vanhelsing prowadzi tutaj blog rowerowy

vanhelsing

Wpisy archiwalne w kategorii

100-200 km

Dystans całkowity:21237.93 km (w terenie 713.90 km; 3.36%)
Czas w ruchu:1072:42
Średnia prędkość:19.80 km/h
Maksymalna prędkość:82.00 km/h
Suma podjazdów:57010 m
Liczba aktywności:169
Średnio na aktywność:125.67 km i 6h 20m
Więcej statystyk

Dzień 16 - TIRstop

  • DST 109.75km
  • Czas 05:45
  • VAVG 19.09km/h
  • VMAX 50.00km/h
  • Temperatura 34.0°C
  • Podjazdy 650m
  • Sprzęt Merida TFS 100 V
  • Aktywność Jazda na rowerze
Wtorek, 26 lipca 2011 | dodano: 18.09.2011

Rano na obudzenie dostajemy gratis caffe macchiato. Śniadanie jemy na stacji benzynowej, wcinamy pasztet z chlebem i ketchupem. Po chwili drogi w kierunku Prizren macha nam ktoś z warsztatu samochodowego. Okazuje się, że zaciekawiliśmy naszymi rowerami mechaników. Pogadaliśmy dosyć długo, dostaliśmy colę na ochłodę, bo temperatura znowu przekraczała 32 C.

Dowiedzieliśmy się również, że w Albanii od przejścia z Kosowem prowadzi nowa autostrada wybudowana przez Amerykanów. Coś z tym faktem trzeba było zrobić. Zaraz po przejściu granicy postanowiliśmy złapać stopa i przejechać nieciekawy fragment drogi. Zanim jednak pomyśleliśmy, żeby go łapać, zaczął na nas trąbić Albańczyk w ciężarówce i machać nam wesoło ręką, żebyśmy się z nim zabrali ! Rowery zapakowaliśmy na pakę, i ruszyliśmy na odkrywanie nowego kraju, tym razem z perspektywy wysokiej kabiny ciągnika siodłowego.
Pan okazał się bardzo sympatyczny, rozmawialiśmy w mixie niemiecko-albańsko-polskim ( tak, taki język istnieje :D ) Poczęstował nas piwem, po czym sam zabrał się za jego konsumpcję. Co najśmieszniejsze, za każdym razem, gdy podnosił głowę, żeby spożyć ten szlachetny trunek, zjeżdżał ciężarówką na lewy pas ( jak się skończyła autostrada ), gdzie przerażone osobówki uciekały do rowu trąbiąc przeraźliwie. W ostatniej chwili odbijał, również trąbił i ucieszony machał ręką. Gdy zajechał komuś drogę naprawdę niebezpiecznie, to po całej sytuacji otwierał szybę, wystawiał głowę do tyłu i machał na dodatek, przy okazji zjeżdżając znowu na lewy pas, bo jedną ręką machał, a drugą trzymał piwo. No masakra.
Gdy zapytałem się o problem z policją, odpowiedział mi spokojnym głosem: „ Polizei, kein problem, 5 euro, kein problem !”. Wyobraźcie sobie łapówkę 20 zł za jazdę pod wpływem w Polsce…

