vanhelsing prowadzi tutaj blog rowerowy

vanhelsing

Dzień 20 – Spotkanie z morzem

  • DST 124.97km
  • Czas 07:32
  • VAVG 16.59km/h
  • VMAX 62.00km/h
  • Temperatura 33.0°C
  • Sprzęt Merida TFS 100 V
  • Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 7 sierpnia 2010 | dodano: 31.08.2010

Na dobry start dostajemy piękną ‘colazione’ ( śniadanie po włosku ). Mamy możliwość zjedzenia prawdziwego (!) masła ( od 3 tygodni nikt go nie jadł ), dżemu, szynki i wypicia włoskiej cafe latte’. Dzieci pojadły, więc można molto molto podziękować naszym gospodarzom za niebywałą gościnę i zabrać się za dalszą drogę.

Ciemne chmury na szczęście przeszły w nocy i znowu nad światem pojawił się błękit nieba. Razem z nim przyszła wysoka temperatura, w końcu porządne ciepło !
Do Triestu lecimy z wiatrem. Tam w końcu docieramy do Morza Adriatyckiego.
Oczywiście Tomek z Kingą gdzieś jadą na przód, w wyniku czego znowu się gubimy, tym razem jednak na cały dzień. Zwiedzam z Markiem Triest i port, poczym jedziemy popływać w morzu i posmażyć się na plaży. Po 15 się zbieramy i obieramy za kierunek następne państwo na naszej wyprawie, czyli Słowenię. Najpierw trzeba się jednak przebić przez wzgórze na którym leży Triest. Udaje się znaleźć drogę, jednak każdy, kogo o nią pytałem, stwierdzał zdecydowanie, że rowerami tam nie przejedziemy, bo tak jest stromo. Odpowiadając na każde takie obawy „ No problemo, Passo dello Stelvio alla bicicletta” jedziemy zadowoleni. Po chwili jednak zaczyna się podjazd, który od razu przechodzi w… ścianę ponad 30 % ! Do tego droga w najcięższym miejscu zrobiona z kostki brukowej. Męczymy się okrutnie, nawet trawersowanie nic nie daje, rowery na hamulcach chcą lecieć na dół. Podjazd ma około 2 km, nachylenie cały czas nie schodzi poniżej 20 %. Tam to wykańczam moje kolana, odezwie się to pod wieczór oraz parę dni później.
W końcu jednak, zmęczeni gorzej niż po przełęczach w Alpach ( w Trieście były około 33 C ) wyjeżdżamy na górę i jedziemy na Słowenię. Marzę o płaskim, ale zaczynają się hopki, które wykańczają moje nogi do reszty. Tu łapie mnie największy kryzys wyprawy, nogi mam jak z waty, cały czas jadę 5 km/h. Dobrze, że Marek czeka na mnie cierpliwie, bo pewnie bym tam się gdzieś położył spać.
Na szczęście po 5 km jakoś z tego wychodzę i jedziemy już normalnym tempem do Postojny, gdzie umówiliśmy się z resztą ekipy. Tam robimy zakupy w Lidlu ( w końcu normalne ceny ! ) i jedziemy szukać noclegu. Przejeżdżamy przez miasto i na samym końcu znajdujemy nocleg u dziadka, który dosyć niechętnie nas przyjmuje, mrucząc tylko coś tajemniczo pod nosem, że trawa nieskoszona, że koty itp. Szybko zostawia nas w spokoju chowając się w domu. Pijemy wino kupione wczoraj oraz jemy makaron. Zmęczony dzisiejszym dniem zasypiam od razu

W końcu morze ! :






Triest:










Zdjęcie tego nie oddaje ;) :


Słowenia ! :


Znaki drogowe :


Nocny gość, kotek dziadka, który upodobał sobie moje sakwy ;) :



Kategoria 100-200 km, Passo dello Stelvio 2010

Dzień 19 – Ludzie są cudowni

  • DST 84.03km
  • Czas 04:31
  • VAVG 18.60km/h
  • VMAX 68.00km/h
  • Temperatura 30.0°C
  • Sprzęt Merida TFS 100 V
  • Aktywność Jazda na rowerze
Piątek, 6 sierpnia 2010 | dodano: 30.08.2010

Nocne hałasy zdają się nie mieć końca. Budzę się co chwilę zaniepokojony bliskim skradaniem się niezidentyfikowanych zwierząt. Późne położenie się spać ma swoje następstwa, w rezultacie czego wstajemy o 9:50 i wyjeżdżamy dopiero o 12.

Jedzie mi się bardzo ciężko, kolana bolą cały czas. Jadę swoim tempem, 50 km przejeżdżam samotnie parę kilometrów za grupą. Dłuższy postój robimy pod Intersparem, gdzie robimy duże zakupy. Tam też łapie nas burza, która przechodzi po godzinie. Chwilę jednak po wyruszeniu znowu nas dopada i nie opuszcza aż do końca. Kolejny, tym razem 3 dzień z deszczem.

