50-100 km
Dystans całkowity: | 12181.94 km (w terenie 1098.90 km; 9.02%) |
Czas w ruchu: | 645:25 |
Średnia prędkość: | 18.87 km/h |
Maksymalna prędkość: | 85.00 km/h |
Suma podjazdów: | 11210 m |
Liczba aktywności: | 168 |
Średnio na aktywność: | 72.51 km i 3h 50m |
Więcej statystyk |
D17
-
DST
80.59km
-
Czas
05:50
-
VAVG
13.82km/h
-
Sprzęt Merida TFS 100 V
-
Aktywność Jazda na rowerze
.
Kategoria 50-100 km, Turcja 2012
D15
-
DST
96.50km
-
Czas
05:40
-
VAVG
17.03km/h
-
Sprzęt Merida TFS 100 V
-
Aktywność Jazda na rowerze
.
Kategoria 50-100 km, Turcja 2012
Dzień 8 - Stopem przez Mołdawię
-
DST
70.32km
-
Czas
05:04
-
VAVG
13.88km/h
-
VMAX
50.00km/h
-
Temperatura
28.0°C
-
Sprzęt Merida TFS 100 V
-
Aktywność Jazda na rowerze
Gospodarze na dzień dobry zaserwowali nam jajecznicę oraz coś w stylu naszych gołąbków. Na drogę dostaliśmy również małego arbuza, który i tak ważył zdecydowanie za dużo jak na transport rowerem, jednak na nic zdały się nasze grzeczne protesty, owoc musieliśmy wziąć i koniec.
Droga była bardzo ciężka i nudnawa. Pomijając dziurawe drogi z betonowych płyt, skakaliśmy po niskich pagórkach i walczyliśmy z wiatrem w twarz. Krajobraz był jednostajny, wszędzie jawiły się połacie winnic i sadów owocowych. Po 30 km takiej walki postanawiamy złapać stopa, szło to zadziwiająco łatwo jak na łapanie stopa w dwie osoby z dwoma rowerami, zatrzymywał się prawie każdy większy samochód na który machaliśmy. Podskakujemy do głównej drogi, którą jedziemy kawałek, aby po chwili znowu wozić się w kabinie busa. Mamy okazję jechać między innymi z człowiekiem, który pracował w Polsce, jednak został z niej wydalony, bo pobił jakiegoś Polaka, który ściągał od niego haracz na giełdzie. Drugi kierowca wyglądał jak rasowy biznesman-gangster, czyli całkiem wesołą podróż mieliśmy.
Warto również wspomnień o nawiedzonym księdzu, który stał na środku drogi i zaczął na nas machać, gdy tylko wyłoniliśmy się zza zakrętu. Albo był mocno odurzony, albo w jakimś transie, bo zaczął wznosić ręce do góry i krzyczał coś w stylu jakichś modłów. Potem, prawdopodobnie po mołdawsku, zaczął odmawiać Ojcze Nasz, zaciekle każąc nam ten tekst powtarzać za sobą. Bełkotaliśmy coś tam niewyraźnie, a gdy poziom tego bełkotu był w szczytowej formie, darł się na nas, nakazując jeszcze raz, wyraźniej powtórzyć. Istna farsa!
I takim oto sposobem oszukańczym wylądowaliśmy aż za stolicą Mołdawii, czyli Kiszyniowem. Miasto sobie odpuściliśmy - otoczone jest siecią ekspresówek i samo w sobie jest paskudnie brzydkie, bo składa się tylko z wielkich mas betonu.
Co do samej Mołdawii, muszę stwierdzić, że jest to bardzo obrazowy relikt komunizmu. Postkomunistyczne jest tam praktycznie wszystko - dziurawe, szerokie drogi betonowe, wielkie osiedla z szarej płyty, mosty, wiadukty, bramy - wszystko jest zalane w betonie i razi swoją szarością.
