Nic nam nie było




Ukraiński sklep, czyli liczydła i rachunek na kartce ;))


Żegnaj asfalcie!








Przez kurz trzeba było się myć codziennie


Nasz domek:)


Na strychu znaleźliśmy stare fotografie:









Kategoria 100-200 km, Turcja 2012

Dzień 4 - W Karpaty

  • DST 114.77km
  • Czas 07:27
  • VAVG 15.41km/h
  • VMAX 40.00km/h
  • Temperatura 26.0°C
  • Sprzęt Merida TFS 100 V
  • Aktywność Jazda na rowerze
Środa, 18 lipca 2012 | dodano: 06.09.2012

Śniadanie było bardzo przyjemne, bo umilone przez litrowy dzban mleka. Po pożegnaniu ruszyliśmy główną droga, która oprócz tego, że była dziurawa, okazała się być bardzo zatłoczona. Jechało się okropnie, był to jeden z gorszych odcinków podróży, bowiem ukraińscy kierowcy nic sobie nie robili z przepisów i co chwilę ktoś mocniejsza Ładą wyprzedzał tę słabszą. Nic nie działo się ciekawego, w południe postanowiliśmy podnieść sobie morale bograczem w restauracji. Warto było, bo za całkiem sporą porcję, razem z chlebem i śmietaną zapłaciliśmy niecałe 5 zł.
Za Rahiv ruch nagle ucichł zupełnie. Droga zrobiła się jeszcze gorsza, ale zadowoleni ze spokoju, nie narzekaliśmy. Zrobiło się również całkiem ładnie, wjechaliśmy w góry i jechaliśmy wzdłuż sporej wielkości rzeki.

Nocleg udało się znaleźć za pierwszym razem. Gospodarz razem z synek zajęci byli montowaniem silnika do Łady, udostępniono nam jednak łazienkę z prysznicem, więc morale wzrosły. Poza tym miałem okazję naprawić pedał, który zaczął dziwnie strzelać.
Gdy dzień już chylił się ku końcowi, a my dojadaliśmy ostatki makaronu, przyszedł gospodarz z plastikową butelką, szklankami i talerzem z chlebem, cebulą i słoniną. Jak nie trudno się domyślić, w plastiku miał bimber. I to całkiem mocny, bo potężny łyk ze 100 ml szklanki lekko mnie zatkał i uświadomił, że przekraczamy granicę 70%. Przegryzienie tego cebulą tylko i wyłącznie spotęgowało efekt, więc rzuciłem się na chleb i tłustą słoninę. Cała libacja trwała jakieś 3 minuty, po tym czasie już wiedziałem, że dziś nic nie ogarnę. Seweryn już ledwo się trzymał na nogach, czym prędzej weszliśmy do namiotu. Ja zasnąłem od razu kamiennym snem, Seweryn tymczasem zbuntował się przed takimi trunkami i z trudem wydostając się z namiotu zwrócił całą zawartość kolacji centralnie przed wyjście. Ale o tym dowiedziałem się dopiero rano, kiedy o mało co do tego nie wlazłem... :P
I pij tu z Ukraińcami...

No to jedziemy główną drogą:






Polityka..


Wcinamy bogracz:


Kontrasty Ukrainy. Takie zameczki można spotkać jeden przy drugim. Ludzie leczą swoje kompleksy chyba:


W Karpatach:






Dzieci, nie mając co robić w wakacje, sprzedają przy drodze jagody:


Tudzież je same jedzą ;)




Wieczorna libacja :D


W następnym dniu się mapa google skończy, będą jaja z rysowaniem...


Kategoria 100-200 km, Turcja 2012

Dzień 3- Ukraińskie dziewczyny

  • DST 120.05km
  • Teren 5.00km
  • Czas 07:50
  • VAVG 15.33km/h
  • VMAX 52.00km/h
  • Temperatura 22.0°C
  • Sprzęt Merida TFS 100 V
  • Aktywność Jazda na rowerze
Wtorek, 17 lipca 2012 | dodano: 04.09.2012

