50-100 km
Dystans całkowity: | 12181.94 km (w terenie 1098.90 km; 9.02%) |
Czas w ruchu: | 645:25 |
Średnia prędkość: | 18.87 km/h |
Maksymalna prędkość: | 85.00 km/h |
Suma podjazdów: | 11210 m |
Liczba aktywności: | 168 |
Średnio na aktywność: | 72.51 km i 3h 50m |
Więcej statystyk |
Dzień 22 - Mostar
-
DST
85.92km
-
Czas
06:15
-
VAVG
13.75km/h
-
VMAX
52.00km/h
-
Temperatura
32.0°C
-
Podjazdy
2000m
-
Sprzęt Merida TFS 100 V
-
Aktywność Jazda na rowerze
I zaczął się sierpień. Przyszedł troszkę niespodziewanie, praktycznie od początku wyjazdu nie patrzyliśmy na kalendarz, więc tym bardziej poczuliśmy jak szybko upływa czas. To już 22 dzień wyjazdu, kiedy to zleciało?
Pranie przez noc wyschło, wypiliśmy kawę podarowaną przez gospodarzy i ruszyliśmy do Mostaru. Zaczęły się hopki oraz coraz widoczniejsze ślady wojny - mnóstwo ostrzelanych, zrujnowanych domów sterczących w zarośniętych, opuszczonych ogrodach do których nikt nie odważył się od czasów wojny zaglądnąć z obawy na zaminowane tereny.
Mostar jest ładnym miastem, stara dzielnica ma swój urok. Spotkaliśmy tam dużo Polaków, po Medjugorje do drugi etap zorganizowanych wycieczek. Po obejrzeniu mostu i przedarciu się przez turystów, ruszyliśmy dalej, jeszcze bardziej wgłąb terytorium Bośni. Na dobry początek dostaliśmy 6 km podjazd na przełęcz za miastem, mi poszło to bardzo sprawnie, bowiem potrzebowałem tylko 20 minut na dostanie się na górę - w pewnym momencie wyprzedziła mnie z trudem jadąca betoniarka, która jechała 20 km/h cały czas. Biedny Mateusz został w tyle walcząc z upałem i podjazdem, ja natomiast wesoło nie kręciłem pod górkę :]
Wjechaliśmy w górski obszar, nie dziwne zatem, że co chwilę spotykał nas jakiś podjazd albo zjazd.Kolejny podjazd miał już 9 km. Przed nim jednak ktoś zaczął na nas wołać z baru zachęcając do przywitania się. Po raz kolejny okazało się, że zaproszono nas na piwo, tym razem byli to trzej panowie, którzy dumnie opowiedzieli nam o swoim udziale w wojnie oraz przestrzegli przed muzułmanami na północy Bośni słowami "Mudżahediny, pasztet, pasztet" - wskazując na odcinaną głowę. No cóż, narody długo tam jeszcze będą żyć w niezgodzie.
Za podjazdem rozpoczął się krótki zjazd, który szybko się wypłaszczył. Krajobraz zrobił się lekko przerażający - wjechaliśmy w tereny praktycznie wyludnione, co chwilę zza zakrętu wyłaniał się zbombardowany dom. Przejeżdżaliśmy też przez opuszczoną fabrykę, którą otaczało wielkie, zniszczone ogrodzenie z drutu kolczastego i pasiek. Wszędzie walały się jakieś części produkcyjne, zardzewiałe żelastwo sterczało dookoła. Na dodatek pojawiły się olbrzymie, wychudzone owczarki niemieckie, które żerowały na śmietnisku... Lekko tam najedliśmy się strachu.