Z ciężarówki zeskoczyliśmy około 60 km od Szkodry, dużego miasta leżącego przy granicy z Czarnogórą. Problemy z przerzutką niestety spowodowały, że nie chciałem zagłębiać się w bezdroża albańskie, jakakolwiek awaria stwarzała wielkie problemy z transportem.
Droga do Szkodry zrobiła się prosta, jechaliśmy z wiatrem i zadowoleni podziwialiśmy albańskie krajobrazy. Na drogach wszędzie można było spotkać mercedesy, to wizytówka w Albanii. Ponadto przy drogach co chwilę są stragany z arbuzami i melonami, kupiliśmy sobie dwie spore sztuki za niecałe euro.
Szkoder jest biednym miastem. Wystarczy skręcić z głównej drogi, aby zobaczyć przeraźliwą biedę- ludzi mieszkających w rozsypujących się ruinach, gromady dzieci spędzające swoje dzieciństwo na wysypisku w poszukiwaniu jedzenia i czegoś do zabawy, bezpańskich psów wykradających resztki ze śmietników. Smutne to były widoki.
Z miasta wyjechaliśmy prawie o zachodzie słońca, zaraz za nim spotkaliśmy pierwszą parę rowerzystów od początku wyprawy. Chwilę potem zacząłem szukać noclegu, udało się za pierwszym razem. Zobaczyłem ukryty za wielkim i gęstym ogrodem duży dom, do którego prowadziła szeroka droga. Trafiliśmy do rodziny muzułmańskiej, która przyjęła nas po królewsku. Rozmawiać mogłem tylko po włosku, bo gospodarz pracował w Italii spory okres czasu. Najpierw poczęstowano nas piwem, a potem zaproszono do wnętrza wielkiego domu na kolację. Przed tym jednak musieliśmy umyć nasze stopy, ręce i głowę, po czym wejść na boso do mieszkania. Jedzenie przerosło nasze najśmielsze oczekiwania, była to najlepsza kolacja podczas całej wyprawy. Przygotowała ją matka, która krzątała się od początku w kuchni. Na początek w wielkiej misie poczęstowano nas Patlixhaną, nie wiem generalnie co to było, lecz smakowało wyśmienicie. Przypominało w każdym bądź razie grzybki, albo coś z wnętrza jakiegoś zwierzątka. Na następnej wielkiej misie był Pilaf, czyli ugotowany ryż na słodko ze śmietaną. Na kolejnym talerzu czekały na nas Patate ( domowe frytki, bardzo grubo krojone ), Qebab ( paluszki mięsne ), Ojath ( biały ser ) i wielka porcja Sallat, czyli sałatki warzywnej. Do tego wszystkiego mieliśmy jeszcze piwo i sok. Na deser była wielka porcja Kasat, czyli lodów. I jedynie te lody były ze sklepu, cała reszta była robiona tradycyjnymi, domowymi sposobami. Wnętrze kuchni wypełniała albańska muzyka, charakterystyczna dla tego regionu. Na sam koniec wypiliśmy jeszcze po dużym kieliszku grappy, czyli po prostu wódki. Najedzeni do granic możliwości ledwo co mogliśmy się ruszać.

Gospodarz machnął ręką na namiot i powiedział, że możemy spać w domu, w pokoju gościnnym. Udostępnili nam łazienkę, na tej wyprawie myliśmy się prawie codziennie, cóż za luksus! Zmęczeni zasnęliśmy szybko. To był niesamowity dzień spędzony z wspaniałymi ludźmi!

Albańska muzyka na sam początek:



Veton z braćmi:


W Kosovie również widać ślady ostatniej wojny. Co więcej będąc wieczorem w Albanii, dowiedzieliśmy, że 2 dni po przejechaniu granicy serbsko-kosovskiej wybuchły tam walki, KFOR wyjechał czołgami na ulicę, spalono stację benzynową i ostrzelano domy. 2 dni różnicy i mogliśmy się znaleźć w centrum starć...






Welcome to Albania:


Rowery na pakę i jazda:




No to zdrówko! :D:




Albańskie krajobrazy:










Pan...:


...z melonami :D:


Mercedes. Jeden, drugi, dziesiąty..:


Szkoder:








Ward i Ilse:


U rodziny:


Bardzo nie chcieli, żebym robił zdjęcia, więc niestety nie mogę Wam ich pokazać


Kategoria 100-200 km, BAŁKANY 2011

Dzień 15 – Kosowo

  • DST 127.52km
  • Czas 08:15
  • VAVG 15.46km/h
  • VMAX 48.00km/h
  • Temperatura 32.0°C
  • Podjazdy 1500m
  • Sprzęt Merida TFS 100 V
  • Aktywność Jazda na rowerze
Poniedziałek, 25 lipca 2011 | dodano: 14.09.2011

Rano jemy domowy chleb z kiełbasą i kawą, żegnamy się z naszymi serbskimi przyjaciółmi i ruszamy w trasę. W końcu nie ma wiatru, ale za to robi się górzyście i bardzo gorąco. W końcu docieramy do przejścia serbsko-kosovskiego. Przekroczenie granicy odbywa się bez problemów, tylko zaciekawiony pogranicznik z AK-47 stuka mi karabinem w sakwy.

Krajobraz zmienia się na płaski, pojawiają się meczety i śmieci w każdym rowie. Droga jest zatłoczona okropnie, głównie nowymi samochodami z rejestracjami z całego świata. W Kosowie można spotkać najnowsze Mercedesy i inne luksusowe auta. Dojeżdżamy do Prishtiny, stolicy państwa, która przypomina jeden wielki plac budowy. Miasto jest ogromne, przedostanie się przez niego zajmuje nam ponad 2 godziny. Wszędzie jest zatłoczone, bród i śmieci walają się po ulicy. Uciekamy czy prędzej w kierunku Prizren wyjeżdżając autostradą.