Poranna kawa szybko postawiła nas na nogi i raźnie kręciliśmy w stronę wschodnią. No, może nie tak raźnie, bo sprawną jazdę utrudniały wszechobecne dziury i tymczasowe braki asfaltu. Wybieraliśmy boczne drogi, dlatego ich stan był często o wiele gorszy niż tych głównych ( ale to nie jest reguła, często się zdarza, że na tych krajowych, zaznaczonych na mapie kolorem czerwonym, nie ma wcale asfaltu przez kilkanaście kilometrów ). Więcej na pewno zobaczycie na zdjęciach, bo tylko te jako tako mogą opisać faktyczny stan infrastruktury.
W jednej ze wsi trafiliśmy na trzy wesela, mieliśmy okazję ocenić plotki o urodzie ukraińskich dziewczyn, plotki te okazały się jak najbardziej prawdą :)
Pod koniec dnia udało się znaleźć nocleg pytając sympatycznej ukraińskiej dziewczyny, która, pytając swojej matki, wyraziła zgodę na postawienie namiotu. Szybko zleciały się inne dziewczyny i zaczęliśmy wesołe pogaduchy. Na kolację matka zaserwowała nam przepyszne smażone ziemniaki, michę mięsa oraz jeszcze ciepłe mleko, prosto od krowy. Na rozmowach czas zleciał prawie do północy, dziewczyny chciały nas wyciągnąć na dyskotekę, która odbywała się w sobotę ( a była środa ! :D ). W sumie mogliśmy te parę dni zostać, gdzie nam się spieszyło...
Zauważyłem też, że matka gorąco nas namawiała na pójście na tę dyskotekę, mówiąc przy okazji, że jej córka ma 19 lat i jest już starą panną, bo powinna juz wyjść za mąż. Chyba we mnie widziała potencjalnego zięcia, bo w porównaniu do ukraińskich chłopaków ze wsi wyglądaliśmy całkiem przystojnie :D A Ana, jej córka, stanowiła natomiast piękny przykład ukraińskiej dziewczyny... :)
No ale poszliśmy grzecznie spać!

Zwiększam zdjęcia, lepiej powinno się Wam oglądać :)

Marszrutka:


- 40 lat:




Jedziemy cały czas Karpatami:




Radocha:D


Dziury..








Śluby :)






Taaak :)




Ładą do ślubu :)


Typowy widok we wsi:
















Nocleg u dziewczyn:


Wyżerka:


Matka:


Ana :)



Kategoria 100-200 km, Turcja 2012

Dzień 2 - Początek Ukrainy

  • DST 104.42km
  • Teren 20.00km
  • Czas 06:40
  • VAVG 15.66km/h
  • VMAX 58.00km/h
  • Temperatura 21.0°C
  • Sprzęt Merida TFS 100 V
  • Aktywność Jazda na rowerze
Poniedziałek, 16 lipca 2012 | dodano: 03.09.2012

Poranek przywitał nas dobrym sercem kucharki, która zapewniła nam śniadanie na dobry początek dnia. Oprócz wielkiej miski owsianki z mlekiem dostaliśmy również bułki z szynką i serem oraz praktycznie nieograniczoną ilość herbaty, którą nabrałem nawet do bidonów. Pojedzeni, leniwie ruszyliśmy dalej. Zaczęło się chmurzyć, deszcz dogonił nas na granicznej przełęczy ze Słowacją, otwartej tylko dla ruchu pieszego i rowerowego. Górską, błotnistą drogą jechaliśmy przez wymarłe okolice w otoczeniu połonin i lasów. Panował zupełny spokój, ciężko było na horyzoncie wypatrzyć nawet najmniejszy ludzki ślad. Droga przez 15 km prowadziła ubitym szutrem, aby zmienić się w dziurawy asfalt. Dopiero po 30 km dotarliśmy do głównej drogi, która zaprowadziła nas na przejście z Ukrainą. Polecam z całego serca to przejście ( Ubla ), bowiem nie ma na nim praktycznie ruchu oraz, jak nas zapewniali mieszkańcy, wystarczy 20 Hrywien ( 8 zł ), aby przewieźć sobie trochę większą ilość wódki czy papierosów na stronę słowacką.