Zaczęło się ściemniać, więc postanowiliśmy znaleźć nocleg. Najpierw spytaliśmy się obok dużej hurtowni, lecz nam odmówiono. Kawałek dalej zauważyliśmy duży dom przed którym biegało masę dzieci. Rodzice zgodzili się od razu, rozbiliśmy namiot w parę chwil. Przyniesiono nam znowu piwa, na ławce próbowałem, poprzez córkę, opowiedzieć naszą trasę i historię. Urządziłem mały pokaz z aparatu, wszyscy byli zaskoczeni i pełni podziwu. Po chwili... zaproponowano nam, że przecież możemy spać w domu, bo w namiocie będzie zimno! Hurra, znowu będziemy mogli się wyspać na łóżkach! Dostaliśmy osobny pokój gościnny ze świeżą pościelą i zaproszono nas na kolację ! W wielkim salonie delektowaliśmy się suszoną domową szynką, naleśnikami, domowym chlebem z nutellą i miodem, pysznym sokiem brzoskwiniowym... ahh, najedliśmy się wtedy dobrze :)
Posiedzieliśmy do 24 rozmawiając o Polsce, Bośni, podróżach i wielu innych rzeczach, po czym najedzeni, czyści i pachnący położyliśmy się spać. Gdy już zasypialiśmy, ktoś zapukał do pokoju - wszedł sąsiad, który siedział z nami na kolacji i z portfela wyciągnął.... 20 euro, mówiąc że to dla nas na piwo! Nie chciałem przyjmować pieniędzy, lecz usilnie mi zostały wciśnnięte w rękę. Sąsiad szybko wyszedł, zostawiając mnie lekko zamurowanego. No przecież ludzie są niesamowici !
Ruszamy na Mostar:
Bieda jest widoczna na każdym kroku:
Cmentarz w Mostarze:
Mostar:
Kawa po bośniacku:
Maja, sympatyczna Bośnianka :) :
Panowie od piwa:
Pycha !:
Po 9 km w górę czekam na Mateusza:
Miś Meridek i flaga:
Krajobraz powojenny:
Zachód:
Nasi dobrzy gospodarze:
Kategoria 50-100 km, BAŁKANY 2011
Dzień 21 - Wgłąb lądu
-
DST
75.56km
-
Czas
05:20
-
VAVG
14.17km/h
-
VMAX
53.00km/h
-
Temperatura
35.0°C
-
Podjazdy
850m
-
Sprzęt Merida TFS 100 V
-
Aktywność Jazda na rowerze
Wstajemy leniwie przed 8 i zbieramy się dosyć szybko, bo wszystkie zapasy wody się skończyły i resztą z bidonu mogę jedynie twarz obmyć. Na szczęście najbliższe miasteczko jest blisko. Za nim zaczyna się długi podjazd, męczymy się głodni okropnie. Dopiero na szczycie jemy jakieś resztki z sakw. Ruch na drodze się nasila, postanawiamy zmienić trasę - zamiast ciągłej jazdy wzdłuż wybrzeża komercyjnej Chorwacji, odbijemy wgłąb lądu na terytorium Bośni i Hercegowiny.
W Opuzen skręcamy na wschód i przekraczamy granicę. Próbujemy znaleźć kantor, żeby wymienić kasę, ale jak się potem okaże, nigdzie tego nie można było zrobić i całą Bośnię przejechaliśmy bez odwiedzenia sklepu i brakiem zapasów... :)
Bośnia okazuje się rajem. Niknie całkowicie tłum turystów, drogi są spokojne i nawet dobrze utrzymane. Jednak nie to ucieszyło nas najbardziej. Kraj ten jest rajem owocowym - w ciągu tego dnia zjedliśmy niezliczoną ilość pomidorów, papryki, brzoskwiń, jabłek i winogron. Jako pierwszy cel obraliśmy sobie Medjugorje, do których prowadziła boczna droga otoczona plantacjami winorośli.
Miasto jest rozreklamowane, nie ma tam nic ciekawego oprócz straganów i niemieckich turystów. Uciekamy zatem dalej, jadąc na Mostar, jednak jakieś 5 km przed nim postanawiamy znaleźć nocleg. Udaje się to u rodziny obok wielkiego ogrodu i małej altanki. Dostajemy od nich 1,5 litra domowego białego wina i duużo pomidorów do kolacji. Robimy również pranie, nieocenione w tym okazują się sakwy Crosso Dry, które służą za bęben pralki ;) Kąpiel z zimnego węża i do spania.
