Średnia, średnia, czyli gleba.
-
DST
38.67km
-
Czas
01:14
-
VAVG
31.35km/h
-
VMAX
57.50km/h
-
Temperatura
26.0°C
-
Sprzęt Singiel
-
Aktywność Jazda na rowerze
Przez ostatnie dni jeździłem, ale nie chciałem dawać wpisów na BS, bo zależy mi, aby na widoku cały czas były wycieczki z Grecji, ponieważ codziennie dodaję opis kolejnego dnia.
Oprócz jeżdżenia zajmowałem się także rowerami. Od czwartku odnawiałem szosówkę ( zrobiło się z niej naprawdę cudo, wykręciłem nóżkę, wszystkie odblaski, obniżyłem kierownicę, zmieniłem siodełko oraz wyczyściłem cały rower wraz z polerką papierem ściernym szprych). Teraz się świeci jak nowy rower. Dziś do południa siedziałem nad kołem z meridy, rozkręciłem bębenek i piastę, wyczyściłem i nasmarowałem wszystko, bo przez całą Grecję przeskakiwały mi zapadki. Chciałem kupić nowe, ale w żadnym sklepie rowerowym czegoś takiego nie mają. Mam nadzieję, że na zbliżające się góry wszystko będzie działać cacy. I tak czeka mnie jeszcze kupno przerzuki i haka.
A dziś pod wieczór postanowiłem wyjść przejechać się na szosówce. Po powrocie z Grecji jeździ mi się na niej fenomenalnie, po prostym jedzie się spokojnie 35 km/h. Pojechałem standardową traską przez EJ III na Mysłowice, gdzie odbiłem na Chełm Śląski i dalej, w stronę Oświęcimia. Przed Bieruniem zawróciłem i tą samą traską pojechałem do domu, z tą różnicą, że skręciłem na Jeleń.
500 metrów przed domem, na prostej drodze, chcąc depnąć trochę mocniej... noga ześlizgła mi się z pedała i BACH, spadłem z rowera i wyłożyłem się plackiem na betonie przy prędkości 27 km/h :/ Cała akcja wydarzyła się przy pubie, gdzie lekko zszokowało tamtejszych bywalców, gdy leżałem na ziemi jakieś 10 sekund :D
Podniosłem się obolały i kuśtykając dowlekłem rower do domu.
Wszystko przez to, że w szosówce nie ma spd - jestem przyzwyczajony, że nigdy noga mi nie ucieknie z pedała :/
Dwa kolana obite, w łydce się jakaś dziura zrobiła i cała napuchła, ale najgorsze ramię i łokieć, bo oprócz zdarcia skóry to za bardzo nie mogę ruszać ręką i boli cholernie :/ Żeby to było tylko stłuczenie, bo 3 miechy wakacji przede mną :(
-
Kategoria 0-50 km
Szosowo
-
DST
14.25km
-
Czas
00:38
-
VAVG
22.50km/h
-
VMAX
52.00km/h
-
Temperatura
28.0°C
-
Sprzęt Singiel
-
Aktywność Jazda na rowerze
Zaczynam jeździć na szosówce, bo biedna merida czeka na fundusze, aby wymienić w niej przerzutkę, hak, piastę i być może support. Do rana robiłem przegląd generalny szosy, jak na razie udało mi się odrestaurować przednie koło ( godzina czyszczenia papierem ściernym i szczoteczką do zębów ) oraz hamulce i widelec. Założyłem licznik z meridy, teraz będę próbował odkręcić zardzewiałe spd i przełożyć do kolarki.
Poza tym obniżyłem mostek, odkręciłem wszystkie odblaski i stopkę oraz wymieniłem siodełko. Trochę zeszła z wagi, ale głównie to liczy się wygląd - nabrała drapieżnego charakteru.
Dziś tylko na BP i do babci ;)
Pozdro
Kategoria 0-50 km
Po Polsce jeździ się źle.
-
DST
23.84km
-
Czas
01:03
-
VAVG
22.70km/h
-
VMAX
40.00km/h
-
Temperatura
30.0°C
-
Sprzęt Merida TFS 100 V
-
Aktywność Jazda na rowerze
Pojechałem dzisiaj oddać sakwy Rafaellowi, który mi je pożyczył na wyprawę do Grecji. W jakim stanie je oddałem ,to wstyd przyznać, zaciski nie wytrzymały upału i się urwały. Tylko dobrze, że reszta jest w porządku. Zahaczyłem jeszcze o Sosinę, bo miałem trochę więcej czasu.
Olaboga jak się źle jeździ po polskich drogach :( Dziura na dziurze, przez 3 tygodnie w Grecji odzwyczaiłem się od tego totalnie, a teraz masakra, jeździć się nie da :/
Cały czas śmigam na single speedzie 3:5, bo zbieram kasę na nowe części. A tego będzie sporo, bo muszę wymienić piastę, przerzutkę, hak i prawdopodobnie łańcuch i support :( Skąd ja tyle kasy wytrzasnę to nie wiem ...
Ale zauważyłem jedną prawidłowość - wszystkie tutejsze podjazdy są jakieś takie małe i banalne do pokonania - z Maczek miałem średnią podjazdową 22 km/h, gdzie zawsze jeździ się na 1:3 z prędkością 10km/h... Fajno :)
Nawet się ciepło zrobiło, 30 stopni w sam raz na rower, ani nie gorąco ani nie zimno :P
Pozdro :)
Kategoria 0-50 km
Wyprawa rowerowa Grecja 2009 zakończona !