Wiatr wkrótce się zmienia i zaczyna wiać prosto w twarz. Znowu! Dodatkowo zaczyna się spory podjazd, ciągnie się w nieskończoność. Na szczęście zaraz przed zachodem słońca docieramy do zjazdu. W pierwszej miejscowości postanawiamy poszukać noclegu, wjeżdżamy na spory ogród, gdzie pytamy się pierwszego zauważone człowieka, czy możemy się rozbić namiotem. Zgadza się od razu, jednak… po chwili przychodzi prawdziwy właściciel domu i już taki chętny nie jest. Panu robi się głupio, więc wsiada do auta i każe nam jechać za sobą… Wracamy na główną drogę, aby po chwili skręcić pod hotel… Okazuje się, że ten dobry człowiek postanowił nam wynająć pokój w przydrożnym motelu zupełnie za darmo! Jego brat jest właścicielem, więc nie będzie żadnego problemu. Zaprasza nas na kolację, stawia piwo i wielki talerz mięsa z frytkami. Rozmawiam trochę po włosku, trochę po niemiecku ( to ja umiem niemiecki ?!). Rowery chowamy w myjni obok, którą z kolei posiada jego drugi brat.
Mamy prysznic, czyściutkie łóżka i gniazdka do ładowania. Mega !

PS. Dodając ten wpis właśnie pojawiła się setna setka w kategorii 100-200 km. 100x100 :D

Mrrrrr:






Kotka pewnie czeka taki los:


FAP:


Prawosławna kapliczka:


Zbombardowana cerkiew:


Welcome in Kosovo:




Ograniczenia dla czołgów to norma. W Kosovie wciąż stacjonuje sporo jednostek z różnych krajów, w tym Polski. Służą jako KFOR:




Wesele:


Ślady wojny:




Kategoria 100-200 km, BAŁKANY 2011

Dzień 13 – Welcome to Serbia

  • DST 112.80km
  • Czas 08:01
  • VAVG 14.07km/h
  • VMAX 56.00km/h
  • Temperatura 35.0°C
  • Podjazdy 1200m
  • Sprzęt Merida TFS 100 V
  • Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 23 lipca 2011 | dodano: 09.09.2011

Upał z samego rana wygania nas z namiotów. Ruszamy obolałe kości, bo spało się okropnie niewygodnie. Droga prowadzi cały czas lekko pod górkę, do tego wieje nam mocny wiatr w twarz – jedzie się tragicznie, nie ma na nic siły! Jeden z gorszych odcinków na wyprawie… Przejeżdżamy przez miejscowość Kula i kręcimy w stronę serbskiej granicy.
Przechodzimy bez problemów, graniczni z ciekawością się patrzą na nasze rowery, mówia nam tylko „Welcome to Serbia”

Pierwszym miastem jest Zajecar, spokojne miasto w trakcie remontów dróg, idzie nam jechać po szuterku. Drogi w Serbii są spokojne, w całkiem dobrym stanie. Nawet znalazła się droga rowerowa, ale poprowadzona była dziurawymi płytami chodnikowymi, więc posypaliśmy normalnie jezdnią. Zaczęły się lekkie podjazdy, wiatr, choć zmieniliśmy kierunek, dalej wiał w twarz. Oj ciężko się jechało. W miejscowości Knjażevac wymieniam dolary na serbskie dinary, za 20$ dostaję ich ponad 1300.

Za miastem zaczyna się podjazd, który wg mapy ma 10 km. Już na samym początku przerzutka znowu głupieje, wplątuje się w szprychy i ciągnie za sobą hak…Obraz po zatrzymaniu się jest tragiczny, przerzutka pękła w korpusie, trzyma się na jednym sworzniu. Wózek pogięty we wszystkie strony, tak samo jak hak. Masakra!
Odpinam wszystkie sakwy i rozpoczynam żmudne próby uratowania resztki napędu. Po godzinie walki z ustawianiem, wyginaniem, prostowaniem i wyrywaniem udaje się doprowadzić rower do możliwości jezdnych. Ruszam delikatnie, uff – na szczęście kręci się, nawet zmienia biegi ( mam ich teraz 3x4 )
Robi się ciemno. Podjazd cięgnie się w nieskończoność, zaczyna nam brakować wody już na 5 km. Morale dodatkowo osłabiają krótkie zjazdy, które kryją za sobą ponowny podjazd. Jest już szaro, woda w bidonie się skończyła, po paru km zaczynają mi już wysychać usta. Po drodze ani sklepu, ani źródełka, ani nawet kałuży, nic! Mam dość, dodatkowo przerzutka znowu się gnie :/ Prostuję ponownie, tym razem działa już tylko jedno przełożenie. Wreszcie, gdy wydaje się, że podjazd nigdy się nie skończy, przychodzi pora na dłuższy zjazd. Na nasze szczęście zaraz pojawia się stacja benzynowa, na której uzupełniamy wodę, ponadto kupuję coca-colę 2l za 3 zł ! W Serbii jest niesamowicie tanio, chleb za 1 zł itp.
Rozbijamy się na wykoszonym polu zaraz za stacją. Makaron, cola i do spania. Nigdy mi tak nie smakowała coca-cola jak wtedy.