Przed granicą:
Bośnia to ponownie ( tak jak w Serbii ) bardzo widoczne ślady wojny:
I tak przed ponad tydzień...:
:)
Mateusz męczy podjazd:
Medjugorje:
Nie było tam nic ciekawego, więc kupiliśmy sobie za znalezione na drodze pieniądze ( fuks-wyprawa :D ) po piwku :D
Pranie na rowerzyste ( tę czapkę Croatia też znalazłem :D )
Widok z namiotu:
Winko i czosnek, swojskie klimaty:
Pranie się suszy, można iść spać :) :
Rysowanie map od tej chwili staje się dużym problemem - w Google Bośnia to biała plama na mapie :/
Kategoria 50-100 km, BAŁKANY 2011
Dzień 19 - Hrvatska
-
DST
55.12km
-
Czas
03:35
-
VAVG
15.38km/h
-
VMAX
57.00km/h
-
Temperatura
35.0°C
-
Podjazdy
700m
-
Sprzęt Merida TFS 100 V
-
Aktywność Jazda na rowerze
Wstajemy o 8, ale o 9 zaczyna padać, więc wcinamy kaszki i idziemy spać dalej. O 12 się budzimy, przestaje padać i wychodzi słońce, które skutecznie nas wygania z namiotu. Zbieramy się mimo to powoli, dopiero po 13 jesteśmy w trasie.
Po chwili jazdy znajdujemy świetne miejsce do kąpieli, rozbijamy się na ponad godzinę. Skoki do wody, opalanie i nurkowanie w przezroczystej wodzie. Dookoła otaczały nas piękne widoki gór. Objeżdżamy prawie całą zatokę dookoła, po czym odbijamy na Herceg Novi. Tutaj zaczyna się okropny ruch, w końcu to główna droga na Jadrańskiej Magistrali. Po drodze kupujemy sobie wielkiego 8 kilowego arbuza, wiozę go chwilę w sakwie, ale jest za ciężki, bo znosu mnie do rowów, więc próbujemy pochłonąć go ile się da.
O zbliżaniu do granicy z Chorwacją przypomina nam ogromna kolejka samochodów do przejścia, omijamy ją oczywiście skutecznie manewrując pomiędzy wkurzonymi turystami.
Noclegu szukamy długo, ludzie w Chorwacji są nastawieni na turystykę i każdy się nas pytał ile mu zapłacimy za kawałek jego pola gdzie się krowy pasą. Na szczęście w końcu się udało, pozwolono nam się rozbić na tarasie obok wielkiego domu u starej babci i jej syna. Na kolacje dostajemy zupę pomidorową z wieeelkim ziemniorem, pajdę ciemnego chleba i domowe pomidory. Pojedzeni zasypiamy szybko.
Kategoria 50-100 km, BAŁKANY 2011
Dzień 18 - Zatoka Kotorska
-
DST
63.94km
-
Czas
04:45
-
VAVG
13.46km/h
-
VMAX
66.00km/h
-
Temperatura
36.0°C
-
Podjazdy
1020m
-
Sprzęt Merida TFS 100 V
-
Aktywność Jazda na rowerze
Dziś z założenia miał być spokojny dzień poświęcony na zwiedzanie i plażowanie. W 4 osobowym składzie ruszyliśmy wzdłuż wybrzeża, po drodze zjeżdżając do Petrovac, gdzie zjedliśmy śniadanie. Niestety znowu mnie rozbolał brzuch, do 12 siedzieliśmy w cieniu odpoczywając i chroniąc się przed rosnącym upałem. O 12, w samo południe postanawiamy ruszać, skwar był nie do wytrzymania. Zwiedzamy również Sv Stefan. Niestety nie możemy zwiedzić wyspy, bo cała została przebudowana na hotel i wstęp tylko dla rezydentów. Warto wspomnieć również o plaży, wstęp na nią kosztował 50 Euro ! Uciekamy czym prędzej.
W Budvie robimy zakupy, wcinamy arbuza i żegnamy się z naszymi współtowarzyszami, którzy odbijają wgłąb Czarnogóry. My natomiast kierujemy się na Kotor i przepiękną zatokę ukrytą pomiędzy jedynymi w Europie Południowej fiordami.
Zwiedzamy Kotor, chwilę siedzimy na plaży. Deptakiem wyjeżdżamy z miasta, by na samym końcu znaleźć nocleg na prywatnym terenie ( za pozwoleniem właściciela oczywiście :P ). Mamy kranik z wodą, więc znowu się umyjemy. Robimy ognicho i podziwiając zachód słońca nad górami i jeziorem, idziemy spać.