-
DST
6.00km
-
Czas
00:14
-
VAVG
25.71km/h
-
Sprzęt Merida TFS 100 V
-
Aktywność Jazda na rowerze
I stało się, wróciliśmy. Przez te 3 tygodnie przeżyliśmy nieopisaną ilość przygód. Przez Czechy, Słowację, Węgry, Rumunię i Bułgarię dostaliśmy się do Grecji, gdzie przejechaliśmy na rowerach ponad 1000 km. Poczuliśmy co to 45 C upał, co to asfalt nagrzany do 85 C, co to zapach palonej gumy z opon rowerowych. Przejechaliśmy całą grecką trasę św. Pawła - od Fillipi w północnej Grecji, przez Kavalę, Saloniki, Ateny i Korynt. Pływaliśmy w 4 morzach - Egejskim, Jońskim, Śródziemnym i Adriatyckim. Wielokrotnie wdrapywaliśmy się po 15 kilometrowych podjazdach, z niezliczoną ilością serpentyn, na wysokości powyżej 1000 m. npm, z których zjeżdżaliśmy również po serpentynach, wchodząc w nie z prędkościami dochodzącymi do 70 km/h. Obserwowaliśmy nieziemskie wschody i zachody słońca. Razem wypilśmy około 1000 litrów wody.
Zasmakowaliśmy życia w 5 milionowych Atenach oraz spaliśmy jak cygani na deptaku w centrum Koryntu. Płynęlismy przez 16 godzin promem do Włoch, skąd przez Austrię, Czechy i Słowację wróciliśmy cali i zdrowi do domów.
Wyprawa pozwoliła poznać siebie nawzajem oraz samego siebie - jak się zachowywał w trudnych momentach i jak na nie reagował.
Na pewno pozostanie w pamięci każdego z nas na bardzo długo.
CAŁOŚĆ RELACJI JUŻ GOTOWA. OPISANE POSZCZEGÓLNE DNI, ZAPRASZAM DO LEKTURY :) :
Grecja - dojazd
Grecja - dzień 1
Grecja - dzień 2
Grecja - dzień 3
Grecja - dzień 4
Grecja - dzień 5
Grecja - dzień 6
Grecja - dzień 7
Grecja - dzień 8
Grecja - dzień 9
Grecja - dzień 10
Grecja - dzień 11
Grecja - dzień 12
Grecja - dzień 13
Grecja - dzień 14
Grecja - dzień 15
Grecja - dzień 16 - powrót
Włochy, Austria - powrót
Tymczasem serdecznie pozdrawiam ! :)
Kategoria 0-50 km , Grecja 2009
Włochy, Austria - powrót
-
Temperatura
28.0°C
-
Sprzęt Merida TFS 100 V
-
Aktywność Jazda na rowerze
Do Bari dobijamy około godziny 9:30. Po odnalezieniu drogi z portu staramy się przebić przez miasto, jednak nie idzie to tak łatwo. W planach mamy przejeżdżanie przez portowe miasta, zamiast odbijać na autostradę – jest po prostu bliżej. Jednak po 2 godzinach jazdy, gdy klucząc bez celu po tych miasteczkach, robimy 30 km, postanawiamy wbić na autostradę w kierunku Foggi, skąd chcemy odbić na San Angelo oraz San Giovanni Rotundo, ostatni punkt do zwiedzenia podczas naszej wycieczki.
Pod San Angelo prowadzi potężny i długi podjazd – z poziomu morza trzeba wjechać na ponad 1000 m.npm. Ciągnące się wzdłuż wielkiej góry serpentyny zdają się nie mieć końca, dodatkowych emocji przynoszą olbrzymie przepaści nad drogą oraz widoki na morze – dostrzec można było wręcz kulistość ziemi. Na samej górze zwiedzamy miasteczko oraz podziemne groty, poczym jedziemy dalej, do miasta Ojca Pio – San Giovanni Rotondo, gdzie znajduje się wielka bazylika poświęcona właśnie temu świętemu.
Na zwiedzanie obu miast poświęciliśmy całe popołudnie. Jednak i tutaj czas szybko zleciał, dlatego przyszła pora powrotu. Zaopatrzyliśmy się jeszcze we włoskim sklepie w mleczne ciastka ( prawie kilo za 1,5 euro, opłaca się bardziej niż w Polsce ), które wystarczyły nam na całą drogę powrotną, poczym wjechaliśmy z powrotem na autostradę, którą już spokojnie jechaliśmy na północ, w stronę Alp. Zmierzch zapadł szybko, dzięki zrobieniu sobie w 3 rzędzie całkiem wygodnego łóżka z karimat i śpiworów usnąłem dosyć szybko. Przespałem prawie całą noc, obudziłem się dopiero nad ranem, kiedy to zbliżaliśmy się do granicy z Austrią. Państwo to przywitało nas na dobry początek kontrolą graniczną, kiedy to chcieli sprawdzać nasz bagaż.
W Austrii zaczęła się cała sieć tunelów – wjeżdżaliśmy w końcu w Alpy, jednak na naszej trasie nie było dużo widowiskowych krajobrazów. Położyliśmy się zatem spać, by drzemać parę godzin, budzić się i drzemać dalej ;) W Austrii, Czesiek drugim autem trochę odskoczył do przodu, więc jechaliśmy samotnie i zatrzymywaliśmy się kiedy chcieliśmy.
Dłuższy postój nastąpił gdzieś w środkowej części Austrii, kiedy to postanowiliśmy zjeść porządny obiad. Wypakowaliśmy wszystkie niezbędne rzeczy i z resztek prowiantu zrobiliśmy całkiem dobrą zupkę. Dalsza droga przypominała nam coraz bardziej, że jedziemy na północ – zrobiło się chłodniej, zaczął padać deszcz czasem przechodzący w burze. Poza tym trafiliśmy na korek, w których spędziliśmy dobre 40 minut.