Ukraina przywitała nas... dziurami. Nie ważne, czy były to główne drogi, czy też małe, lokalne szlaki, wszystkie były naznaczone sporej wielkości kraterami, których często nie dało się nawet wyminąć, bo tak były namnożone. Uprzykrzało to jazdę, ale po upuszczeniu Słowacji zmienił się całkowicie klimat wiosek i miast. Cofnęliśmy się bowiem jakieś 30, 40 lat, na ulicy ciężko było spotkać nowe samochody, przeważały stare Łady, Ziły, Gazy i wszelkiego rodzaju dziwne marszrutki, zasilane głównie gazem znajdującym się na w butlach na dachu. Wszyscy oni jeździli jak szaleni, nie przejmując się zupełnie dziurami, w które często z hukiem wpadali. Od czasu do czasu przemknął obok nas nowy, czarny Mercedes, albo równie nowa Toyota Land cruiser, stanowiąc dziwny kontrast dla rozpadających się staroci. Nie było klasy średniej, mieszkańcy mówili o tych samochodach, że to mafia i lepiej nie wchodzić im w drogę. No to nie wchodziliśmy, zresztą ciężko było wejść na drogę nowej S-klasie pędzącej 120 km/h szutrowej drodze z dziurami większymi niż jego 17 calowe felgi.
Ciekawym widokiem był też gatunek paliwa sprzedawanego na stacjach. O 98' można było zapomnieć, czasem pojawiała się 95'. Można było natomiast zatankować swojego nowego mercedesa nawet 70 oktanową benzyną, płacąc za nią niecałe 4 zł.

Ludzie na Ukrainie są niesamowicie przyjaźni. Każdy się uśmiechnie, pomacha, z zaciekawieniem spoglądając na obładowany rower. Pomimo zaobserwowanej, zwłaszcza w tej części kraju, biedy, ludzie na co dzień są uśmiechnięci i jakoś tak lżej patrzą w przyszłość, nie umartwiając się o wszystko. Wszystko to sprawiło, że i ja poczułem się swobodniej, odrzucając różne myśli i po prostu jechałem przed siebie z uśmiechem na ustach zadowolony z pierwszych dni wyprawy.

Nocleg tego dnia znaleźliśmy za pierwszym razem, ponownie spaliśmy w garażu. Mogliśmy się umyć, a od gospodarza dostaliśmy kawę oraz warzywa. Długo rozmawialiśmy o życiu w Polsce i na Ukrainie, popijając całkiem dobre piwo.

Poranne śniadanie:


W Bieszczadach nie brakuje stromych podjazdów:


Droga na Słowację:








Gościu tą maszyną zbierał sobie wycięte drzewa, jak widać trochę ją przeładował :D


Pierwszy T-34




Przejście na Ukrainę:


Ukraińska babuszka


Kawa...


...i piwo ;)


Gospodarze:


Już ciemno, pora spać


Google na kilka następnych dni nie będzie ogarniać map, więc będą tylko poglądowe


W następnym dniu będzie więcej o ukraińskich drogach... ;)


Kategoria 100-200 km, Turcja 2012

Dzień 1 - Obrzeża Polski

  • DST 124.08km
  • Czas 08:03
  • VAVG 15.41km/h
  • VMAX 70.00km/h
  • Temperatura 27.0°C
  • Podjazdy 1850m
  • Sprzęt Merida TFS 100 V
  • Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 15 lipca 2012 | dodano: 02.09.2012

Tegoroczną przygodę zacząłem od spotkania z Sewerynem, współtowarzyszem podróży na najbliższy miesiąc. Przyjechał z rana do Jaworzna, z którego pojechaliśmy zapchanym do granic możliwości pociągiem, do Przemyśla. Byliśmy tam wieczorem, więc dojazd traktuję jako dzień zerowy. Zdążyliśmy jedynie wyjechać z miasta i znaleźć nocleg u rodziny na wsi w dużej stodole. Już pierwszy dzień pokazał nam, że będzie to wyprawa opierająca się na gościnności ludzi, poczęstowano nas bowiem pysznymi skrzydełkami z grilla, kaszanką oraz... ukraińskim absolutem, który dobrze zmrożony smakował naprawdę wyśmienicie.
Rano wypiliśmy kawę i ruszyliśmy w stronę Bieszczad. Droga cały czas prowadziła pagórkami, ciężko było znaleźć płaski odcinek. Pomimo tego jechało się bardzo przyjemnie, już pierwszego dnia przekroczyłem 70 km/h z sakwami. Szybko przemknęliśmy przez zatłoczony Polańczyk i zaporę nad Soliną, kierując się boczną droga na Terkę, za którą znaleźliśmy świetny nocleg u obozujących harcerzy. Kucharka, której syn również podróżuje na rowerze, dała nam garnek rosołu oraz trochę chleba. Mogliśmy się również umyć pod prysznicami.
Wieczorem obserwowaliśmy harcerskie zabawy, jednak po 21 się rozpadało, dlatego schowaliśmy się namiotów i szybko zasnęliśmy. Już jutro opuszczamy Polskę...