Ekipa:
Wybrzeże:
Sv Stefan:
Kotor:
Ognicho:
Kategoria 50-100 km, BAŁKANY 2011
Dzień 17 - Adriatyk
-
DST
84.82km
-
Czas
05:40
-
VAVG
14.97km/h
-
VMAX
48.00km/h
-
Temperatura
33.0°C
-
Podjazdy
1200m
-
Sprzęt Merida TFS 100 V
-
Aktywność Jazda na rowerze
Pobudka o 7. Zostajemy zaproszeni na śniadanie, na które dostajemy jakieś smażone placki ( bardzo dobre ), ser biały oraz na słodko arbuza i melona. Żegnamy się z gospodarzami i o 8 już jesteśmy w trasie. Mijamy charakterystyczne bunkry w Albanii, bo po chwili wjechać do kolejnego państwa - Czarnogóry. Ta na początku wita nas widowiskową drogą w kanionie pomiędzy wysokimi skałami i głębokimi wąwozami. Co chwilę pojawiają się wąskie tunele i szybkie zjazdy.
Docieramy w końcu do wybrzeża. Gospodarz polecał nam miejscowość Ulcin, gdzie podobno jest "bella spiaggia". Piękna plaża może i była, ale nie szło tam się zmieścić, całe wybrzeże było zawalone turystami :/ Posiedzieliśmy chwilę i czym prędzej uciekliśmy, bo takie tłumy zupełnie nam się nie podobały. Czarnogóra jest zjadana przez turystykę, to nie to samo co jeszcze kilka lat temu.
Słynna droga wzdłuż wybrzeża daje nam wycisk od początku. 2-4 km podjazdu, 2-4 km zjazdu i tak w kółko ! Męczyło to okropnie, do tego ponad 33 C w cieniu... Dojechaliśmy do miejscowości Bar, za którą to udało się znaleźć kawałek luźniejszej plaży. Od raz rzuciły mi się w oczy dwa obładowane rowery z sakwami crosso - Polacy ! Spotkaliśmy parę z Warszawy, dołączyliśmy się nich na chwilę rozmawiając o naszych trasach i przygodach. Po chwili, jakby znikąd pojawiła się kolejna, tym razem 4 osobowa grupa z Gliwic! Zrobiło się na prawdę wesoło, pojechaliśmy potem razem coś zjeść. Po 18:30 się żegnamy z grupą gliwicką, natomiast zostajemy z warszawską, która ma podobny kierunek jak my - super, grupa nam się powiększyła do 4 osób ! :)
Nocleg udaje się znaleźć przed bramą domu niedaleko plaży. Znowu przydaje się mój włoski, bo państwo z tego właśnie kraju pochodzą. Na kolację przygotowujemy sobie ryż i makaron, który to wcinamy z pysznym sosem przygotowanym przez Dorotę. Piwo 1,5 litra, pogaduchy i do spania :)
Z racji totalnego braku czasu wpisy będą się pojawiać rzadziej. Przepraszam :P
Rano gospodarz w końcu dał się namówić na jedno zdjęcie:
Albańskie bunkry:
Witamy w Czarnogórze:
Adriatyk:
<a href="http://photo.bikestats.eu/zdjecie,222493,adriatyk-w-czarnogorze.html">[/url]
Polacy są wszędzie :D
Jedzonko:
I kolacja wieczorem:
Kategoria 50-100 km, BAŁKANY 2011
Dzień 14 – Serbska gościnność
-
DST
85.42km
-
Czas
05:50
-
VAVG
14.64km/h
-
VMAX
50.00km/h
-
Temperatura
32.0°C
-
Podjazdy
600m
-
Sprzęt Merida TFS 100 V
-
Aktywność Jazda na rowerze
Dzień mija mile pod znakiem krótkich podjazdów i takich samych zjazdów. Jedziemy cały czas w otoczeniu gór, upał oczywiście nie popuszcza, powoli się do niego zaczynamy przyzwyczajać. Drogi w Serbii są dobre, lecz czas tam zatrzymał się jakieś 20-30 lat temu, na ulicach można spotkać stare Yugo, Zastavy, a nawet Polonezy i Maluchy z lat 70’
W mieście Niś robimy zakupy, kupujemy sobie za parę groszy piwo, makarony, konserwy, wielki kubek czekolady do chleba i jakieś chipsy nawet. Jedziemy dalej, wszędzie można zaobserwować biedę, Serbia najwięcej straciła jako przegrany podczas wojny i nikt im nie pomaga.