Zapomniałem wspomnieć o problemach z naszym samochodem, które zaczęły się już we Włoszech. Tam to padło nam światło stopu, dalej cały czas jechaliśmy bez. Jednak prawdziwe kłopoty zaczęły się w Austrii – nagle, około 100 km przed Wiedniem padły nam wszystkie światła, radio i wycieraczki, a na desce rozdzielczej zapaliły się wszystkie kontrolki. Zaniepokojeni jechaliśmy jednak dalej, bo i tak nie mieliśmy innego wyjścia.
We Wiedniu zatrzymaliśmy się na stacji benzynowej, gdzie auto padło zupełnie… Szybka diagnoza jednoznacznie wskazała na alternator, a co za tym idzie akumulator również zrobił kaput. Jednak chyba opatrzność nad nami czuwała, ponieważ spotkaliśmy Polaków spod Babiej Góry, którzy naprawdę pomogli nam bardzo. Odpaliliśmy auto na kable, poczym w eskorcie trzech samochodów na rejestracjach KNT zajechaliśmy pod bramki Bratysławy, gdzie samochód spadł z obrotów i unieruchomił się zupełnie. Nie pozostało nic innego, jak przepchać autko z przyczepą przez granicę austryjacko-słowacką, na parking znajdujący już w Bratysławie. Tam to zaczęliśmy myśleć co dalej. Na szczęście udało się załatwić busa z Mysłowic, który mógłby nas ściągnąć do Polski oraz lawetę, na której by wróciło auto.
Pozostało tylko czekać, dlatego przygotowaliśmy sobie małą kolację z ostatków wyprawowych oraz położyliśmy się spać. Usnęliśmy około godziny 23, wstaliśmy 4 godzinki później, kiedy przyjechał po nas busik. Przepakowaliśmy wszystkie tobołki do drugiego auta i ruszyliśmy na Słowację, w stronę Polski. Tu już było zimno, szaro i ponuro. Dodatkowo ten efekt powiększała rosnąca z każdą minutą mgła, która już całkiem zniechęcała do powrotu ze słonecznej i gorącej Grecji. Zmarniali poszliśmy spać dalej, by obudzić się zaraz za Cieszynem.
I tak wjechaliśmy do Polski, powitani przez deszcz i chłód oraz potworne dziury na drogach, których nie zaznaliśmy od Rumunii. Naprawdę, stan naszych dróg można porównać tylko do Rumunii, dziura na dziurze i łata na łacie.
Ostatnie chwile podróży spędziliśmy na wspomnieniach o przygodach, które jeszcze tak niedawno nas otaczały. Myśleliśmy o tych wszystkich przejechanych kilometrach, o potwornym upale, który teraz wydawał się dalekim wspomnieniem, o wszystkich ludziach spotkanych w trasie i o miejscach gdzie spaliśmy. W tym momencie wszystko to wydawało się być jednocześnie bliską i daleką historią – byliśmy tam niedawno temu, lecz długo tam pewnie nie zawitamy, chociaż nikt nie wie co go czeka ;)
Do Jaworzna zajechaliśmy o godzinie 9:30, skąd po wypakowaniu rzeczy i podziękowaniu sobie za wspólną wyprawę, rozjechaliśmy się do domów. Wyprawa rowerowa Grecja oficjalnie się zakończyła. Teraz przyszła pora na powrót do szarej rzeczywistości oraz do planowania kolejnej, dalekiej wyprawy rowerowej ;) A co to będzie okaże się w przyszłości. Jedno jest pewne – Grecja była moją pierwszą poważną wyprawą, ale na pewno nie ostatnią !
Dziękuję wszystkim czytającym tę relację za odwiedziny oraz za cierpliwość przy ładowaniu zdjęć. Starałem się pokazać ze swojego punktu widzenia całą wyprawę, czy wyszło mi to dobrze ocenicie już sami.
Pozdrawiam także całą moją ekipę, z którą przyszło mi podróżować przez te 3 tygodnie zwiedzania Europy. Wkrótce pojawi się wpis ekstra, przedstawiający każdego z osobna na zdjęciach.
Tymczasem pozdrawiam wszystkich serdecznie !!!
Pora na zdjecia.
Droga do San Giovani Rotondo:
San Angelo:
Parami jak w przedszkolu :D :
Ojciec Pio:
Włoska policja:
A to już Austria, widok na Alpy:
Jeziorko:
Postój na amu, wszyscy ostro wcinają ;) :
Monika pilnuje wody na kisiel :D :
Autko głupieje:
Przejście pod którym czekaliśmy na transport:
I to już niestety ostatnie zdjęcie z wyprawy. Polska, Cieszyn. Szare chmury i zimno. VW, którym wracaliśmy oraz nasz kierowca:
=====THE END====
Kategoria Grecja 2009
Grecja - dzień 16 - powrót
-
Temperatura
31.0°C
-
Sprzęt Merida TFS 100 V
-
Aktywność Jazda na rowerze
To niestety nasz ostatni poranek w Grecji. Budzimy się dosyć wcześnie, trzeba spakować resztę dobytku do samochodów. Około godziny 10:30, po podziękowaniu i pożegnaniu Mirka, wyjeżdżamy samochodami do Patry, portowego miasta na północno-zachodnim brzegu Peloponezu, skąd wypłyniemy promem do Włoch. Droga biegnie przez urokliwe, górskie zakątki wyspy, mamy okazję obserwować całą jej potęgę z potężnymi szczytami dochodzącymi do 2500 m. npm. Poruszamy się cały czas po serpentynach, nawet w miastach jest ich pełno. Pomimo narastającego upału jedzie się dobrze, duże góry powodują pojawianie się chmur, które skutecznie dają cień i ochłodę.