Droga jest bardzo ruchliwa. Jedziemy wzdłuż wybrzeża, jednak ani razu nie dane nam jest zobaczyć morza. O 19:30 zaczynamy szukać noclegu. Idzie z tym bardzo ciężko. Poza tym Dudek, który robi sobie zabezpieczenie przed deszczem z morowego hamaku straszy ludzi niczym komandos wyskakujący nagle z krzaków. Śmiechu co nie miara, ale przecież gdzieś trzeba znaleźć miejsce.
Udaje się to za 5 razem – znowu trafiamy na złotych ludzi. Starsze małżeństwo przyjmuje nas pod dach, dając kawałek podłogi w warsztacie. Jesteśmy im wielce wdzięczni, ale to nie koniec niespodzianek. Po chwili przynoszą stół, który zapełniają między innymi sałatką z ryżem, bułkami i suszoną, pyszną szynką. Poznajemy także 4 wnucząt, od dziewczyny trochę młodszej od nas dostajemy ponadto ciepłą pizzę. Po rozmowie z naszym gospodarzem dowiaduję się, że ma on ponad 20 wnucząt !
Na domiar tego, dostajemy jeszcze jego domowe wino oraz wielkiego melona przyniesionego prosto z ogródka. Melon smakuje przepysznie, wino też niczego sobie. Na sam koniec udostępniają nam łazienkę, więc każdy może się umyć w gorącej wodzie.
Rozmawiam jeszcze chwilę z naszymi wybawcami i kładę się spać, bo choć czujemy się tu jak w domu, to jednak jutro trzeba będzie jechać dalej.

Prawie jak sawanna:


Mlekomat ! :


Czekając na burzę kupujemy...:
...krakersy za 1 Euro, które będą się walać po sakwach do końca wyprawy:


...włoskie wino, które smakowało całkiem dobrze:


...arbuza...:


... z którego resztek...:


Nadchodzi burza...:


... coraz bliżej:


W końcu zaczyna padać, więc aparat wyjmuję dopiero w domu, żeby nasze dobroci uwiecznić:


Kategoria 50-100 km, Passo dello Stelvio 2010

Dzień 18 – Venezia

  • DST 125.28km
  • Czas 07:11
  • VAVG 17.44km/h
  • VMAX 40.00km/h
  • Temperatura 22.0°C
  • Sprzęt Merida TFS 100 V
  • Aktywność Jazda na rowerze
Czwartek, 5 sierpnia 2010 | dodano: 29.08.2010

Od samego rana na niebie pojawiają się ciemne chmury, które nie wróżą nic dobrego. Na wjeździe do Padovy zaczyna padać. Deszcz nie odstąpi nam już niestety aż do samej Wenecji.
Z Padwie gubimy najpierw Kingę, a potem Marka. Wzajemne poszukiwania sprzyjają jednak zwiedzaniu, bowiem okazuje się, że miasto to jest bardzo ładne, nawet podczas deszczu.
Za Padovą zaczyna lać coraz mocniej. Ponownie się gubimy, tym razem zostaję z Markiem, nie wiedząc gdzie jest Kinga z Dudkiem. Na 40 km przed Wenecją przechodzi nad nami ( a może raczej z nami ) burza, której towarzyszy ściana deszczu. Najgorszy deszcz przeczekujemy pod czynnym dystrybutorem, ale po chwili nas wygania obsługa, więc jesteśmy zmuszeni jechać dalej. Przy okazji się jeszcze gubimy w mieście, próbując znaleźć wyjazd. W końcu się udaje i sypiemy w stronę morza.
Na szczęście przed wjazdem do Wenecji przestaje padać, wychodzi nawet słońce. Przejeżdżamy długi, bo prawie 4 km most i znajdujemy się na wyspie. Odnajdujemy Kingę z Tomkiem, którzy, jak się okazało, cały czas jechali w tej burzy. Rowery zostawiamy na parking comunale per bicicletta ( miejski schowek na rowery, nikt go nie pilnował, w rezultacie czego całe zwiedzanie myślałem tylko i wyłącznie o rowerze ), przebieramy się i idziemy zwiedzać Wenecję.
Miasto ładne, spędzamy tam około 3 godzin. Chodzimy nie tylko głównymi drogami, ale także odwiedzamy najwęższe zakamarki. Tam to dopiero jest klimat ;) Zdjęcia i powrót, który też tam trochę zajął, bo się znowu pogubiliśmy…

Z miasta wyjeżdżamy o 20:30. Jedzie się przyjemnie, więc postanawiamy dziś zrobić nocny odcinek. Jedziemy wzdłuż wybrzeża, ale jesteśmy oddaleni od niego o 30 km, więc nici z widoków. Za Jesolo, po 23:30 szukamy noclegu. Znajdujemy go w jakimś parku krajobrazowym, gdzie przy ryku ptaków rozbijamy namioty. Ptactwo skrzeczy prawie całą noc, co chwilę w krzakach słychać jakieś szmery. Robactwo też nie próżnowało. Czuję się jak w dżungli tropikalnej.