Wieczorem trafiliśmy na remontowaną drogę, położony był na razie tylko podkład z jakiś wapiennych kamieni. Kurzyło tam się okropnie, jak przejechało auto to wszystko było białe. Po 3 km takiej trasy opony i sakwy mieliśmy idealnie białe.
Wkrótce zaczęliśmy szukać noclegu. Spytaliśmy się u jednych ludzi, ale niechętnie chcieli nas przyjąć, więc ruszyliśmy dalej. Podczas pytania w drugim domostwie, podjechał nagle zielony peugeot, z którego wychylił się młody gościu i przemówił po angielsku. Powiedział, że słyszał, że szukamy noclegu i że on może nas przenocować, bo ma duży ogród. Był z żoną i małą córką. Pojechaliśmy za nim na rowerach. W domu mieszkała jego babcia i ojciec, natomiast oni sami żyli w innym mieście. Poczęstowano nas przepysznym serbskim piwem Lav i słodyczami ( na dobry początek ). Długo rozmawialiśmy o sytuacji w Serbii, o życiu, pracy i problemach powojennych. Byli też bardzo ciekawi jak się żyje w Polsce, ile zarabia, ile co kosztuje.
Wkrótce jednak młodzi musieli się zbierać, nas natomiast ojciec zaprosił do domu na kolację, na którą podano chleb ( oczywiście wielka pajda wypiekana w domu ), jajecznica, kiełbaski i biały ser swojski. Oczywiście do tego również było piwo Lav, w butelce 1,5l. Smakowało naprawdę wybornie.Dowiedziałem się, że Radko ( bo tak miał na imię ojciec ) służył podczas wojny w serbskiej armii i obsługiwał działko przeciwlotnicze. Był dumny, że mógł strzelać do "mudżahedinów z Kosova"
Udostępniono nam również łazienkę, więc pojedzeni i czyści mogliśmy spokojnie zasnąć.
Serbskie krajobrazy:
Takie tam samochody jeżdżą:
Pivo Jeleń, potem Lava 3 litry... Nie oszczędzaliśmy sobie :D:
Przerwa na melona:
Przestrzelone znaki to norma:
Ojj jak tam się kurzyło:
U rodziny:
Kolacja:
Kategoria 50-100 km, BAŁKANY 2011
Dzień 6 – Żegnaj asfalcie
-
DST
73.63km
-
Teren
31.00km
-
Czas
06:22
-
VAVG
11.56km/h
-
VMAX
55.00km/h
-
Temperatura
28.0°C
-
Podjazdy
820m
-
Sprzęt Merida TFS 100 V
-
Aktywność Jazda na rowerze
O 3 w nocy budzą nas potężne grzmoty nadchodzącej burzy oraz porywisty wiatr. Namiot rozbity z jednym śledziem ledwo co się trzyma, trzeba latać po ciemku i wbijać w kamieniste podłoże, co nie idzie tak łatwo. Przylatuje nawet nasz gospodarz wołając nas do domu, no ale nie zostawimy wszystkiego w namiocie, bo ten niechybnie by sobie poleciał gdzieś w pole.
Burza na szczęście nas omija, nie spada ani kropla deszczu. Wiatr po chwili też się uspokaja, tylko z daleka słychać już słabnące odgłosy burzy.