W oczekiwaniu na pociąg do Przemyśla:


Dzieci gospodarzy, wielką atrakcją był dla nich nasz namiot :P




Na dobry początek, potem będzie już tylko gorzej :D


W stronę Bieszczad:






San:


Solina




Czasem było ostro :)


Wcinamy rosółek:






Zabawy


Mały Indianin





Kategoria 100-200 km, Turcja 2012

Turcja 2012 - Wyprawę czas zacząć

  • DST 0.01km
  • Czas 00:01
  • VAVG 0.60km/h
  • Sprzęt Merida TFS 100 V
  • Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 14 lipca 2012 | dodano: 14.07.2012



Wakacje już na dobre się zaczęły, dlatego najwyższa pora na wakacyjną wyprawę. W tym roku postanowiłem dotrzeć do Turcji. Wyruszam razem z kolegą z Andrychowa w sobotę 14 lipca, pociągiem dotrzemy do Przemyśla, skąd przez Słowację, Ukrainę, Rumunię, Mołdawię i Bułgarię planujemy dotrzeć do Istambułu, z którego z kolei przedostaniemy się do Ankary. Trasa jest ułożona na szybko, generalnie więc cała wyprawa to będzie jeden wielki spontan, nie jest powiedziane, że wylądujemy w planowanych miejscach ;)

Wrócić chcemy pociągami do Budapesztu, skąd na rowerach już do Polski. Na wyprawę przeznaczyć chcę około 40 dni, w końcu do zrobienia mamy ponad 4000 km. Planowany powrót to 20-25 sierpnia.

Wszystko już prawie gotowe, rower przygotowany, sakwy spakowane… A zatem… do usłyszenia za półtora miesiąca! Trzymajcie kciuki!


Kategoria Turcja 2012

Powrót z Katowic

  • DST 21.59km
  • Czas 01:03
  • VAVG 20.56km/h
  • VMAX 35.00km/h
  • Temperatura 22.0°C
  • Sprzęt Specialized Tricross
  • Aktywność Jazda na rowerze
Środa, 4 lipca 2012 | dodano: 05.07.2012

Powrót z dworca PKS w Katowicach. Autokar z Sanoka przyjechał o 23:30, godzinę później byłem już w domu. Upragniona wanna, obiad i do zasłużonego spania :)


Kategoria 0-50 km

Rekordowe Bieszczady

  • DST 412.59km
  • Czas 19:31
  • VAVG 21.14km/h
  • VMAX 71.00km/h
  • Temperatura 33.0°C
  • Sprzęt Specialized Tricross
  • Aktywność Jazda na rowerze
Wtorek, 3 lipca 2012 | dodano: 04.07.2012

Od dwóch lat zbierałem się do zrobienia dystansu powyżej 400 km, ale na planach się zawsze kończyło. W końcu powiedziałem dość, trzeba ten dystans pokonać. Namówiłem Janusza, który się obija na urlopie, na traskę w Bieszczady.
Trasę mniej więcej zaplanowaliśmy przed wyjazdem, w poniedziałek rano w wesołych humorach ruszyliśmy więc na wschód. Do Krakowa zajechaliśmy bez problemów, praktycznie też bez postojów. Sprawnie przebiliśmy się przez miasto i obraliśmy za kierunek Gdów. W Wieliczce zaczęły się górki, które nie odpuściły aż do końca, czyli przez następne 350 km… Pomimo krótkich i stromych podjazdów, wybijających z rytmu, jechało się bardzo przyjemnie. W Nowym Sączu wykąpaliśmy się pod mostem, bo upał nie odpuszczał cały dzień. Ja skupiłem się na odpoczynku w wodzie, Janusz natomiast z wielkim zainteresowaniem obserwował nowosądeckie dziewczęta zażywające kąpieli w całkiem skromnej bieliźnie. Dla niego była to chyba główna atrakcja wycieczki ;)

W Gorlicach, około godziny 19, zrobiliśmy przerwę na porządny obiad. Zamówiony kotlet z serem, pieczarkami i frytkami okazał się niewystarczający, więc zjedliśmy jeszcze małą pizze. Pojedzeni, powoli szykowaliśmy się na nocną jazdę. Z Gorlic jechało się super boczną drogą na Dukle, praktycznie nie było ruchu, więc cały czas jechaliśmy obok siebie.
Gdzieś za Nowym Żmigrodem uśmiałem się do bólu, gdy raźnie kręcącemu pod górkę Januszowi spadł łańcuch, powodując widowiskowe wyrżnięcie w krzaki. A że wpięty był w pedały, to się wygramolić nie potrafił. Najwięcej komentarzy leciało pewnie ze strony kierowców ciężarówek, którzy akurat w tym samym momencie wyprzedzali nas całym konwojem. Na pewno wnioskowali, że jakiś stary dziad leży nawalony w rowie i wstać nie umie... :D