Padwa:


Wnętrze bazyliki:






Złapany ;) :


I czas na zwiedzanie:




Trochę niepocztówkowej Wenecji:








I z powrotem pocztówkowa:






Pożegnanie z wyspą przy zachodzie słońca:


Kategoria 100-200 km, Passo dello Stelvio 2010

Dzień 17 – Città Italiane

  • DST 142.23km
  • Czas 07:15
  • VAVG 19.62km/h
  • VMAX 60.00km/h
  • Temperatura 28.0°C
  • Sprzęt Merida TFS 100 V
  • Aktywność Jazda na rowerze
Środa, 4 sierpnia 2010 | dodano: 29.08.2010

Chyba najtrudniejsza pobudka wyprawy, nie wiedząc czemu dosypiamy dobre 40 minut. Po śniadaniu prujemy do Desenzano, skąd już główną drogą jedziemy do Verony. Dziś i jutro przed nami duże, włoskie miasta.
Do miasta wjeżdżamy drogą ekspresową z zakazem dla rowerów, bo znowu się pojawiają tunele ( przecież tam jest płasko ?! ) Samo miasto nie zachwyciło mnie za bardzo, tłumy turystów i wszędzie widoczny kicz w postaci na przykład posągów sfinksa czy budynków zaczerpniętych z wzornictwa chińskiego. Objeżdżamy rynek i podjeżdżamy pod chyba najsłynniejsze miejsce w Veronie, czyli Via Capuletti, gdzie ukryty w bramie stoi rzekomy dom Julli oraz balkon, spod którego Romeo wyrywał lachona. Ludu zatrzęsienie, więc szybko się ewakuujemy i jedziemy do następnego miasta, czyli Vicenzy.

Vicenza za to podoba mi się bardzo. Rzadko o niej się mówi, a szkoda, bo to stare miasto ma swój niepowtarzalny urok. Ciasne, puste od turystów uliczki, kawiarnie, w których toczy się leniwe życie oraz piękne posągi i budowle – to wszystko sprawiło, że z chęcią bym tam wrócił. W mieście spotykamy parę z Polski na motorze, która daje nam plan Padovy ( Padwy ), bo byli już tam wczoraj i nie potrzebują.

Jedziemy dalej, co chwilę mijając mniejsze lub większe włoskie miasteczka. Około 5 km przed Padovą szukamy noclegu. Udaje się za 3 razem u typowej włoskiej rodziny.
Rozbijamy się obok pola kukurydzy, gdzie niemiłosiernie tną komary. Mamy też wodę z węża, więc możemy się umyć. Dostajemy również wielkie pomidory oraz włoskie bułeczki od sąsiadki, która zaprasza nas na swój plac mówiąc, że u niej jest więcej miejsca i jest basen :D. Dziękujemy jednak uprzejmie, bo już jesteśmy rozbici.
Jednak gdy kładziemy się już spać, pod dom przyjeżdża nagle 5 samochodów i wyskakuje z nich niezliczona ilość osób. Krzesła przed domem zapełniają się szybko. Jak się okazuje, dziadek mieszkający w tym domu ma urodziny i zjechała się do niego cała rodzina. Zaczyna się włoska impreza, szkoda, że nas nie zaproszono :P Nie pozostaje mi nic innego jak zrobić stopery z waty i wtulić się w poduchę. Zmęczenie robi swoje i po chwili usypiamy.

Z cyklu poranny widok z namiotu:


Lago di Garda o poranku:






Verona:




Przed domem Julii:




W stronę Adriatyku:


Spotkanie w Vicenzie:








A na kolację ziemniaki z proszku, kotlety sojowe o smaku namokniętego kartonu oraz dwa przepyszne piwa włoskie dla zabicia smaku :D :



Kategoria 100-200 km, Passo dello Stelvio 2010

Dzień 16 – Włoska szkoła jazdy

  • DST 110.15km
  • Czas 06:41
  • VAVG 16.48km/h
  • VMAX 64.00km/h
  • Temperatura 28.0°C
  • Sprzęt Merida TFS 100 V
  • Aktywność Jazda na rowerze
Wtorek, 3 sierpnia 2010 | dodano: 28.08.2010