Jestem bogaty! Mam ponad tysiąc ! :D



Kategoria BAŁKANY 2011, 100-200 km

Dzień 12 – W stronę Dunaju

  • DST 162.74km
  • Czas 10:01
  • VAVG 16.25km/h
  • VMAX 49.00km/h
  • Temperatura 27.0°C
  • Podjazdy 600m
  • Sprzęt Merida TFS 100 V
  • Aktywność Jazda na rowerze
Piątek, 22 lipca 2011 | dodano: 06.09.2011

Rano na szczęście czujemy się o wiele lepiej. Nie chce się jednak okropnie jechać, jeden dzień lenistwa i przestoju zrobił swoje. Dziękujemy gospodarzom za pomoc i powoli ruszamy w stronę Krajowej. Miasto jest wielkie, ale głównie zbudowane z biednych domków. Robimy zakupy w Realu i obwodnicą przejeżdżamy przez miasto. Drogi oczywiście są okropne, dziury straszne. Na drodze tej miała miejsce śmieszna sytuacja, wyprzedził nas szambowóz w zaawansowanym wieku, który ledwo co się toczył. Wpadł oczywiście do jakiejś wielkiej dziury, bo o to w Rumunii nie trudno i oderwała się z od niego wielka, metalowa rura, z hukiem uderzając o asfalt. Wszystko działo się jakieś 10 metrów przed nami. Sekundę po tym, jak rura znalazła się na drodze, wyleciał z bramy obok starszy dziadek i z wielkim trudem podniósł jedną końcówkę żelastwa i zaczął ją ciągnąć do siebie. Szambozłomiarz normalnie ! Kierowca jednak szybko zobaczył zgubę na asfalcie, z piskiem opon zatrzymał ciężarówkę i z wielkim łomem wyleciał na biednego dziadka ledwo co ciągnącego złom, krzycząc jakieś przekleństwa po rumuńsku. Dziadek przystanął, popatrzył się, rzucił z powrotem rurę i po 2 sekundach już go nie było. Ciekawe, czy polscy złomiarze byliby szybsi :D
Dalsza droga była spokojna, wypłaszczyło się przed Dunajem. W końcu dojechaliśmy do miasta granicznego, trzeba było jednak przeprawić się promem przez rzekę. Rozlatujący się prom, na który wyszły chyba 4 tiry, masę osobówek i dwa rowery, kosztował nas 13 lei za jeden pojazd, bo potraktowano nas jako motocyklistów. Prom wręcz dryfował przez Dunaj, przepłynięcie na drugą stronę zajęło mu dobre 30 minut. Przetrzepano nam paszporty dziwnie się patrząc i wjechaliśmy do Bułgarii.

Poszukiwania noclegu rozpoczęliśmy około 20, jednak przez 2 wsie nic nie mogliśmy znaleźć. Warto także wspomnieć o miłym panu na rowerze, który wyprowadził nas z miasta Vidin i postawił kawę na stacji.

Zrobiło się ciemno, a my dalej jechaliśmy. Zaczęły się pola. Dopiero o 23 znaleźliśmy dogodne miejsce do rozbicia się, a dokładnie na wielkim polu słoneczników. Szybki makaron i do spania. Nigdy nie widziałem tylu gwiazd na niebie co wtedy.

Zrobiliśmy 162 km w 10 godzin, a zrobiłem tylko dwa zdjęcia :D:

Przeprawa przez Dunaj:


Gwiazdy:



Kategoria 100-200 km, BAŁKANY 2011

Dzień 10 - Konserwa

  • DST 136.97km
  • Czas 07:42
  • VAVG 17.79km/h
  • VMAX 59.00km/h
  • Temperatura 32.0°C
  • Podjazdy 600m
  • Sprzęt Merida TFS 100 V
  • Aktywność Jazda na rowerze
Środa, 20 lipca 2011 | dodano: 05.09.2011