Za stolicą przejechaliśmy około 30 km boczną drogą, na którą wyprowadził nas mołdawski kolarz mówiący po włosku. Tam to też udało się znaleźć nocleg u starszego małżeństwa, które ugościło nas w małej przybudówce, więc znowu spaliśmy na łóżku. Na kolację mieliśmy prawdziwy mix jedzenia - najpierw skubaliśmy orzechy włoskie, a potem przegryzaliśmy to śledziem, pomidorami i gruszkami.
Nasza rodzina rano:
Krajobraz Mołdawii:
Hyc rowery na pakę. Ładnie się wtedy poobijały:
Arbuza zjedliśmy w środku dnia:
Ktoś rozpoznaje? Symbol olimpiady w Moskwie, 32 lata tak sobie stoi. Mi bardziej przypomina Pedobeara :D
Droga za rumuńskie pieniądze:
I nocleg:
Kategoria 50-100 km, Turcja 2012
Dzień 6 - Ruska jest zamknięta
-
DST
74.57km
-
Teren
30.00km
-
Czas
06:10
-
VAVG
12.09km/h
-
VMAX
40.00km/h
-
Temperatura
30.0°C
-
Sprzęt Merida TFS 100 V
-
Aktywność Jazda na rowerze
Na śniadanie zostaliśmy poczęstowani znowu kozim mlekiem. Szybko zerknęliśmy na mapę i pojechaliśmy asfaltową ( dziurawą okrutnie ) drogą do Putila. Niestety za tą miejscowością skończył się asfalt na rzecz żwirowej drogi, która z każdym przejazdem samochodu wzbijała tumany kurzu. Jechało się okropnie, bowiem musieliśmy wspiąć się na przełęcz graniczną, co oznaczało ponad 25 km lekko pod górę. W takim terenie nawet nachylenie 3-4 % sprawiało ogromne trudności. Z minuty na minutę byliśmy coraz bardziej wyczerpani.
Pierwszy postój postanowiliśmy zrobić na małym przystanku autobusowym. Niespodziewanie, z domu naprzeciwko, wyszła do nas babcia z wnuczką, która po prostu, od siebie, przyniosła nam krowie mleko i... najlepszą śmietanę jaką jadłem w życiu. Była bardzo gęsta, smakowała niesamowicie! Poza tym poczęstowała nas domową kiełbasą, pomidorami i chlebem. Bardzo była zadowolona, że nam smakuje. Na drogę dostaliśmy litrowy słoik tej śmietany, którą objadaliśmy się potem z cukrem.
Po drodze spotkaliśmy również młodego Ukraińca, który wyleciał do nas zadowolony z wódką. Jednak moje wyczerpanie i temperatura 30 C nie pozwoliły na próbowanie, więc grzecznie odmówiłem.
W końcu dotarliśmy do granicy o nazwie Ruska. Niestety okazała się ona być zamknięta od ponad 2 lat, o czym nikt nas wcześniej nie poinformował. Jednak znaleźliśmy małą dziurę w płocie po stronie ukraińskiej, więc pewni siebie ( nikt tego nie pilnował ) przemknęliśmy przez pas ziemi niczyjej. Niestety po kilkuset metrach trafiliśmy na dwójkę ludzi, którzy zbierali jagody. Zatrzymali nas i wręcz przestraszeni powiedzieli, że naruszyliśmy strefę graniczną ( zewnętrzna granica UE ) i muszą zadzwonić do pogranicznika. Rozpoczęliśmy więc ucieczkę z powrotem, bo po stronie rumuńskiej granica była strzeżona przez dwa wysokie płoty. Pogranicznik nas oczywiście złapał chwilę później... Okazał się jednak być bardzo przyjaznym człowiekiem, nawet mówił trochę po polsku. Obyło się bez mandatów ani groźniejszych konsekwencji, po prostu nas puścił bez problemów. Oznaczało to jednak, że musimy zrobić sporą pętlę w kierunku kolejnej granicy. A to oznaczało dalsze przedzieranie się przez bezdroża Karpat.