Po drodze często się gubiliśmy, gps jednak na takie trasy nie jest dobrym rozwiązaniem. Na jednym z postojów, kiedy to szukaliśmy drogi, zobaczyłem za szybą potężne kaktusy z pięknymi kwiatami. Postanowiłem owe kwiatuszki zerwać, co by później mieć jakąś pamiątkę. Jak się wyciągnąłem po te kwiotki, tak się… poślizgnąłem i poleciałem całą ręką na kaktusa.. Przez następne 2 godziny wyciągałem pęsetą kolce z ciała…
Dalsza droga przebiegała spokojnie, no może oprócz ulewy, która jak nas szybko złapała, tak sobie szybko przeszła. Do Patry dojeżdżaliśmy autostradą przez sieć pięknych tuneli. Sam wjazd do portu wyglądał naprawdę pięknie – rozległy widok na całe miasto wraz z potężnym, słynnym mostem Rio-Antirrio. Na terenie portu byliśmy około godziny 15:30, natomiast nasz prom odpływał dopiero o 18, więc mieliśmy sporo czasu na zwiedzenie terenów przybrzeżnych. Ciekawym zjawiskiem były grupki Cyganów, którzy próbowali przez wysokie ogrodzenie dostać się na teren portu. Co chwilę jednak ochrona ich stamtąd wyganiała. Oni jednak nie bacząc na porażki natrętnie włazili z powrotem. Nie wiem czy próbowali coś zwędzić, czy może też dostać się na prom, by za darmochę przepłynąć do Włoch.
Jednak największe wrażenie zrobił na nas nasz prom. Spodziewaliśmy się jakiegoś średniego promu, który zabiera na pokład parenaście samochodów, a tu przed naszymi oczami ukazał się potężny, dwustumetrowy kolos zabierający na pokład 1000 ludzi i masę aut. W środku było pełne wyposażenie licząc salkę kinową ( w której spaliśmy ), drink bary, restauracje, kasyno itp. No po prostu full wypas. Z tym naszym miejscem do spania też była ciekawa historia, bo wykupiliśmy miejsca na decku – każdy myślał, że będziemy spać po prostu na pokładzie. Jednak oprócz samej góry, gdzie było również lądowisko na helikopterów, nie było gdzie usadowić się na karimatkach. Jak się później okazało, deck to dowolne miejsce oprócz kabin, gdzie nie będziemy nikomu przeszkadzać. Rozłożyliśmy się zatem na wygodnych fotelach w salce kinowej, gdzie spędziliśmy całą noc.
Może wrócę jednak do momentu wypływu. Oczarował nas widok z górnego pokładu na całe miasto oraz otaczające go doki i góry. Dodatkowo to wrażenie potęgowały nisko zawieszone chmury, które wspaniale komponowały się z górskim otoczeniem miasta. Po wypłynięciu poszliśmy pospacerować po pokładach, na których można się zgubić ( 6 pokładów ). Dobrze, że co chwilę były tabliczki z planem statku i windy, bo byśmy się na dobre pogubili. Następnie małymi grupkami udaliśmy się do kajuty, którą dostała Pani Irenka, na kawę i herbatę. Tam to na przemyconej na pokład butli gazowej ( na promie obowiązuje absolutny zakaz używania ognia ) gotowaliśmy sobie wodę :D Ksiądz Mirek nazwał to całe wyposażenie zestawem małego pirata, bo Maciek wyciągnął na dodatek rum, który już całkiem dodał morskiego klimatu naszej wyprawie
Na dalekim horyzoncie, gdzie ciemnobłękitne niebo zatapiało się w głębinie morza, słońce chowało się powoli. Niknące pomiędzy potężnymi chmurami burzowymi nadchodzącymi od zachodu, sprawiało wrażenie mętnego oka, kryjącego się przed całym światem. Z drugiej strony, od północnego wschodu nadchodziła noc. Czarna, tajemnicza, niezbadana noc, która zlewała ze sobą zarówno niebo jak i morską wodę. Kontrast pomiędzy ostatnimi promieniami słońca przebijającymi się przez grube warstwy Cumulonimbusów a tą nadchodzącą czarną masą był niesamowity. Gdy zrobiło się zupełnie ciemno, a ostatnie promyki ostatkiem siły oświetlały blednące chmury, położyliśmy się spać. Jednak już parę godzin później obudziło mnie kołysanie statku. Wstałem lekko zdziwiony, wcześniej bowiem prawie w ogóle nie było czuć ani drgań ani kołysania. Gdy chodziłem po pokładzie, zdawało mi się, że wypiłem co najmniej dwie butelki greckiego wina – jednak owe wina musieli by wypić wszyscy na pokładzie, ponieważ nie tylko ja bujałem się od ściany do ściany ;)
Po wyjściu na pokład moim oczom ukazały się wielkie chmury burzowe, obok których przepływał prom. Czarną głębię na horyzoncie co chwilę rozjaśniały pioruny, dzięki którym przez ułamek sekundy mogliśmy zobaczyć oddalające się greckie wybrzeże. Padał deszcz i było ziemno, dlatego po paru zdjęciach udaliśmy się szybko z powrotem do naszej wygodnej salki. Usnąłem dosyć szybko, na szczęście nie stwierdziłem u siebie choroby morskiej ;)
Wstałem ponownie o godzinie 5 – chciałem zobaczyć tym razem wschód słońca, jednak nie był on taki widowiskowy jak wczorajszy zachód. Z drugiej strony burty dostrzeć można było za to wybrzeże, jednak już nie greckie – tym razem prom zbliżał się do Bari, docelowego miejsca rejsu. Pożegnaliśmy Grecję pięknym akcentem, tym razem jednak przed nami pojawiło się nowe państwo – Włochy…ale Italię zostawię sobie na osobny dzień ;)