Rano budzi nas biały wilk. Tak bynajmniej myślał Mateusz, który przerażony zobaczył dużego, białego psa skradającego się pod lasem. Kręcił się już wieczorem, wylizał do czystych menażek pozostałości po makaronie i prawdopodobnie spał sobie 2 metry od namiotu. Ja poszedłem spać od razu, Mateusz jeszcze długo marudził, że nie chce być zjedzony przez wygłodniałego okrutnego wilka.
Za kierunek obraliśmy Craiovą, duże miasto na południu Rumunii. Najpierw główną drogą z Tirami, potem odbiliśmy na boczne trasy prowadzące znowu przez rumuńskie wioski. Nie było asfaltu, nie było szutru, były za to płyty betonowe, całkiem dobrze połączone ( przeważnie ).
Około godziny 16 zatrzymaliśmy się przy kapliczce z której wypływało źródełko. Chwilę potem zebrały się czarne chmury, które goniły nas od samego rana i lunęło deszczem. W tym samym czasie podjechała pod kapliczkę srebrna Dacia, z której wysiadł człowiek i napełnił butelki. Zainteresował się naszymi rowerami, zdążyliśmy powiedzieć, że jesteśmy z Polski, a on podbiegł do samochodu i wyciągnął wielką paczkę ciastek, po czym z uśmiechem na twarzy nam ją podarował! Zaraz po tym sięgnął do kieszeni po portfel i wyciągnął z niego 20 lei mówiąc, że to dla nas na piwo! Nie chcieliśmy zabierać tych pieniędzy, ale usilnie wcisnął mi je w rękę. Nie zdążyłem nawet mu dobrze podziękować, a pan już był w aucie i ruszał z piskiem opon. Przejechał 10 metrów, depnął po hamulcach i wrócił się do nas, wręczając nam jeszcze małą flagę Rumuni! No niesamowity człowiek, wszystko trwałe niecałą minutę !

Padało cały czas, zrobiliśmy się głodni w tej kapliczce, więc zjedliśmy ciastka, konserwę z Polski, która wydawała się być jeszcze trochę dobra… Wkrótce przestało padać, więc ruszyliśmy dalej. Po chwili jednak znów przyszła burza, tym razem jednak jechaliśmy dalej w pelerynce ( to ja ) i kurtce przeciwdeszczowej ( to Mateusz )

Zaczął mnie jednak boleć żołądek. Ból narastał z każdą chwilą, postanowiłem szukać szybko noclegu, żeby wziąć jakieś lekarstwo i się położyć spać. Udało się znaleźć nocleg przy całkiem ładnym domu, gospodarz pozwolił nam się rozbić w garażu, a dodatkowo położyć się na wielkim łóżku tam zalegającym. Tego dnia było jakieś narodowe święto, dostaliśmy pepsi, chleb i wielki stos mięsa z grilla – karczki, kiełbaski, skrzydełka… Ochoczo zabrałem się za konsumpcję karczku, gdy nagle poczułem, że mój żołądek dziś nie przyjmie żadnego pokarmu, co więcej chce się pozbyć wszystkiego ze środka…. Z tyłu był wychodek, spędziłem tam ponad 30 minut, oszczędzę opisu jak mocno mną szarpało, ledwo co potrafiłem ustać na nogach, brzuch bolał okropnie, do tego jeszcze rozbolała mnie głowa.
Totalnie wyczerpany kładę się na łóżku podstawiając pod nie jakieś puste wiadro. Zasypiam niespokojnym snem, budzę się co chwilę z głodu, jednak oprócz kawałka suchego chleba i coli nie mogę nic przełknąć. Jutro będzie ciężki dzień…

Z cyklu widok z namiotu: Wygłodniały wilk:




Wygłodniały wilk skrada się za Mateuszem, który w popłochu ucieka przez pole, gdzie krowy się pasą:


Woda, całą wyprawę ze studni/źródełek:


W Rumunii są też małe psy. Te są słodkie i nie rzucają się na rower. Ale jak dorosną to pewnie się będą rzucać. O ile przeżyją. Ich matka leżała przejechana 5 metrów obok.




Tajemniczy las:



Kapliczka:




! :


Będzie padać:


Miejsce naszych męk:



Kategoria 100-200 km, BAŁKANY 2011

Dzień 9 - Szosa Transfogarska

  • DST 100.25km
  • Teren 5.00km
  • Czas 07:42
  • VAVG 13.02km/h
  • VMAX 65.00km/h
  • Temperatura 31.0°C
  • Podjazdy 2850m
  • Sprzęt Merida TFS 100 V
  • Aktywność Jazda na rowerze
Wtorek, 19 lipca 2011 | dodano: 04.09.2011

Na 28 km podjazd wyruszamy o godzinie 8. Chwilę rozmawiamy z Anglikiem w camperze, był parę dni temu też w Polsce. Droga zaczyna się piąć lekko w górę, wchodząc przy okazji w las. Nachylenie rośnie stopniowo, ale nie jest bardzo stromo – jedzie się dobrze, można kręcić spokojnie 7-8 km/h, co w Alpach w tamtym roku było niemożliwe. Mateusz ma swoje, troszkę wolniejsze tempo, ale ja z kolei robię co chwilę zdjęcia, więc jedziemy w miarę równo i nikt nie musi na nikogo czekać. Za stacją kolejki podjazd pnie się przez galerie, by w końcu pokazać swoją ostatnią, odkrytą część prowadzącą na przełęcz. Po drodze spotykamy Polaków na motorach, rozpoznają mnie po fladze. Rozmawiamy o podróżach i jedziemy swoim ( a oni troszkę szybszym ) tempem :P Cień znika, robi się gorąco, ale nadal podjeżdża się przyjemnie. Parę przerw i… w końcu szczyt, na którym meldujemy się o 15.