Postanowiliśmy zatem... złapać stopa. Już pierwsza próba się powiodła, zapakowaliśmy się w małego fiata scudo, rowery i my w dwójkę idealnie zmieściliśmy się na pace. Dalsza droga przyprawiała o zawał serca, młody Ukrainiec kierował samochód jak szaleniec, balansując na krawędzi przepaści, nie raz przekraczając 80km/h na szutrowej drodze z wielkimi kamieniami. Po 30 km dojechaliśmy do asfaltu, kierowca wtedy spytał się gdzie chcemy jechać. Powiedzieliśmy, że do granicy z Rumunią, co poskutkowało tym, że... nas tam zawiózł! Nie zapomnę do dziś jednego momentu, w którym rozpędzony do 120 km/h fiacik przeskoczył przez przejazd kolejowy, który, jak to bywa na Ukrainie, nie jest idealnie ułożony... Przelecieliśmy kilka metrów w powietrzu i z hukiem gruchnęliśmy o asfalt. Przepisy tam nie istnieją.
Wielce podziękowaliśmy za podwózkę i sprawnie przedostaliśmy się do Rumunii, omijając kilkukilometrową kolejkę ciężarówek. Nocleg znaleźliśmy na ogrodzie dużego domu, jednak gospodarze szybko się zaryglowali, nieufni tak dziwnych ludzi na rowerach... ;)
Nasza gospodyni:
I gospodarz, lekko na kacu:
Nasz domek :)
Droga w stronę granicy:
Parkować można też w strumyczku :)
Dobroduszna babcia z wnuczką:
Pyszności!
Hyc przez granicę:
Stopujemy :)
Kubeczek z Uniwerka ;)
Kategoria 50-100 km, Turcja 2012
Kawalerskie Nema - dzień 1
-
DST
54.25km
-
Teren
10.00km
-
Czas
04:45
-
VAVG
11.42km/h
-
VMAX
50.00km/h
-
Temperatura
20.0°C
-
Sprzęt Merida TFS 100 V
-
Aktywność Jazda na rowerze
Udany, dwudniowy wypad na wieczór kawalerski Nema. W planach była Rycerzowa, ale przez parę przygód po drodze (Gleba pana młodego na prostym odcinku ) spóźniliśmy się na pociąg i wylądowaliśmy w Żywcu, skąd asfaltem posypaliśmy ( nie no, źle napisane; potoczyliśmy się ) do Węgierskiej Górki. Tam wbiliśmy na szlak, którym przez parę godzin pchaliśmy rowery do schroniska na Hali Lipowskiej. Wieczorem ognicho, musiałem dopilnować, żeby było dużo, no bo jak inaczej <van piroman>
A teraz fotoalkorelacja:
Pociąg nam ucieka, więc udajemy się do parku przy dworcu:
na symboliczne:
wbijamy do pociągu:
zerujemy Krupnik i wpiepszamy najgorszą pizze jaką jadłem w życiu. Przy okazji robimy wstyd w pizzerii:
W końcu jedziemy, radość ze zdobycia 20-metrowego podjazdu nieopisanym zjawiskiem :D
Czasem jest ciężko, łatwiej w tunelu:
Później całą drogę prowadzimy:
Robi się ciepło:
Przyszły Pan Młody:
Śmiejemy się ze znaku:
Po czym się już nie śmiejemy :D
Pchamy cały czas:
pchamy i pchamy:
w międzyczasie wzmacniamy się izotonikiem...