Przed odbiciem, teren portu, ogórek na dalekie wyprawy:
Dom ze sobą też można wozić :) :
Patra, widok z promu Superfasta:
Wnętrzne promu:
Zestaw mały pirat :
Potężne chmury burzowe:
A na pokładzie zimno, dobrze, że buffa mamy :P :
To już port w Bari, Włochy:
Dzień poprzedni
Kategoria Grecja 2009
Grecja - dzień 15
-
DST
19.74km
-
Czas
01:09
-
VAVG
17.17km/h
-
VMAX
59.00km/h
-
Temperatura
32.0°C
-
Sprzęt Merida TFS 100 V
-
Aktywność Jazda na rowerze
Dzień 15 to ostatni dzień jazdy na rowerze. Po dwóch tygodniach przygód w Grecji przyszła niestety pora na spakowanie manatek i ruszenie w drogę powrotną. Został nam jednak ten ostatni dzień, dzień w którym każdy mógł robić co chciał . Postanowiliśmy z Moniką, że pojedziemy do Koroni, popływać i poopalać się na plaży oraz zjeść jakiegoś sea fooda. Po krótkiej, ale męczącej drodze ( jechałem bez przerzutek ) dojechaliśmy do Koroni, gdzie znaleźliśmy małą, spokojną plażę tuż pod samym zamkiem. Tam posiedzieliśmy prawie 2 godziny i około godziny 14 poszliśmy coś zjeść w restauracji. Wybór Moniki padł na ośmiornicę, mój na kałamarnicę. Jak się potem okazało kałamarnica była strasznie żylasta – szczerze mówiąc średnio mi smakowała. Ośmiorniczka natomiast całkiem dobra. W restauracji przy samym morzu, z pięknym widokiem na zatoczkę z zacumowanymi kutrami czas nam zleciał dosyć szybko. Monika w dodatku próbowała coś sensownego napisać na 5 kartkach pocztowych, zajęło jej to całe 45 minut ;) W drodze powrotnej zahaczyliśmy jeszcze o supermarket, gdzie kupiłem między innymi winka greckie, grecką wódkę Ouzo, oraz oliwę z oliwek.
Na nasz kemping wróciliśmy na… obiad ;) Oczywiście jego także smacznie zjedliśmy. Potem przyszła pora na pakowanie rzeczy oraz rowerów na przyczepkę. Wszystko było porozwalane, więc zrobiło się całkiem spore zamieszanie kto gdzie co ma :P
Pod wieczór postanowiliśmy jakoś uczcić ostatnią noc w Grecji – poszedłem z Moniką do małego sklepiku w górnej części wioski, aby kupić jakieś dobre winko. Skończyło się na tym, że Grek, z którym dogadać się mogliśmy tylko na migi, zszedł do piwnicy i sprzedał nam wino własnej roboty w półtoralitrowej butelce po wodzie;) Koszt 2 euro, a ile frajdy :P Zadowoleni, ale też lekko niepewni co do konsumpcji tego zacnego trunku zeszliśmy na dół, do samochodu Cześka, gdzie razem w trójkę posiedzieliśmy do 4 w nocy. O zielonej nocy nie będę wspominać, zainteresowani wiedzą o co chodzi :P W każdym razie działo się trochę z namiotami :P
Z zamiarem wyspania się w drodze do Patry, zdrzemnęliśmy się tylko na parę godzin.
Zdjęcia:
Koroni:
Tu zrobiłem poważny, ale to bardzo poważny błąd - postawiłem rower w słonej wodzie, dla takiego oto zdjęcia:
Niestety nie wziąłem po uwagę widocznej fali, która spowodowała wywrócenie się rowera. Na nic zdała się szybka reakcja Moniki, rower cały pogrążył się w słonej wodzie. Skutki tego zdarzenia miałem okazję oglądać dopiero w Polsce, gdy każda metalowa część była przeżarta rdzą:
Widoczek z restauracji:
Kałamarnica:
"Pozdrowienia z gorącej Grecji przesyła Monika" :
Wieczorna msza:
Dzień następny
Dzień poprzedni
Kategoria 0-50 km , Grecja 2009
Grecja - dzień 14
-
DST
101.52km
-
Teren
4.50km
-
Czas
05:11
-
VAVG
19.59km/h
-
VMAX
67.50km/h
-
Temperatura
33.0°C
-
Sprzęt Merida TFS 100 V
-
Aktywność Jazda na rowerze
Dzisiejsza wycieczka będzie ostatnią dłuższą jazdą w Grecji. Zaopatrzeni w mapę oraz porady Mirka dotyczące ciekawych miejsc na naszym półwyspie postanowiliśmy objechać go dookoła. Stan pierwotny naszej ekipy wynosił 6 osób – Monika, Kuba, Jakub, Piotrek, Łukasz ( syn gospodarza ) oraz ja. Wyjechaliśmy około godziny 10. Przez małe, urokliwe greckie wioski jechaliśmy wzdłuż południowego wybrzeża kierując się na zachód. Te wsie i miasteczka zrobiły na mnie naprawdę duże wrażenie – kręte, bardzo wąskie drogi biegnące często stromo pod górę zachęcały do kręcenia. Naszym pierwszym celem było miasto Methoni usytuowane w południowo-zachodniej części półwyspu. Droga do tego miasta była przepiękna – typowo górskie odcinki z usianymi co chwilę serpentynami. Mała szerokość dróg dodatkowo podnosiła emocje przy zjazdach – na niektórych zakrętach tylne koło po prostu odjeżdżało w bok. Już w drodze do Methoni ekipa mocno się podzieliła. Jakub wyrwał do przodu obierając inny kierunek, a Piotrek nie zaczekał na postoju. Sami także jechaliśmy w dużych odstępach. Trzymałem się z Kubą, co chwilę zatrzymując się na zrobienie jakiegoś zdjęcia. W Methoni główną atrakcją turystyczną jest zamek nad wybrzeżem – potężna, średniowieczna budowla robi wrażenie. Zapach wody morskiej, fale rozbijające się o umocnienia fortu oraz poczucie cofnięcia się w czasie – warto ten zamek odwiedzić.