Rano zostajemy zaproszeni do kuchni, gdzie żona pana dziadka, czyli pani babcia, przygotowuje nam placki ziemniaczane z miodem. Oczywiście popijamy je bimbrem, od czasu do czasu pijąc jeszcze herbatkę ziołową. Lecz to nie koniec niespodzianek, na drogę dostajemy wielki, ponad kilogramowy kawał słoniny, pomidory, paprykę, pół litra miodu i… pół litra bimbru! Co więcej bimber jest w plastikowej butelce. Będzie picia codziennie, ło rany…
Nasz gospodarz ostrzegał przed planową dalszą trasą. Mówił, że za parę km skończy się asfalt i będzie ciężko przejechać. Nic sobie z tego nie robiliśmy, będąc po części trochę przygotowanym na ciężkie warunki. Asfalt rzeczywiście, skończył się pod koniec wsi, zaczął się jednak w miarę przyjemny szuterek naznaczony olbrzymimi dziurami. Ale na rowerze dało się jechać. Droga zaczęła się piąć pod górę, od tego miejsca było coraz trudniej. Gdy wyjechaliśmy ze wsi skończył się szuter i zaczęła… polna droga wyjeżdżona przez furmanki. Krajobraz przypominał połoniny w Bieszczadach, w zasięgu wzroku nie było w ogóle ludzkiej cywilizacji. Jazda sprawiała spore trudności, wyschnięta na pieprz ziemia urozmaicona wybojami nie pozwalała się rozpędzić nawet w z górki. Co gorsza nie było tam jednej drogi, lecz kilka, które co chwilę gdzieś skręcały, a każdy wydawała się być tą właściwą. Niechybnie byśmy pobłądzili, lecz udało się spotkać dwóch rolników na furmankach, którzy wskazali nam właściwy kierunek tej krajówki.
Wkrótce jednak skończyło się pole i zaczął się las. Dziwny, zarośnięty i tajemniczy las. Przeprawa przez niego polegała głównie na pchaniu roweru po błocie, odgarnianiu pajęczyn z wielkimi kudłatymi pająkami z całego ciała ( głównie z twarzy ) i prób ubicia setek much, które kleiły się do ciała. Zrobiło się ciemniej. W pewnym momencie naszym oczom ukazał się wysoki, bardzo dobrze utrzymany płot z drutem kolczastym. Ciągnął się przez parę kilometrów, lecz w tym czasie nie widzieliśmy ani jednego wejścia. Coś było nim ogrodzone, coś o czym nie mieliśmy pojęcia i pewnie nie chcieliśmy wiedzieć. Pozostawało tylko pytanie po której stronie tego ogrodzenia my jesteśmy..
Na szczęście po ponad godzinnej przeprawie skończył się las. W oddali zobaczyliśmy małą wioskę. Zjazd był okropny, myślałem, że pourywam tam wszystko. Wieś miała trochę asfaltu, nawet połączenie z drugą wsią też było utwardzone. Zaczął się lekki podjazd, na którym zauważyłem, że coś stuka mi w napędzie. Okazało się, że pękło jedno ogniwko spinki. Szybko jednak skróciłem łańcuch i wszystko wydawało się ok. Niestety…. po paru km pin musiał się przemieścić i zablokować łańcuch, który pociągnąć przerzutkę i…. tak, po raz kolejny stało się to, o czym nawet nie chciałem myśleć – wygiąłem hak z przerzutką ! Byłem zrozpaczony, dlaczego zawsze musi mi się to przytrafić! Po 30 minutowej walce z napędem udało się „naprostować” hak w taki sposób, żeby było chociaż parę biegów. Straciłem niestety dwa najlżejsze przełożenia, co nie wróżyło dobrze przy nadchodzących podjazdach.
Na dodatek znowu skończył się asfalt. Lekki podjazd wykluczył jazdę, trzeba było pchać. Dotarliśmy w końcu do wioski Pusta, która okazała się być cygańska. Przeraźliwa bieda uderzyła w oczy, nieprzychylnie patrzące oczy, rzucające się psy i dzieci proszące o cukierki towarzyszyły nam przez parę kilometrów.
Za Pustą w końcu pojawił się asfalt. Oczywiście się skończył na rzecz kostki brukowej i trzeba było jechać poboczem po piasku, no ale to już jakaś cywilizacja przecież. Wieczorem dotarliśmy do Zalau, za którym zaczął się podjazd. Robiło się ciemno, więc poszukałem noclegu w ostatnim domu przed lasem – udało się! Gospodarz żył kilka lat w USA, więc doskonale znał angielski. Udostępnił nam kuchnię, ugotowaliśmy sobie makaron, na dodatek dostaliśmy Coca-colę, pyszne ciasto i arbuza. Chwilę porozmawialiśmy i poszliśmy spać. Uff, koniec męczącego dnia.