Na górze tłumy okropne, uciekamy wyżej do budynku ratowników górskich, gdzie proszę o wodę. Chwilę rozmawiam po angielsku, dowiaduję się sporo ciekawych rzeczy o tych górach. Gotujemy zupki u nich w kuchni, a jemy na zewnątrz przy cudownym widoku na cały północny podjazd.

Zjazd okazuje się być okropnie dziurawy, zjeżdża się tragicznie. Trafiamy na pasące się wesoło na asfalcie konie, potem są już tylko dziury. Zjazd kończy się szybko, dojeżdżamy do jeziora, które trzeba objechać wzdłuż linii brzegowej. Znowu zaczynają się podjazdy, chwilowo jest nowa droga, a chwilowa wielkie na koło dziury przemieszane ze żwirem i piachem. Siły są, ale ramiona bolą od drgań okropnie.

Dalej przejeżdżamy przez tamę i zjeżdżamy do pierwszej wioski, aby znaleźć nocleg. Ta okazuje się jednak turystyczna, więc jedziemy 10 km dalej, gdzie udaje się znaleźć fajne miejsce na czyimś polu. Przeprawiamy się przez rzeczkę ( bo taka tam droga była ) i gotujemy makaron. 100 km po górach wpadło i około 2800m. przewyższenia.

No to w górę:


Ul na kółkach:














Ooo, tam trzeba wjechać !












Ten się nieźle namęczył:




puff:






heloł:










Pooleciał:






Na górze:


Wjazd do tunelu, było w nim lodowato:


Ostatnie spojrzenie na podjazd:


I pora na zjazd:








Czasem można było trafić na takich asfalt:


Jeziorko:


Zapora na jeziorku:


Jedziemy w dół:




Po czym kończy się droga, więc postanawiamy się za nią rozbić:



Kategoria BAŁKANY 2011, 100-200 km

Dzień 8 - Piękno Rumunii

  • DST 123.35km
  • Teren 32.00km
  • Czas 08:05
  • VAVG 15.26km/h
  • VMAX 54.00km/h
  • Temperatura 34.0°C
  • Podjazdy 1250m
  • Sprzęt Merida TFS 100 V
  • Aktywność Jazda na rowerze
Poniedziałek, 18 lipca 2011 | dodano: 31.08.2011

Na śniadanie dostajemy niespodziewanie chleb z dżemem i kawę. Ruszamy w stronę Mediaś drogą z dziurawych płyt asfaltowych. Połączenia pomiędzy nimi są okropne, czasami jedziemy poboczem. Jednak wybrana droga jest bardzo spokojna, jedzie się przyjemnie, dookoła pojawiają się piękne krajobrazy oraz typowe wioski rumuńskie. Jest cicho i nie wieje wiatr. Ludzie w większości nas pozdrawiają, machając radośnie lub wołając z uśmiechem na twarzy. Teren jest pagórkowaty, zbliżamy się w końcu do Karpat.
W miejscowości Agnita spotykamy Polaków, którzy są na jakiejś konferencji z UE, dostajemy od nich regionalne ciasta wypiekane przez rumuńskich rolników. Pytamy się również o drogę, okazuje się, że niedługo skończy się asfalt, ale da się dojechać.
Od tego miejsca droga stała się trudna ale i przepiękna. Nietknięte turystyką wioski, magiczny klimat wsi i sympatyczni ludzie towarzyszyli nam przez całą drogę. Nigdy nie było problemu z dostaniem wody, a i często dodatkowo otrzymywaliśmy jabłka albo śliwki.

Spotkaliśmy też dzieci, które jak nas tylko zobaczyły, to wybiegły za nami prosząc o cukierki. Niestety te leżały gdzieś głęboko w sakwie i mogłem jedynie je obdarować musli z biedronki ;P Pozwoliły za to sobie zrobić zdjęcia : )

Asfaltu nie było przez dobre 30 km. Gdy się zaczął skręciliśmy na główną drogę, po czym odbiliśmy na 7C – Szosę Transfogarską. Za wsią, zaraz przed początkiem podjazdu na wielkim polu obok górskiego strumienia rozbiliśmy namiot. Obok nas obozowała jakaś rumuńska rodzina i Anglik z camperze. To był piękny dzień spędzony w prawdziwym klimacie Rumunii.