W tym miejscu ekipa się podzieliła na dobre. Łukasz, który postanowił nie jechać dalej wrócił się z Moniką ( która już taka chętna do powrotu nie była ) do domu, natomiast Kuba i ja postanowiliśmy jechać dalej, do następnego portowego miasta – Pilos. Droga była spokojna, wijąca się lekko w górę przez około 10 km. Przed samym miasteczkiem zatrzymaliśmy w supermarkecie na zakupy. Pakując rzeczy do sakwy, ujrzałem pędzącego w stronę Methoni Jakuba, który jak się okazało był w Pilos przed nami i już wracał. Gdy usłyszał, że my jedziemy dalej, w stronę wodospadów, z chęcią do nas się przyłączył. I tak sformowała się nasza ostateczna, trzy osobowa grupa. Z Pilos był długi podjazd pod główną drogę ( która i tak była pusta ). Byliśmy przygotowani na spore góry – na mapie wyglądało to naprawdę groźnie. Jak się później okazało większość z tych serpentyn była w postaci zjazdów. Podjazdy oczywiście też się znalazły, jednak szły w miarę sprawnie. Naszym głównym celem była mała miejscowość Charavgi, gdzie ukryte głęboko w górach znajdowały się owiane tajemnicą wodospady. Jednak odnalezienie drogi nie było takie łatwe. Dopiero spytanie o drogę bardzo, ale to bardzo starej babci, która bardziej wyglądem i głosem przypominała Azjatkę poskutkowało trafieniem do wodospadów.
Szutrową drogą rodem z Australii dojechaliśmy do znaków prowadzących, którymi kierowaliśmy się aż do celu. I tu zaczęła się jedna z lepszych przygód w Grecji. Dotarliśmy na miejsce, już pierwszy, malutki wodospad zrobił na nas spore wrażenie – idealnie niebieska, przezroczysta i czysta woda, otoczenie pięknych kwiatów oraz niesamowity szum spadającej wody tylko nas zachęcił, aby podążać wąską ścieżką dalej, ku źródłom tej rzeki. Towarzyszył nam także śpiew nieznanych nam ptaków, sprawiający wrażenie tajemniczości i dzikości odwiedzonego miejsca. W pewnym momencie dotarliśmy do najwyższego wodospadu – spadająca woda z wysokości 20 metrów wyglądała nieziemsko. W pewnym momencie zobaczyłem Jakuba wspinającego się po prawie pionowej skale, biegnącej wzdłuż opadającej wody. W pierwszej chwili zacząłem krzyczeć, żeby zszedł, ponieważ wdrapał się dosyć wysoko, jednak już po chwili zdrowy rozsądek ustąpił miejsca chęci przygody i zacząłem podążać śladem Jakuba. To, co na nas czekało ciężko opisać. Zapomniana droga, zapewne z powodu swojego niebezpieczeństwa, prowadziła nas po skalnych urwiskach wzdłuż wodospadów. Wbite co parę metrów metalowe pręty umożliwiały powolną drogę dalej. Co chwilę przed oczami pojawiały się nowe kaskady, nowe jeziorka z krystalicznie czystą wodą, które zachęcały, by do nich wskoczyć. Gdy na naszej drodze pojawiła się wąska belka przymocowana do skały na myśl przyszły mi sceny z Piratów z Karaibów czy chociażby Indiany Jonesa. Podążaliśmy zapomnianą, zarośniętą drogą. Po chwili weszliśmy w las. Przypominał afrykańskie lasy równikowe – porośnięte mchem konary drzew, mocny kontrast zieleni oraz pajęczyny z potężnymi pająkami rozpięte pomiędzy ścieżką. To było coś, czuliśmy się jak odkrywcy, którzy właśnie odkrywają nowe, nieznane miejsce.