Śniadanie:
Kotek:
No to jedziemy...
Ogrodzenie w lesie:
Zjazd:
Kapelusik na upały dobry :P
We wiosce:
Ziimno !
I nasi gospodarze:
Kategoria 50-100 km, BAŁKANY 2011
Dzień 5 – Bimber, słonina, Rumunia
-
DST
76.58km
-
Czas
04:35
-
VAVG
16.71km/h
-
VMAX
28.00km/h
-
Temperatura
34.0°C
-
Podjazdy
150m
-
Sprzęt Merida TFS 100 V
-
Aktywność Jazda na rowerze
Wstajemy wcześnie, żeby szybko dotrzeć do granicy węgiersko-rumuńskiej. Kabanosy i konserwa na śniadanie musi nam wystarczyć aż do obiadu. Na początku jest chłodno, jednak tak samo jak dnia poprzedniego szybko robi się gorąco. Do granicy wiedzie płaska droga, zatrzymujemy się tylko raz, kiedy to dostaję kubek mleka od mleczarza rozwożącego ten napój po wioskach. Jeździ jakimś starym mercedesem i co chwilę puszcza melodyjkę w stylu ryczącej krowy.
Gdy znajdujemy się w przygranicznej, węgierskiej wiosce zatrzymuje nas nagle straż graniczna, mówiąc, że w tej chwili przejście jest zamknięte i dalej nie możemy jechać. Blokują ulicę i nikogo nie przepuszczają. Dowiaduję się ( z trudem się dogadując ), że otworzą dopiero o 14:30, czyli przed nami 5 godzin postoju !
Upał staje się niemożliwy, nie wieje najmniejszy wiatr. Szukamy schronienia, udaje się znaleźć trochę cienia w altance obok małych stawów rybnych. Jednak jej dach szybko się nagrzewa, robi się tam okrutnie duszno. Leżymy w pół martwi na ławkach ledwo co dychając. Kończy się woda, a jedyna dostępna w domach śmierdzi zgniłymi jajami. Po 13 gotujemy sobie makaron na tej wodzie. Nawet zjadliwy.
O 14:30, wymęczeni gorzej niż po 200 km, ruszamy na granicę. Na szczęście jest już otwarta. Przejeżdżamy bez problemów, co oznacza, że przed nami nowe państwo – Rumunia. Spędzimy tutaj sporo dni i przejedziemy sporo km.
Na pierwszej stacji kupuję mapę. Krótka analiza i decyzja – skręcamy na boczne drogi, trzeba uciekać z tranzytówek. Wybieram dobrze zapowiadającą się żółtą drogę biegnącą przez małe wsie. Przejeżdżamy przez Carei i lecimy jeszcze główną na Tasnad. Tam pokonujemy okropną drogę z kostki brukowej, ale zaraz potem dostajemy w nagrodę równiutki asfalt prowadzący do wsi Cehalut.
Przed godziną 18 kończy nam się woda, więc pytam się starszego pana przy malutkim gospodarstwie, czy nie mógłby nam napełnić butelek. Nalewa ochoczo, po czym mówi pytająco do mnie: „ whisky, whisky? :>” „Hmm, ok.!” odpowiadam równie ochoczo.
Zaprasza nas na podwórko i ze stodoły przynosi duży kubek i kieliszek. Okazuje się, że częstuje nas wiśniówką. Była przepyszna, zwłaszcza, że pływały w niej jeszcze słodkie wiśnie. Pijemy zadowoleni, lecz to nie koniec niespodzianek. Po chwili z tej samej stodoły przynosi.. bimber ! Tym razem jednak daje nam nie kieliszki, ale szklanki… Szybko leci do drugiej stodoły i przynosi z niej wielki kawał ociekającej tłuszczem, domowej, wędzonej słoniny. Super, mamy czym przygryzać ! Potężny łyk bimbru ponad 70% wywala oczy na wierzch, lecz słonina skutecznie gasi alkohol, przy okazji spływając soczyście po łokciu. Prawdziwy, wiejski klimat. Dostajemy również pomidory, paprykę i czosnek, wszystko oczywiście z ogródka. Na koniec zaprasza nas, abyśmy u niego zostali, przy komunikacji korzystam głównie z rozmówek, które na czas podróży sobie wydrukowałem.