Zaczęło się od płyt:




Nalewanie wody ze studni:


Pani zaprosiła mnie na ogród i pokazała własnoręcznie tkane dywany:


Śniadanko w trasie:


Kaszka bananowa z miodem - pycha ! :


Na zdrowie ! Bimber z plastikowej butelki:


Meridka:


Mediaś:


Częsty widok w Rumunii: Spalone auto, zdechły kot:






Typowe domy:


Krajobrazy:


Dzieci, choć biedne, są zawsze uśmiechnięte:






Mateusz podziwia nowy asfalt! Nie może być !:




Twarze Rumunii:




Temperatura przekraczała 34C. Rowery zostawiały ślady w asfalcie:


Niedługo się skończy asfalt:




Dzieci :)














Kurzu co nie miara:








Pojawiły się Karpaty:










Widok z namiotu:












I piwo Ursus na koniec dnia :):



Kategoria 100-200 km, BAŁKANY 2011

Dzień 7 - Rumuński pociąg

  • DST 126.59km
  • Czas 06:52
  • VAVG 18.44km/h
  • VMAX 54.00km/h
  • Temperatura 31.0°C
  • Podjazdy 800m
  • Sprzęt Merida TFS 100 V
  • Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 17 lipca 2011 | dodano: 30.08.2011

Rano znowu korzystamy z kuchni, dostajemy do resztki makaronu, która została z kolacji, jajka i ser biały, więc robimy sobie pyszną jajecznicę. Na drogę od naszego gospodarza dostajemy dwa słoiki robionego sosu do spaghetti, słoik dżemu oraz pół litra miodu ! Czyli razem mamy już litr tego słodkiego napoju.

Na dobry początek dłuższy podjazd, spotykamy na nim dwie dziewczyny, które czasami też podróżują z sakwami. Rozmawiamy chwilę i jedziemy dalej, w kierunku Cluj Napoca. Droga, choć główna, jest bardzo spokojna. Mijamy wiele wiosek, w których widać tylko starszych, biednych ludzi. W Cluj zwiedzamy miasto, jest naprawdę ładne, widać spory przepych i drogie samochodu. Tam to tez postanawiamy podjechać kawałek pociągiem, bowiem przed nami tranzytówka. Za 100 km odcinek płacimy 31 zł, lecz nie dane nam jest dojechać do końca. Okazuje się, że rowerów w tym pociągu przewozić nie można i musimy zapłacić karę 50 zł za jeden rower ! Oczywiście nie mam najmniejszego zamiaru tyle stracić, dyskutuję ponad 20 minut z konduktorem, który wyraźnie czeka na łapówkę, bo siedzimy w pustym przedziale. Udaje się wywalczyć jedynie dojazd do najbliższej stacji, na której wysiadamy. No ale i tak przejechaliśmy 30 km od Cluj. Zmieniamy trasę i jedziemy w stronę Luduś, aby chwilę za nim skręcić na drogę w kierunku Mediaś. Zaraz po skręcie znajdujemy nocleg na ogrodzie. Gospodarze szybko się zamykają w domu, ale przed tym jeszcze udostępniają nam wodę i wychodek ;) Makaron i do spania.

Z dziewczynami:








Babcia prosiła o 1 leja:


Cluj:










Makaron z sosem od gospodarza:


Kotek potem urządził sobie zjazd po namiocie...


A w dniu 8 będzie baardzo dużo zdjęć :)



Kategoria 100-200 km, BAŁKANY 2011

Dzień 4 - U Madziarów

  • DST 144.69km
  • Czas 08:15
  • VAVG 17.54km/h
  • VMAX 47.00km/h
  • Temperatura 33.0°C
  • Podjazdy 300m
  • Sprzęt Merida TFS 100 V
  • Aktywność Jazda na rowerze
Czwartek, 14 lipca 2011 | dodano: 27.08.2011

Pies babciny wył i szczekał całą noc. Uspokajał się na chwilę, (chyba specjalnie) która wystarczyła na zaśnięcie. Po chwili znowu szczekał na co tylko mu się podobało. Kląłem w namiocie na czym świat stoi, ale po polsku szczeniak nie rozumiał chyba.
Rano za to dostaliśmy pyszną jajecznicę z boczkiem oraz kawę. Chwilę porozmawialiśmy z naszymi gospodarzami, po czym ruszyliśmy w stronę granicy.
Węgry, jak to Węgry – przywitały nas od razu drogą tranzytową z zakazem roweru. Nie przejęliśmy się jednak tym bardzo, pojechaliśmy nią około 20 km i skręciliśmy na boczne drogi prowadzące przez madziarskie wsie. Znalazła się nawet jakaś trasa rowerowa. Podnoszące się coraz wyżej słońce podnosiło ze sobą również temperaturę, w południe były już ponad 32 C. Wkrótce zrobiła się patelnia, na dodatek wiał wiatr nawiewający gorące powietrze z nad pól, które to stanowiły podstawę krajobrazu na tej płaskie krainie.
Znalazło się jednak i parę podjazdów, choć szybko się skończyły. Wjechaliśmy do Tokaju, gdzie nie ma nic ciekawego. Dalsza droga była również nudna, u Madziarów nie ma po prostu nic godnego zainteresowanie i tyle.
Dodatkowo, jak się potem okazało, ludzie są tam niegościnni okropnie. Może ktoś powiedzieć, że wysuwam wnioski na podstawie jednego dnia, ale wcześniej i później miałem takie same doświadczenia – nikt nie chciał nas przyjąć na ogród. Postanowiliśmy szukać do upartego, jednak po 20 gospodarstwach ( ! ) zrezygnowaliśmy. Przy okazji zrobiło się ciemno, więc pozostało nam poszukiwanie miejsca do spania gdzieś na polu albo w lesie. Udało się to obok ogrodzonego sadu na skraju gęstego lasu. W lesie co chwilę coś pohukiwało i skrzeczało, życie tam właśnie budziło się do życia. My tymczasem zmęczeni całodniowym upałem zasypialiśmy szybko...