O godzinie 16, w obliczu nadciągającego wieczoru postanowiliśmy wracać, ponieważ przed nami była jeszcze długa droga. Przy wyjeździe z wodospadów, na wspomnianej wcześniej szutrowej drodze… urwał mi się ponownie hak. Nie byłem ani zrozpaczony, ani zdenerwowany – urywanie haków mi chyba weszło w krew. Nie zamierzaliśmy wzywać pomocy, dlatego postanowiłem, że zrobię z napędu single-speeda. Wybór padł na przełożenie 3:5. Szybkie rozkucie łańcucha, wymontowanie przerzutki i w drogę. Przełożenie takie wystarczyło, aby osiągać prędkości rzędu 25-29 km/h. Pod górki nie miałem wyboru – musiałem stawać na pedałach i mocno kręcić, z górki natomiast nie pozostawało mi nic innego jak mocno się skulić i pozwolić jechać rowerowi na luzie. W pierwszym przypadku wykręcałem około 27 km/h, w drugim, na zjazdach prawie 65 km/h. Odcinek z wodospadów, w stronę Kalamaty także był ciekawy- obfitował w szybkie i ostre zjazdy z niezliczoną ilością serpentyn. Wchodzenie w nie przy prędkościach dochodzących do 70 km/h należało do nie lada wyczynów. Parę razy tylne koło po prostu mi odjeżdżało, jednak zawsze w porę udawało mi się wyjść cało z zakrętów. Nie udało się to natomiast Jakubowi, który dwa razy na serpentynach zaliczył widowiskowe, ale i lekko przerażające upadki. Za pierwszym razem przez 5 minut próbowaliśmy wyciągnąć jego rower spod barierki – tak mocno się wbił. Jednak na szczęście ( i o to olbrzymie, przy takich prędkościach spokojnie mógł sobie coś połamać uderzając o asfalt ) nic mu się nie stało, dlatego kontynuowaliśmy podróż. Przed Kalamatą odbiliśmy na Koroni. Jechaliśmy teraz przy zachodzącym słońcu, zrobiło się chłodniej, co umożliwiało mi szybsze pokonywanie wzniesień, które na ostatnich 25 km zaczęły się pojawiać coraz częściej. Serpentyny towarzyszyły nam cały czas. Chyba przez całe swoje życie nie przejechałem przez tyle zakrętów co tego dnia. Rozwagę zostawiliśmy chyba w Polsce, bo na jednej z takich właśnie serpentyn o mało co nie zderzyłem się z busem. Polegało to na tym, że przy 50 km/h, aby nie wypaść z trasy, trzeba było jechać środkiem, po linii oddzielającej pasy ruchu. Wszystko działo się w ułamku sekundy, zakręt był na tyle ostry, że nie widziałem czy jedzie coś z przeciwka. A jak się parę sekund potem okazało, jechał, biały bus, który także pokonywał ten zakręt po wewnętrznej. Minęliśmy się dosłownie o parę cm, nie wiem czy gdybym nie uchylił głowy, to bym się nie zderzył z jego lusterkiem.
Emocji w każdym razie nie brakowało.
Przed naszym obozowiskiem czekał na nas jeszcze jeden podjazd – krótki, aczkolwiek bardzo stromy, co w połączeniu z moim single speedem sprawiło, że po 100 km nie miałem już ochoty dalej jechać. Jakoś jednak ( średnia podjazdu 25km/h ) dowlekłem się na górę, gdzie czekała na nas pyszna kolacja z mięskiem i grecką sałatką.
To było coś ! W Grecji było tak, że każdy dzień przynosił coś nowego, codziennie mogłem mówić, że spędzony dzień był lepszy od poprzedniego. Z dzisiejszego poziomu nie mogę porównywać żadnego dnia, jednak ten, przejechany po Peloponezie na pewno długo zostanie w mojej pamięci.
Natomiast po zmroku, około godziny 21:30 idziemy z Moniką popływać w morzu. Wrażenia również genialne - duże fale rozbijające się o brzeg oraz otaczająca człowieka ciemność. Po prysznicu obok restauracji wracamy pod namiot, gdzie siedzimy i rozmawiamy do około 3 w nocy. Zmęczeni, usypiamy potem dosyć szybko. Wspaniały dzień ! :)
Pora na zdjecia ;)
Droga do Methoni, przepiękna trasa wzdłuż morza:
Osiołek spotkany przy szosie:
Dalsza droga, w dół i w górę:
W stronę gór:
Końcowy zjazd do Methoni:
Zamek w Methoni:
Pop :) :
Kuba ( zwróćcie uwagę na okularki i sposób przewożenia aparatu :D ):
Wodospady, żadne zdjęcia ani film nie oddadzą tego, co tam było na żywo :
Krab słodkowodny, Charavgi to jedno z nielicznych miejsc w Europie, gdzie kraby te występują w naturalnych warunkach. Potrzebują idealnie czystej wody... :
Zapach kwiatów i szum wody...:
Gdybyśmy mieli więcej czasu, na pewno odważyliśmy się wskoczyć do tej wody. Na zdjęciu, przy tafli można dostrzeć, zaraz za spadającą wodą, otwór - to mała jaskinia, do której aby wejść, należy przepłynać pod wodospadem. Po prostu magia :
Małe jeziorko, głębokie podobno na ponad 20 metrów:
Dalsze, odkryte kaskady:
Wspinaczka do góry wzdłuż spływającej wody ( po prawej ):
Widok z góry, aż chce się skoczyć :
To już powrót, wypadek na serpentynie:
Przerzutka kaput:
I na koniec już, merida na single speedzie ;) :
Dzień następny
Dzień poprzedni
Kategoria 100-200 km, Grecja 2009
Grecja - dzień 13
-
DST
21.73km
-
Czas
01:23
-
VAVG
15.71km/h
-
VMAX
62.50km/h
-
Temperatura
32.0°C
-
Sprzęt Merida TFS 100 V
-
Aktywność Jazda na rowerze
Wstaję około godziny 10 ( to luksus, bo do tej pory wstawało się najpóźniej około godziny 8 ) i jem śniadanie. Wszyscy są lekko rozleniwieni, pierwszy pełny luźny dzień robi swoje. Około godziny 14 udaje nam się zebrać na plażę. Ja troszkę odstaję, w wyniku czego znajduję swoją własną drogę na plażę – całkiem inną plażę, zupełnie pustą. Idąc wzdłuż wybrzeża spotykam Piotrka, który pokazuje mi leżącą w zaroślach opuszczoną łódkę – mówi, że już na niej pływał, wiosło jest w środku. Bez zastanowienia wpływam na pełne morze ;) Teraz już naprawdę człowiek nie może chcieć niczego więcej – słońce, przezroczysta woda i mała łódeczka na której płynę sobie gdzie chcę – po prostu raj !