4 kieliszki wiśniówki i 3 setki bimbru skutecznie wprawiają mnie w wesoły nastrój…Rozbijamy z trudem namiot i idziemy od razu spać. Tylko trochę w głowie się kręci… ;)
Mateusz ucieszony z nowego kraju:
A oto sposób w jaki zdobywaliśmy wodę. Podczas wyprawy kupił tylko 4 butelki wody, ale tylko po to, żeby wymienić stare na nowe i mieć do czego czerpać wodę:
W większych miastach jest bardzo ładnie:
Standardowy sposób poruszania się:
Rumunia to także konie. Te domowe jak i te dzikie:
Sielskie krajobrazy:
No to Salut !:
Pan dziadek:
Dolać jeszcze? :):
Zaciekawieni tubylcy:
Coś pysznego, uwierzcie na słowo !
Kategoria 50-100 km, BAŁKANY 2011
Dzień 1 - The beggining
-
DST
59.88km
-
Czas
03:11
-
VAVG
18.81km/h
-
VMAX
70.90km/h
-
Temperatura
26.0°C
-
Podjazdy
720m
-
Sprzęt Merida TFS 100 V
-
Aktywność Jazda na rowerze
Długo oczekiwany dzień w końcu nadszedł. Co prawda nie obyło się bez jednodniowego opóźnienia, ale ostatecznie poniedziałek stał się terminem rozpoczęcia wyjazdu. Z towarzyszem wyprawy, Mateuszem, spotkałem się w Krakowie, do którego to dojechałem pociągiem ( no ładnie, wyprawa się dobrze nie rozpoczęła, a ja już pociągami sobie podjeżdżam ). Wolałem jednak się wyspać i spakować się dokładnie. O 16:30 ( Mateusz dojeżdżał z Warszawy ) spotkaliśmy się pod Galerią Krakowską. Udało mi się namówić Waxmunda, żeby nas wyprowadził z Krakowa. Ruszyliśmy zatem w trójkę, sprawnie omijając zatłoczone miasto.
Pierwszym większym miastem były Dobczyce, Wax prowadził nas bocznymi i spokojnymi drogami. Zaczęły się lekkie podjazdy, które nie odpuściły nam już aż do Węgier ;) Pierwszego dnia udało mi się przekroczyć 70 km/h na zjeździe, dociążony rower aż się prosił, żeby jechać z górki szybciej. A pod górkę, no cóż, trzeba było kręcić powolutku 6-8 km km/h
W Dobczycach pożegnaliśmy się z Waxem i już w dwójkę ruszyliśmy dalej. Zaczęło się już jednak ściemniać, więc w okolicach Kasiny Wielkiej postanowiliśmy poszukać noclegu. Planowaliśmy całą wyprawę przejechać, w miarę możliwości, na gospodarza, dlatego spytaliśmy się w małym gospodarstwie starszej kobiety, czy nie moglibyśmy rozbić namiotu na jedną noc na łączce. Zgodziła się bez problemu.
Na koniec dnia była jeszcze miła niespodzianka, pani przyniosła nam kanapeczki z ogórkiem i kawę. Chwilę pogadaliśmy, po czym zasnęliśmy ciekawi następnych dni. Przygoda właśnie się rozpoczęła…
Spotkanie w Krakowie:
Przed Dobczycami:
Nocleg number one:
Kanapki na kolację :):
#
Kategoria 50-100 km, BAŁKANY 2011
Z Krakowa
-
DST
70.11km
-
Czas
03:17
-
VAVG
21.35km/h
-
VMAX
57.00km/h
-
Temperatura
17.0°C
-
Sprzęt Specialized Tricross
-
Aktywność Jazda na rowerze
Ojj, ciężki powrót z Krakowa. O 10 zrobiłem około 10 km ze znajomą po Krakowie, zostałem dokładnie oprowadzony po ciekawych miejscach w okolicy :)
A potem pozostał już tylko powrót pod wiatr i walka z następstwami dnia wczorajszego... :D Oj, ciężko było :P
Kategoria 50-100 km