Od Rumunii zacznie się o wiele więcej zdjęć, na razie pozostaje tylko parę z Węgier:

Słoneczniki po chwili się znudziły :P :




Znajdź mój namiot :> Nie no, żartuję, w Tokaju był jakiś festiwal rockowy:


Bałkany coraz bliżej!:



Kategoria 100-200 km, BAŁKANY 2011

Dzień 3 - Słowackie góry

  • DST 117.27km
  • Czas 07:18
  • VAVG 16.06km/h
  • VMAX 58.00km/h
  • Temperatura 28.0°C
  • Podjazdy 1020m
  • Sprzęt Merida TFS 100 V
  • Aktywność Jazda na rowerze
Środa, 13 lipca 2011 | dodano: 26.08.2011

O 6:40 wyłaniające się słońce dociera do namiotu. Rosnąca temperatura szybko nas budzi, przy okazji zapowiadając gorący dzień. Szybko jednak nastroje nam się polepszają, gdy widzimy w jakim miejscu spaliśmy. Przed nami rozpościera się całe pasmo Wysokich Tatr, cudownie oświetlone przez wschodzące słońce. Ciepłe barwy i błękit nieba.

Poruszamy się główną, ale i spokojną drogą. Asfalty są w dobrym stanie, jednak cały czas towarzyszą nam podjazdy, których pokonywania nie ułatwia wysoka temperatura. Przejeżdżamy przez małe miasteczka i wioski, często towarzyszy nam wtedy ludowa, słowacka muzyka lecąca z głośników przypiętych na słupach. Kto podróżował przez Słowację na pewno spotkał się z czymś takim. Klimat przy takiej muzyce robi się sielankowy i od razu przyjemniej się jedzie.
Do Koszyc, do których jechaliśmy cały dzień, udało się dotrzeć bez problemów. Miasto, a raczej jego centrum i rynek spodobało mi się bardzo, stare kamienice, piękna katedra i nawet nie dużo turystów sprawia że polecam to miasto wszystkim, którzy będą kiedyś w pobliżu.

Z Koszyc ruszyliśmy zatłoczoną drogą kierując się już na granicę węgierską. Słońce jednak chyliło się ku zachodowi, więc zaczęliśmy poszukiwania miejscówki do spania. Najpierw chcieliśmy zapytać się w kościele, ale nikogo w nim nie było. Była za to obok, siedząca na ławeczce, babcia, z którą udało mi się całkiem swobodnie porozumieć. Zawołała swojego syna pytając się, czy nie możemy się u nich rozbić. Również i on zareagował pozytywnie, więc ucieszeni mieliśmy elegancki nocleg w altance. Ponadto pozwolono nam skorzystać z łazienki i udostępniono kuchnię. Gotowaliśmy swój makaron, ale babcia co chwilę doglądała mi przez ramię doradzając czego by tu jeszcze nie można było dodać. Dostaliśmy ponadto pyszną szarlotkę, kawę i sok. Syn babci był mechanikiem i zapalonym fanem muzyki rock, jeździł nawet na koncerty do Krakowa, a w domu miał własnoręcznie zrobione kolumny głośnikowe, które zajmowały całą, 4 metrową ścianę pokoju.
Pojedzeni i zadowoleni mogliśmy spokojnie położyć się spać. Jutro czekały nas Węgry i najprawdopodobniej kolejny dzień gorąca.

Z cyklu: Poranny widok z namiotu: Tatry :






Słowackie krajobrazy:








Koszyce:






Babcia:


Altanka :):


I pies babciny, będzie trochę o nim na początku relacji z dnia 4... :



Kategoria 100-200 km, BAŁKANY 2011