Czasem się udaje coś ujechać:
Przejeżdżamy przez Rysiankę:
Z której super widoki są:
29er vs 26er:
W końcu docieramy do Hali Lipowskiej, gdzie w schronisku kimamy. Rozpalamy ognisko i zaczynamy właściwą część imprezy:
Po czym idziemy spać :D Koniec dnia pierwszego ;)
Kategoria 50-100 km
Toscania 2012 - Dzień 1
-
DST
91.01km
-
Czas
04:33
-
VAVG
20.00km/h
-
VMAX
45.00km/h
-
Temperatura
17.0°C
-
Podjazdy
400m
-
Sprzęt Merida TFS 100 V
-
Aktywność Jazda na rowerze
Na samym początku tej krótkiej opowieści z wypadu w Apeniny i jazdy po Toscani, chciałbym gorąco podziękować Robertowi - kierowcy ciężarówki, który zgodził się mnie zabrać z Polski do Włoch razem z rowerem. Co prawda jest to sposób o wiele dłuższy niż lot samolotem, czy też dojazd osobówką, ale sam motyw drogi, podróżowania oraz ciekawe rozmowy przez całą drogę skutecznie zachęcają do takiego typu wojaży. Dzięki Robert za transport i wyżywienie podczas drogi, na prawdę byłem pod wrażeniem dobrego serca i okazanej pomocy :)
Z Polski wyruszyłem we wtorek o godzinie 20. Niestety tachograf pozwalał tylko na dojechanie parę godzin w Słowację, gdzie na parkingu musieliśmy zrobić pauzę do rana. Nocleg w kabinie ciężarówki jest całkiem wygodny, dwa spore łóżka pozwalają na komfortowe podróżowanie z pasażerem.
Droga przebiegała bez żadnych problemów. Przez Węgry i Słowenię dotarliśmy przed granicę z Włochami, gdzie ponownie trzeba było zatrzymać się na pauzę. Warto wspomnieć o przepysznym żurku, który kierowca ugotował w kabinie. Ponadto dostałem słoik na pierwszy dzień drogi, dzięki wielkie jeszcze raz ! :)
Po wjechaniu do Włoch i zobaczeniu pogody, moje plany o Dolomitach legły niestety w gruzach. Powyżej 1500 metrów cały czas padał śnieg i była minusowa temperatura, poniżej natomiast lał gęsty deszcz. Prognozy pogody nie zapowiadały zmian, więc zupełnie bez sensu było by pchanie się w taką pogodę - nic bym nie zobaczył, zmarzłbym i zmoknął tylko. Postanowiłem więc pojechać bardziej na południe, w stronę Toscani :)
W czwartek około godziny 15 wysiadłem we Florencji. Pożegnałem się z kierowcą, mając jednocześnie kontakt telefoniczny, bowiem w drugą stronę również miałem wracać w ciężarówce. Ruszyłem na zwiedzanie Florencji, miasto jak miasto, nie podobało mi się za bardzo, wszędzie turyści. Uciekłem z niego ścieżką rowerową wzdłuż rzeki Arno, która wyprowadziła mnie po lekkim szuterku do Signy, gdzie to powróciłem na asfalt. Jechało się przyjemnie, ale wiał lekki wiatr w twarz. W Santa Croce spotkałem się ponownie z kierowcą, który był tam na rozładunku. Poratowany zostałem pysznymi kotletami :)
Chciałem dojechać jak najbliżej Pizy, ale co chwilę się gubiłem, więc po chwili trzeba było szukać noclegu. Udało się go znaleźć za dużym wałem, przy wraku starego Range Rovera. Dookoła tylko las i mały klimat grozy ;) Żurek i do spania.
W nocy zaczęło mocno padać, przeszła nawet burza, woda lecąca z wału zbierała się przy namiocie i zaczęło mnie zalewać, 4 letni namiot okazał się już nie taki szczelny. Poratowałem się starymi szmatami upchanymi w dziury i leniwie zasnąłem.