Rano zrywam się po 6, bo zaczyna padać deszcz, a my śpimy pod samą sypialnią bez tropiku. Na szczęście deszcz szybko przechodzi i można się zebrać do jazdy. Sprawnie dojeżdżamy nad przepiękne jezioro Iseo, które oświetlane przez nisko zawieszone słońce wygląda cudnie.
Odnajdujemy drogę rowerową poprowadzoną samym brzegiem wzdłuż jeziora i przejeżdżamy przez kilka ciekawych tuneli i galerii. Zaraz za miastem Iseo zaczyna się długi, żmudny podjazd pod bezimienną przełęcz. Wysokość nie jest duża, ale podjazd ma 13 km, więc podjazd ciągnie się trochę czasu. Droga za to jest spokojna, mały ruch samochodów. W końcu zjeżdżamy do Sarezzo, gdzie cofający Włoch nie zauważa jadącej Kingi z przyczepką i wjeżdża na wstecznym w trzecie kółko. Kinga ląduje na ziemi, ale Włoch nadal jej nie widzi, więc na dodatek niszczy jej przednie koło ( ja tego pojąć nie umiem, ale tak Kinga opowiadała :D ) Na szczęście nic jej się nie stało, za to rower nie nadaje się do jazdy, bo dwa koła kaput. Włoch jednak okazuje się być w porządku, bo od razu zobowiązuje się do pomocy, zabiera Kingę do serwisu rowerowego, gdzie płaci za wszystko, a sama Kinga ląduje u niego w domu, gdzie żona zapewnia jej obiad i kąpiel ( tak to nawet mnie mogliby potrącić :D ). Wszystko jednak trwa 4 godziny, więc zostawiamy Kingę na łaskę losu i jedziemy nad jezioro Garda, największe we Włoszech :D Zaraz za miastem zaczyna się paskudnie stromy podjazd prowadzący uliczkami. Czuć już klimat śródziemnomorski, robi się gorąco, ciężko się jedzie. Jednak jak to z podjazdami bywa każdy się kiedyś kończy, więc zjeżdżamy coraz bliżej jeziora.

Na zjeździe pojawiają się znowu tunele, których nie zapamiętam dobrze, bo w jednym, przy prędkości 50 km/h wyprzedza mnie TIR jadący około 90. Robi to jednak na milimetry, a cały podmuch, który w normalnych warunkach rozszedł by się na boki, uderza we mnie jak w tłoku. Przerażony bliskością wyprzedzenia oraz dobity późniejszym podmuchem uderzam sakwami o barierki. Próbuję się zatrzymać jak najszybciej w wyniku czego o mało co nie przelatuję przez kierownicę stawiając rower z sakwami na przednim kole. Dobrze, że nic za mną nie jechało. Przednie Crosso Dry noszą teraz ładne ślady otarcia, natomiast po tylnych Twistach nie widać nic.

W końcu dojeżdżamy nad jezioro. Zatrzymujemy się w miejscowości Salo’, gdzie kąpiemy się chwilę, a potem jemy włoską pizzę. Po 20 przyjeżdża Kinga i zaczynamy szukać noclegu.
Wszędzie wzdłuż wybrzeża znajdują się hotele i campingi ****. Jednak po chwili, jak gdyby igła w stogu siana, pojawia nam się biedne gospodarstwo z dziesiątką zabiedzonych kundli. Ryzując zjedzenie, wjeżdżamy i pytamy się o nocleg. Okazuje się, że gospodarz jak był młody to był na rowerze w Niemczech, więc od razu zgadza się na rozbicie namiotów.
Takim to sposobem otrzymujemy nocleg na wzgórzu z widokiem na jezioro, własną plażą oraz leżaczkami. Ludzie w hotelach obok płacą za takie same możliwości około 40 Euro za noc :) Siedzimy chwilę na plaży oglądając łowiących ryby rybaków, podziwiamy chmary nietoperzy pozbywających się komarów, leżymy wpatrzeni w niebo ( Dudek już dawno śpi ) oraz dopingujemy wodę z jeziora na herbatę Kingi gotującą się 30 minut, po czym idziemy spać... ;)

Droga wzdłuż Lago d'Iseo:




Zamek na wyspie:




Jeziorko z podjazdu:




Widok na Lumezzane:


Przełęcz niska, ale przewyższenie wysokie:


Zachód nad jeziorem Garda:







Kategoria 100-200 km, Passo dello Stelvio 2010

Dzień 15 – Dwie drogi

  • DST 126.84km
  • Czas 06:50
  • VAVG 18.56km/h
  • VMAX 55.00km/h
  • Temperatura 26.0°C
  • Sprzęt Merida TFS 100 V
  • Aktywność Jazda na rowerze
Poniedziałek, 2 sierpnia 2010 | dodano: 28.08.2010