Wyposażony tylko w jedno krótkie wiosło płynę sobie powoli w stronę plaży, gdzie znajduje się reszta ekipy. Ku ich zdziwieniu, dobijam wesoło do brzegu ;) Łódkę trzeba odstawić z powrotem na miejsce, dlatego zabieram na pokład Jakuba, który zmienia mnie przy wiosłowaniu. Przy okazji skaczę sobie z burty do wody i pływam dookoła łódki. Jest fenomenalnie!
Po powrocie z plaży i po obiedzie jedziemy na rowerkach ( część ekipy autem, no jakby 10 km nie potrafili ujechać :P ) do Koroni, portowego miasteczka na samym czubku półwyspu. Traska, pomimo, że to tylko 10 km w jedną stronę, obfituje w całkiem ciekawe elementy – od sporych i krętych podjazdów, przez przejazdy ciasnymi dróżkami, po długi i szybki zjazd do samej Koroni. Na miejscu jemy lody i zwiedzamy miasto, które robi na nas duże wrażenie – przede wszystkim wąskie, malutkie uliczki, przez które nie wiem jak Grecy przebijają się samochodami. Następnie udajemy się do portu, gdzie podziwiamy zachód słońca. Czas szybko mija, jeszcze w Koroni łapie nas zmrok i szybko nadchodząca noc. Przychodzi pora na powrót, jednak nikt nie pomyślał o oświetleniu. Monika urywa dynamo, więc przed nami 10 km powrotu po ciemku. Pomimo tego jedzie się bardzo fajnie, na szybkich zjazdach z serpentynami emocje rosną w miarę każdego kilometra. W miarę szybko zajeżdżamy na nasze miejsce obozowe i po kolacji idziemy spać.
A łódeczka nazywała się Draco ;) :
Koroni:
Zachód słońca:
I Koroni nocą:
Dzień następny
Dzień poprzedni
Kategoria Grecja 2009, 0-50 km
Grecja - dzień 12
-
DST
12.65km
-
Czas
00:37
-
VAVG
20.51km/h
-
VMAX
45.00km/h
-
Temperatura
35.0°C
-
Sprzęt Merida TFS 100 V
-
Aktywność Jazda na rowerze
Wstajemy… hmm, o której myśmy się z tej cyganii wybudzili… Aha, chyba około godziny 6… Lekko zaspani wyruszamy samochodami na sam dół Peloponezu. Górki i widoki są piękne, jednak sen bierze górę i resztę drogi przesypiamy ( a może przesypiam, bo jak spałem to nie wiem czy inni spali, to chyba logiczne ;P ). Przejeżdżamy przez Kalambakę i jedziemy jeszcze niżej, do Vounarii, gdzie mamy zaplanowany 4 dniowy pobyt u Mirka, Polaka, który mieszka w Grecji już ponad 16 lat. W tym miejscu musimy złożyć mu serdeczne podziękowania, za gościnę oraz serdeczność jaką nam okazał. Spędziliśmy te 4 dni w naprawdę miłej i życzliwej atmosferze. Po przyjeździe na miejsce rozbiliśmy nasze namioty w gaju oliwnym, zaraz przy domu gospodarza. Dziś mało km, przez następne dni będziemy się starać bardziej wypoczywać i korzystać w uroków greckich plaż, niż kręcić na rowerku. Nie oznacza to, że rowerasy będą stać bezczynnie ;) Po południu pojechałem z Kubą poszukać naszej plaży – pomimo, że jest kawałeczek drogi od domu, to jednak swoją urodą i co najważniejsze pustkami, wynagradza trudy dojścia. Do tego dochodząca czysta woda wraz z lazurowymi odcieniami powoduje, że ciężko nam się będzie z takim rodzajem wypoczynku rozstać. Na plaży siedzimy prawie do wieczora, a następnie jadę z Kubą do miasteczka poniżej, na zachód słońca. W połączeniu w pięknym układem chmur, całość prezentuje się niesamowicie. Tam łapię także pierwszego kapcia. Po powrocie Mirek zaprasza nas do restauracji na tradycyjne greckie dania. Przy greckich sałatkach, winach i zapiekanych serach feta szybko mija czas, pod namioty wracamy około 1 w nocy. Większość osób idzie spać, jednak ja z Moniką i Czesiem udajemy się na degustację wina Mirka, który ma w planach wdrożenie go do dystrybucji. Muszę powiedzieć, że nie musi się obawiać o powodzenie w sprzedaży – winko jest naprawdę dobre :) O godzinie… 5 kończymy „degustację” ( Czesiek mnie prosił, abym skończył opis na godzinie 1, ale co tam :P ) i w pełni zadowoleni udajemy się spać.
Droga na plażę, około godziny 14 wszyscy pogrążeni są w popołudniowej drzemce, miasteczka wyglądają na totalnie opustoszałe, żywej duszy nie można spotkać:
Nasza plaża:
Lans totalny:
Zachód w miasteczku portowym:
Dzień następny
Dzień poprzedni
Kategoria 0-50 km , Grecja 2009