Dalsza droga była kwintesencją nocnej jazdy na rowerze. Z głównej drogi skręciliśmy na drogę prowadzącą do Komańczy. Prawdziwy koniec świata. Zero latarni, nawet po wsiach, zero ruchu i cisza zupełna. Zaczęła też schodzić lekka mgła, która z czasem otuliła wszystko dookoła. Problemem okazała się być moja lampka, której niespodziewanie szybko padły baterie, ale pełnia księżyca pozwalała jechać bez oświetlenia, zresztą przy gęstej mgle światło nic nie dawało. Po godzinie 3 zrobiło się zupełne mleko, nie było widać praktycznie niczego. W takich warunkach nie dało się jechać, więc zrobiliśmy sobie dłuższą przerwę na przystanku. Legliśmy się na wąskich ławkach, odpoczywając do czwartej godziny.
Poranek przywitał nas pięknymi kolorami wschodzącego słońca, mieszającymi się z białymi mgłami. Jechało się naprawdę bardzo przyjemnie, dopiero nisko zawieszone słońce uświadomiło nas, że wjechaliśmy głęboko w góry.
Problemem był jednak brak wody i czegokolwiek do jedzenia. Zrobione wieczorem pod Biedronką 4 bułki okazały się być dobre tylko do 5 rano. Zaczęła się więc w moim przypadku jazda na głodzie i pragnieniu, które tylko i wyłącznie mnie zwalniało. Wodę pozyskałem w jakiejś bacówce, ale do najbliższego sklepu było 40 km…
Ciężki to był odcinek, oj bardzo ciężki. W nogach było już ponad 300 km, nad ranem dodatkowo łamało człowieka spanie. Wlekłem się pod każdą górkę. Dopiero w Cisnej, jak zbawienie, ukazał się sklep spożywczy, który co nie co podratował moją kondycję.

Bieszczady. Góra, dół, góra dół. O godzinie 9 słońce paliło już okrutnie, przed nami były jeszcze jakieś 40 km nad Solinę, ten odcinek również jechało mi się źle, w przeciwieństwie do Janusza, który dostał, nie wiadomo skąd, mocnego pałera i cisnął jak głupi gdzieś z przodu.
Ostatni odcinek nad zaporę to była już katorga, góry nie odpuściły aż do końca.
Nad Soliną odpoczęliśmy na plaży i pokąpaliśmy się chwilę.
Ostatnim etapem wypadu był Sanok, z którego odjeżdżał PKS do Katowic. Leniwie zatoczyliśmy się na dworzec, zahaczając jeszcze o Biedronkę. W niepewności siedzieliśmy do godziny 17, bowiem nie wiadomo było, czy uda się spakować rowery do autokaru. Na szczęście 2 dyszki na flaszeczkę dla kierowcy rozjaśniły sytuację i z ulgą wpakowaliśmy się do klimatyzowanego Autosana.
Podróż minęła bez problemów i o 23 zameldowaliśmy się w Katowicach.

Uff, udało się pobić rekord dziennego dystansu i to i ponad 110 km. Najbardziej bolały mnie ręce od słabej owijki i niewygodnych rękawiczek, potem trochę tyłek, mięśnie prawie wcale.
Dystans jak dystans, ale przewyższeń wyszło prawie 4000 metrów, więc na płaskiej północy pewnie spokojnie 500 km by się zrobiło. Ale w każdym bądź razie satysfakcja jest 




Pora na zdjęcia:

Góry za Gdowem:






Wiśnie, czereśnie, porzeczki - jakoś trzeba sobie radzić :P


Dookoła góry:






Uchachany Jasiek:


Prawie jak Spa:


Przed Gorlicami:


Robię kanapki pod Biedronką. Wykorzystuję to skrzętnie i większość dobroci zgarniam do swoich bułek:D


Wcianamy obiad:


I rozpoczynamy nocną jazdę:






Chwila na przystanku:


Dookoła klimat grozy:


Rasowe żule:


Chwilę w zupełnym mleku:


I odpoczynek na kolejnym przystanku:


Robi się jasno:


I pięknie:






Raz dziury:


Raz nowy asfalt:


Będziemy w Google Street View ! :D


Nad Soliną:


Mały dysonans?


Ostatnie górki i dojeżdżamy do Sanoka




Pozdrawiam :)


Kategoria 300>