Wstajemy o godzinie 8. Przez początkowe kilometry mamy cały czas praktycznie z górki, jedzie się bardzo przyjemnie. Przemieszczamy się starą droga wzdłuż autostrady, co chwilę mijamy stare, zabytkowe, włoskie miasteczka i wsie. Pogoda dopisuje, nie jest za gorąco ani za zimno. Po parunastu kilometrach dojeżdżamy do przełęczy Mortirolo, która nie wiedząc czemu myli mi się z Malga Palazzo ( ta druga leży paredziesiąt kilometrów dalej ). Marek z Dudkiem bardzo chcą za wszelką cenę ją zdobyć, ja natomiast od razu rezygnuje ze względu na kolana i przeświadczenie o 45 % nachylenia. Jak się później okazuje przełęcz była ostra, ale średnio leciało 12-20 %. Być może kolana dałyby sobie radę.
Jadę za to z Kingą drugą drogą, która po paru kilometrach również przechodzi w podjazd pod przełęcz Aprica. Nie jest ona wysoko, bo lekko ponad 1100, ale przewyższenie sięga 700 metrów, więc podjazd ma 13 km. Nie jest ciekawy, dopiero pod koniec nouva strada prowadzi pięknym, głębokim kanionem.
Na górze czekam tylko parę minut na Kingę i zjeżdżamy bardzo wąską droga do Ebolo, w którym od 30 minut czeka na nas reszta ekipy. Razem już zaczynam dalszą drogę, która jest bardzo przyjemna, bowiem prowadzi cały czas w dół – zjeżdżamy w końcu w kierunku morza, żegnając tym samym Alpy.
Noclegu szukamy przed jeziorem Iseo. Udaje się znaleźć za 3 razem u włoskiego, młodego małżeństwa. Kobieta po moim włoskim „ Ciao, siamo con Polonia, cerciamo un posto dove possiamo dormire in due tende per una notte. Possiamo dormire in questo posto?” bez jakiegokolwiek wyrazu twarzy i emocji odpowiada mi „ Si.” :D
Rozbijamy namioty. Po chwili jednak przychodzi do nas z mężem i pokazuje mi „Il bagno”, czyli po włosku łazienkę. Cieszymy się strasznie, bo ostatni prysznic mieliśmy u Petka, potem było tylko paplanie się w różnego rodzaju studniach, jeziorkach i kranach na stacjach benzynowych. Ponadto dostajemy od sąsiadki malutkie pomidory koktajlowe oraz ogórki, które w połączeniu ze smażonymi parówkami z Lidla smakują wyśmienicie.
Zadowoleni, czyści i pojedzeni idziemy spać.

Początek Mortirolo:


Widoki z alternatywnego podjazdu:








Mały burdelik:


Burżujska kolacja:



Kategoria 100-200 km, Passo dello Stelvio 2010

Dzień 14 – Królowa alpejskich przełęczy

  • DST 73.86km
  • Czas 06:55
  • VAVG 10.68km/h
  • VMAX 78.00km/h
  • Temperatura 26.0°C
  • Sprzęt Merida TFS 100 V
  • Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 1 sierpnia 2010 | dodano: 27.08.2010

Poranek powitał nas bezchmurnym niebem i chłodnym, górskim powietrzem. Pełni ochoty do jazdy ruszyliśmy po szybkim śniadaniu na zdobywanie przełęczy Stelvio. Droga z początku prowadziła przez pola i małe miasteczka, ale zaraz za Prato allo Stelvio zaczęła się piąć w górę. Podjazd zaczął się od zimnej jazdy w cieniu, jednak wschodzące słońce szybko ocieplało powietrze. Po około kilometrze jazdy ujrzałem pierwszą serpentynę i tablicę z napisem 48 tornante – oznaczało to, że przede mną jeszcze 48 zakrętów 180 stopni. Kinga zostaje w tyle, Dudek z Markiem jadą swoim tempem z przodu. Napełniam bidony wodą ściekającą po murze i zaczynam mozolną wspinaczkę na najwyższą przełęcz Włoch.
Po minięciu ostatniej miejscowości przed przełęczą, podjazd zaczyna nabierać rumieńców. Zaczyna się robić bardziej stromo, pojawiają się też gęste serpentyny ukryte w lesie. Tylko ryk motorów gdzieś na górze uświadamia ile jeszcze takich zakrętów przede mną.
W lesie nachylenie waha się od 6 do miejscami 15 % na 50 metrach. Ścianki takie męczą bardzo, robię tam pierwszy postój na jedzenie. Czekolada i ciastka maślane dostarczają mi około 900 kalorii, więc psychicznie nastawiony na siłę, jadę dalej.

Po około 2,5 godziny, podjazd zaczyna wchodzić w ostateczną, znaną z wielu zdjęć, postać. Wysoko w górze jawi się przełęcz, jednak droga do niej jest jeszcze bardzo długa – widać ścianę serpentyn wijącą się najpierw wzdłuż jednej góry, aby po chwili przejść w sieć zakrętów prowadzących na drugą górę. Widok przełęczy dodaje mi otuchy, pomimo częstego bólu kolan zaczynam kręcić coraz szybciej. Zachęcały do tego również piękne widoki pobliskich, wyższych niż przełęcz, szczytów oraz wręcz nieustanny doping wyprzedzających mnie kolarzy na rowerach szosowych. Wielu z nich było zdziwionych jak można rowerem, który waży 40 kg porywać się na takie góry. A jednak można .
Niesamowitym zjawiskiem były też schodzące w górach lawiny, które z hukiem rozbijały się o nagie skały wzbudzając tumany kurzu ze śniegiem.