Pauza na Słowacji:
Merida podróżowała z surowymi skórami do garbarni :D :
W wesołych humorach przez kolejne kraje:
Jak w domu :)
Ciężkie chmury nad Włochami:
Florencja:
DDR:
Nocleg:
Kategoria 50-100 km, Toscania 2012
Prawie jak Majorka
-
DST
89.52km
-
Czas
03:44
-
VAVG
23.98km/h
-
VMAX
40.00km/h
-
Temperatura
12.0°C
-
Sprzęt Specialized Tricross
-
Aktywność Jazda na rowerze
Doskonale wiedząc o nadchodzącej, cudownej pogodzie, postanowiłem namówić Janusza na przejażdżkę do Pszczyny. Wyposażeni w okulary przeciwsłoneczne, krótkie spodenki, filtry do opalania i kąpielówki, ruszyliśmy po 15 przed siebie. Nie minęło jednak 10 minut, a zaczęło padać. No Majorka mówię i kręcę w coraz 'weselszym' nastroju, goniąc Janusza, któremu średnia 28 wyimaginowała się w głowie. W Bieruniu zaczęło lać porządnie, zrobiło zimno, więc przywdziałem moją kreatorską i designerską pelerynkę z markowego lumpeksu i zacząłem żeglowanie na wietrze. A że wiaterek wiał w twarz, to z żagla mojego pożytek był nijaki, więc toczyłem się leniwie 22 km/h gdzieś za Januszem. Wyglądałem bardzo atrakcyjnie, pod pelerynką wiozłem plecak, który przyprawił mi sporej wielkości garba :D Janusz miał ubaw, o mało co z roweru nie spadł. Woda pryskała spod kół, więc w tunelu się nie dało jechać. Klnąc na czym świat stoi, chcąc nie chcąc, jechałem w kierunku Pszczyny, bo Janusz zagroził mi publicznym znieważeniem, w sytuacji odwrotu.
Do Pszczyny dojechaliśmy... do znaku :D Zdjęcie i powrót, na szczęście z wiatrem, Rozłożyłem żagiel i miło leciało się 30 km/h. Rozpadało się na dobre, ale już było mi wszystko jedno, bo w butach chlupała woda.
Jakby tego było jeszcze mało, to gdzieś w Bieruniu zgubiłem licznik, które pewnie pelerynka musiała wyszarpać z podstawki. Szkoda, bo to lepsza sigma była z wszystkimi pierdołami, nawet baterię do niej dziś nową kupiłem. I zostały mi teraz dwa podstawowe 506 :P
W domu wywołałem efekt współczucio-wariata, świeżo wyprane ciuchy znowu poszły do prania ;P
Zero przyjemności z takiej jazdy, never ever Januszek !
Kategoria 50-100 km
Dookoła Jaworzna z Efff ;)
-
DST
77.48km
-
Teren
45.00km
-
Czas
04:37
-
VAVG
16.78km/h
-
VMAX
35.00km/h
-
Temperatura
7.0°C
-
Sprzęt Merida TFS 100 V
-
Aktywność Jazda na rowerze
Prognozy pogody nie były sprzyjające ( zwłaszcza w porównaniu do wczorajszego słońca i prawie 20 C), lecz na szczęście rano nie padało, więc wyruszyłem z Ewą na objazd czarnym szlakiem naszego pięknego miasta. Zaczęliśmy na Osiedlu Stałym, ale szybko szlak pogubiliśmy, więc po prostu pojechaliśmy na Sosinę, skąd przez las ( w lesie biegały dwa owczarki niemieckie, zupełnie bez opieki, najedliśmy się z lekka strachu )zajechaliśmy do Ciężkowic. Tam znowu znikł nam czarny szlak, tym razem na rzecz żółtego, którym postanowiliśmy kontynuować jazdę. Niestety po paru kilometrach okazało się, że mała rzeczka, płynąca w pobliżu, rozlała się szeroko i nie było szans się przedostać ( chociaż zaciekle próbowaliśmy obejść bagno lasem ). No to zawracamy. Dalej były Jeziorki, Byczyna i Groble ( no, tam się nie dostaliśmy, bo musieliśmy znowu zawrócić z powodu remontu mostu ).