Tuż przed przełęczą zaczęło się ostateczne odliczanie – 5, 4, 3, 2, 1 serpentyn do końca. Wyprzedziłem na nich nawet dwóch szosowców, tak już mnie ciągnęło na górę. Gdy ostatni zakręt został już za mną i gdy ujrzałem płaski odcinek drogi, pojąłem, że udało się zrealizować marzenie i wjechać na sam szczyt. Uczucie było niesamowite. Byłem zmęczony, ale przeszczęśliwy.
Na przełęczy wysłałem kartki do znajomych, po czym zjedliśmy zupki chińskie. Zaraz po tym przyjechała Kinga. Po zdjęciach pod tabliczką przyszła pora na zjazd…

Na zjeździe postanowiliśmy opuścić na chwilę Unię Europejską i wjechaliśmy do Szwajcarii. Po krótkim podjeździe udało się zdobyć kolejną przełęcz – Passo dell' Umbrail 2501 m n.p.m, najwyższą przełęcz Szwajcarii. Tym samym zdobyliśmy na wyprawie 3 najwyższe przełęcze: Austrii, Włoch i Szwajcarii.

Dalszy zjazd przyniósł wiele emocji. Droga na początku prosta, szybko zamieniła się w system serpentyn, które wiły po stromych zboczach. Po serii zakrętów przyszła pora na tunele. Tam było chyba najbardziej niebezpiecznie, bowiem tylko nieliczne są oświetlone, a na dodatek w tych ciemnych są jeszcze zakręty, także nie widać w ogóle gdzie się jedzie. Przy prędkości 60 km/h po wjeździe z rozświetlonej drogi widziałem tylko ciemność przede sobą. Dwa razy bym się rozbił o ścianę, gdyby nie motory, które jechały za mną i oświetlały drogę.

Po wyjechaniu z tuneli znowu zaczęły się serpentyny, na których wyprzedzaliśmy wszystko co się dało. Udało się nawet motocykle wziąć, które bały się wyprzedzać na zakrętach. Z pewnością nie była to ani mądra, ani rozsądna jazda, ale przecież adrenalina i emocje robią swoje – po prostu puszcza się hamulce, dokręcając na prostych i składając się jak na torze z wysuniętym kolanem na zakrętach.

Zjechaliśmy w końcu do Bormio. Tam postanowiliśmy zjeść pizze, ale niestety wszystkie pizzerie były otwarte dopiero po 19, więc pojechaliśmy dalej. To nie był jednak koniec emocji na dzisiejszy dzień. Wjechaliśmy na starą drogę, która została zamknięta dla ruchu, ponieważ kilometr obok wybudowano nową z tunelami. Zgadnijcie co Włosi robią z taką drogą ? To proste- udostępniają ją całą dla rowerzystów. Wyobraźcie sobie np. S1 do Warszawy, którą ktoś zamyka i robi z niej drogę tylko dla rowerów. Cudowne prawda ?
Coś jednak musi być za coś, wymęczeni po Stelvio trafiliśmy na kolejny podjazd, którego się nie spodziewaliśmy. Na szczęście poszedł dosyć szybko. Zjazd z niego był o wiele dłuższy i prowadził również przez tunele, jeden miał około 1500 metrów. Cała droga dla nas, mogliśmy jechać zupełnie swobodnie. Po tunelach były serpentyny, które ścinaliśmy na zupełnym ludzie, nie hamując w ogóle i nie przejmując się samochodami. Ponownie dzisiejszego dnia na liczniku wybiło ponad 75 km/h.

Po zjeździe udało się znaleźć nocleg w pierwszym napotkanym ogrodzie, u starszego dziadka, który bardzo cieszył się z naszego przyjazdu. Chwila pogaduchy, mycie w lodowatej wodzie ze studni i włoskie piwo na koniec dnia. Nigdy tak mi piwo nie smakowało jak tamtego wieczoru.
Pełni wrażeń dnia dzisiejszego usnęliśmy bardzo szybko.

To był po prostu niesamowity dzień.


Poranek zapowiada piękny dzień:


Zaczynamy podjazd pod przełęcz:




Ruch spory:






Suszenie prania:


Widok na dół:


Lawinka:












A tak wygląda końcowa część podjazdu widziana z góry naprzeciwko ( zdjęcie z http://www.climbbybike.com ):


W końcu na górze ! :


Widok na przełęcz:




I pora na zjazd :) :




Witamy na najwyższej przełęczy Szwajcarii:


A końca zjazdu nie widać:


Tak się w zakręty wchodzi :D :


A tak wychodzi:


Marek wyprzedza na serpentynce:


Dalsza część zjazdu, tunelami:




Przeciskanie się w tunelach ( większość była na szerokość jednego pojazdu ):


I jeszcze jedno ze zjazdu:




Kategoria 50-100 km, Passo dello Stelvio 2010

Dzień 13 – Tunele

  • DST 140.92km
  • Czas 08:05
  • VAVG 17.43km/h
  • VMAX 75.00km/h
  • Temperatura 28.0°C
  • Sprzęt Merida TFS 100 V
  • Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 31 lipca 2010 | dodano: 26.08.2010

Rano zamarzaliśmy. Dopiero podjazd pod ostatnią przełęcz w Dolomitach – Passo Costalunga pozwolił na ogrzanie się. Sam podjazd taki sobie, mało widokowy, pod koniec prawie płasko. Ale 1752 m nmp zdobyte. Zjazd z Costalungi był najdłuższym na całej wyprawie, a to dlatego, że zjeżdżaliśmy całkiem z Dolomitów oraz że Bolzano, do którego zmierzaliśmy, leżało na wysokości 270 m npm. Tego zjazdu chyba nigdy nie zapomnę, reszta zdrowego rozsądku już dawno zatraciła się gdzieś przed Hochtorem i praktycznie nie używaliśmy hamulców. Początkowa sieć serpentyn poszła całą szerokością drogi, potem zaczął się zjazd w miasteczku, w którym na milimetry dwa auta się mieściły, a pomimo tego wyprzedzałem tam na trzeciego co chwilę. Dalej była długa prosta, na której zaczęły się tunele. Cała sieć tuneli, przez które sypaliśmy cały czas 50-60 km/h. Najdłuższy tunel miał około 3600 metrów, dokładnie nie zapamiętałem, bo za szybko jechaliśmy ;) W tunelu ani jedno auto nas nie wyprzedziło, pomimo tego, że było wystarczająco miejsca. To nie był jednak koniec zjazdu, potem dogoniła nas para na szosówkach z sakwami, którą wyprzedziliśmy na serpentynach ( na zjazdach wyprzedzaliśmy wszystkich rowerzystów, na całej wyprawie ani jeden nas nie wyprzedził, nawet na szosach ). Podpięliśmy się pod nich, potem zaczęliśmy się ścigać. Na prostej jednak z górskimi przełożeniami szans nie mieliśmy, nigdy nie widziałem tak szybkiego odejścia dziewczyny, która poszła ponad 80 km/h w parę sekund zostawiając mnie z tyłu. No, ale fajnie i tak było :D
W końcu jednak i ten zjazd się musiał skończyć. Bolzano objechaliśmy cały czas drogami rowerowymi, miasto wygląda lepiej niż Wiedeń pod tym względem. Są porobione specjalne mosty, drogi, skrzyżowania rowerowe. Tam też zrobiliśmy większe zakupy w Sparze, do którego zaprowadził nas dziarski włoski dziadek.
Kolejnym celem było Merano. Do miasta jechaliśmy cały czas drogą rowerową wzdłuż torów, oczywiście asfaltem. W Merano się pogubiliśmy zupełnie, w wyniku czego straciliśmy ponad godzinę. Okazało się, że pod Stelvio leci dalej droga rowerowa. Po raz kolejny ujrzeliśmy cudowne rozwiązania sieci dróg rowerowych, gdy okazało się, że DDR poprowadzona jest serpentynami na wzgórze.
Dalej jechaliśmy rolniczymi terenami wzdłuż rzeki wypływającej z parku Stelvio. Tu zaczął się mój pierwszy kryzys, zaczęły mnie boleć kolana, a niestety było pod górkę, bo droga z 200 m powoli prowadziła pod najwyższą przełęcz Włoch. Podjechaliśmy jednak możliwie najbliżej Stelvio. Nocleg znaleźliśmy u Włocha na ogródku. Wymęczony i padnięty idę spać, bo jutro zdobywamy główny cel wyprawy – Passo dello Stelvio !


Słoneczny poranek w sercu Dolomitów:


Costalunga zdobyta:


Pożegnanie z Dolomitami:


Złapany gdzieś na stacji:


Droga do Merano:




Lokalne specjały:


Serpentyny rowerowe:


Zameczek:



Kategoria Passo dello Stelvio 2010, 100-200 km

Dzień 12 –Dolomity

  • DST 95.07km
  • Teren 10.00km
  • Czas 07:05
  • VAVG 13.42km/h
  • VMAX 75.00km/h
  • Temperatura 22.0°C
  • Sprzęt Merida TFS 100 V
  • Aktywność Jazda na rowerze
Piątek, 30 lipca 2010 | dodano: 25.08.2010