Asfalcikiem skoczyliśmy nad zalew w Dziećkowicach, tam chwila przerwy, ale zimno było okropnie, więc szybciutko na rower. Odbiliśmy wzdłuż autostrady i poszwędaliśmy się po polach, zupełnie nie wiedząc gdzie jedziemy ;) Jakoś wyjechałem w Imielinie, gdzie zielonym szlakiem przedostaliśmy się na Wysoki Brzeg ( nudna ta relacja, co kogo obchodzi jak jechaliśmy :P ). Tam to zaczęło kropić, więc ruszyliśmy w stronę domów, ale że przestało, to jeszcze odbiliśmy na zalane, na którym chwilę posiedzieliśmy. Potem powrót do domku. Dziękuję pani Ewo ;)
Robimy zdjęcia rowerkom:
Przedzieramy się przez rozlewiska:
Jedziemy na:
Dowiadujemy się, że:
Odpoczywamy na Dziećkowicach:
I gubimy się gdzieś w polach:
Pozdrawiam :)
Kategoria 50-100 km
Piekary Śląskie
-
DST
84.56km
-
Czas
03:39
-
VAVG
23.17km/h
-
VMAX
50.00km/h
-
Temperatura
17.0°C
-
Sprzęt Merida TFS 100 V
-
Aktywność Jazda na rowerze
Kupiłem od Symfoniana spd M 520 do szosy, bo dość już miałem ciągłego przekręcania z meridy do speca i na odwrót. Trzeba było jednak je odebrać. Zupełnie nie mając ochoty na wjazd na śląskie drogi, pojechałem mimowolnie ;p Sosnowiec, Siemianowice, Piekary. Tragiczna droga, ruch, smród, bród, dziury, tiry i patologia wszędzie w postaci starych dziadów ciągnących wózki ze złomem i wykoksowanych dresików. W drodze powrotnej padł mi gps, więc jechałem na czuja, wyleciałem zamiast w Sosnowcu to daleko za Silesią...
DDR tam biegnąca jest tragiczna, wszędzie ludzie. A mało co bym nie przejechał 3 dziewczyn, które wesoło sobie dreptały pasem dla rowerów. Rower stanął na przednim kole, cudem się nie wywaliłem. Dobrze, że wziąłem Meride, bo Speca dziewczyny miały by w... :D
Potem już był tylko lekki deszczyk, główna droga i dwa tiry, które mnie do rowu zepchały. Never ever jazda po Śląsku!
Kategoria 50-100 km
Pętelka z Januszem
-
DST
64.71km
-
Czas
02:39
-
VAVG
24.42km/h
-
VMAX
65.00km/h
-
Temperatura
12.0°C
-
Sprzęt Specialized Tricross
-
Aktywność Jazda na rowerze
Od rana grzecznie siedziałem na uczelni ( zdarza się to raz na tydzień przy studiach dziennych, także ciężka to była walka, żeby tam się w ogóle pojawić ), lecz aura na zewnątrz spowodowała, że w jeszcze grzeczniejszy sposób wyszedłem po cichu z zajęć, żeby zdążyć na wcześniejszy autobus. Jak już jestem przy autobusach to warto dodać kolejny, sporo plus dla PKM Jaworzno, bo oprócz nowych, gadających autobusów mamy również darmowe WI-FI na pokładzie :)
W drodze na przystanek szybki telefon do Janusza, który właśnie wychodził coś pojeździć. Mnie czekała jeszcze podróż autobusem, dotarcie do domu i szybkie jedzenie, więc ugadaliśmy się po godzinie 16 gdzieś w okolicach Sosiny.
A sama jazda okazała się leniwa okrutnie. Ani ja, ani Janusz za bardzo nie mieliśmy sił na cokolwiek, ledwo co pokręciliśmy w stronę Bukowna i Olkusza, gdzie odbiliśmy na Myślachowice i Trzebinię. Dopiero po 30 km się trochę rozkręciłem ( a może to zasługa zjedzonych parówek, racuchów, chlebka i ciastka zabranego z domu ? ) i jechało się lepiej. Potem już było tylko odstawianie Januszka na każdym podjeździe, chciał mi uciec nie raz, ale jakoś się to nie udawało :P
Na koniec tej fascynującej wyprawy wypiliśmy po piwku w krzaczorach jak rasowe żule. W sumie to z Januszem każda wycieczka tak się kończy...
Pozdrawiam :)
Kategoria 50-100 km