Wstajemy o 6 i ruszamy na podbój Dolomitów. Na szczęście nie pada, ale nisko zawieszona mgła skutecznie maskuje jakiekolwiek widoki. Wjeżdżamy na szutrową drogę prowadzącą przez przełęcz do Cortiny, głównej miejscowości Dolomitów. Po pewnym czasie jednak chmury zaczynają się podnosić odsłaniając nieziemsko piękne góry, które w mglistej otoczce wyglądały obłędnie. Na ścieżce spotykam parę z Modeny, rozmawiam sobie z nimi całkiem swobodnie po włosku. Przełęcz Cimabanche – 1530 m npm wchodzi praktycznie bez zmęczenia, nawet się dziwimy, że to już przełęcz. Do Cortiny dalej zjeżdżamy szutrówką, przejeżdżamy przez stare tunele kolejowe, bo droga ta jest poprowadzona starym torowiskiem. Na zjeździe kolejne widoki, wszystko zmienia się w przeciągu minut.

Przejeżdżamy przez Cortinę i rozpoczynamy podjazd pod drugą przełęcz w Dolomitach – Passo Falzarego. Droga wije się przyjemnie pomiędzy skałami, czasem pojawi się jakiś tunel. Nachylenie nie jest straszne, więc jedzie się super. Podjazd ma 14 km, cały czas 7-10 %. Widoki nie do opisania, nawet nie próbuję ich opisać, zdjęcia pokażą małą część, tam po prostu trzeba być. Czujemy się cudownie.

Cały czas goni nas burza, jednak udaje się nam jej uciec. Z Falzarego po raz kolejny zjeżdżamy jak ostatnie wariaty. Czujemy oddech burzy za sobą, widzimy nawet ścianę deszczu niedaleko za nami. Czas mamy dobry, więc postanawiamy dziś zrobić trzecią przełęcz – Passo Pordoi. Przed nią robimy zakupy w sklepie, dociążam się między innymi 0,7 wódki Kevlich, którą kupujemy pod nasze cudownie higieniczne i zdrowe jedzenie wyprawowe.

Podjazd pod Pordoi ma 33 serpentyny, które są skrzętnie oznaczone, tak że można sobie odliczać ile jeszcze do końca. Był to zaraz za Stelvio najpiękniejszy podjazd wyprawy, bo był całkowicie odkryty, bez drzew i długich prostych. Wszystko było widać z góry.
Uparta burza zachęca do mocniejszego depnięcia na pedały. 2239 m. npm osiągam w gradzie, jednak szybko się chowam pod daszkiem, gdzie razem z Dudkiem i Markiem czekamy na Kingę. Przy okazji montuję telefon na kasku na zjazd, czego rezultaty poniżej. Mały był ruch, ale serpentyny wchodzą ładnie przy ponad 60 km/h. Po chwili nad podjazdem pojawia się piękna, kolorowa tęcza, a słońce tworzy ciepłe, cudowne barwy. Podziwiamy potężną panoramę z przełęczy i zabieramy się do jazdy w dół.

Zjazdu nie muszę opisywać, bo widać go na filmiku ;) Było trochę pusto, dlatego ciekawe są tylko same zakręty i wyprzedzanie jednego autka. Szkoda, że nie nagrałem filmu z Hochtoru albo Stelvio.
Po zjeździe nocleg znaleźliśmy na placu zabaw dla dzieci. Była nawet tam tyrolka, więc się pobawiliśmy jak za starych lat :D W nocy były 3 C, zmarzliśmy okropnie, ale zmęczenie pozwoliło przespać całą noc.


Dolomity przywitały nas widokiem zapierającym dech w piersiach:








Kierujemy się szutrem do Cortiny d'Ampezzo:


I zdobywamy pierwszą przełęcz:


Sieć tuneli ze zjazdu z przełęczy:






W Cortinie:


Zaczynamy podjazd pod przełęcz Falzarego:


I znowu gallerie:






Na przełęczy:


Autobus zablokowany w tunelu na serpentynie:




Droga pomiędzy przełęczami, goni nas ściana deszczu:


Widoczki:


Kupujemy wódkę...:


... i rozpoczynamy podjazd:






Już prawie na górze:


Wreszcie jest !:


Tęcza, i świat jest piękny ! :


Po dłuższym podziwianiu widoków zjeżdżamy na dół.


A o to i film ze zjazdu. "Pedał", bo przy prawie poziomej pozycji ramienia korby zahaczyłem pedałem o asfalt :D :



Kategoria 50-100 km, Passo dello Stelvio 2010

Dzień 11 – „Słoneczna” Italia

  • DST 78.05km
  • Czas 05:09
  • VAVG 15.16km/h
  • VMAX 70.00km/h
  • Temperatura 17.0°C
  • Sprzęt Merida TFS 100 V
  • Aktywność Jazda na rowerze
Czwartek, 29 lipca 2010 | dodano: 24.08.2010

Dzień zaczął się od podjazdu na przełęcz 1204. Podjazd krótki, ale zjazd już nie, znowu można było poszaleć ponad 70 km/h. Kinga nawet trochę za bardzo poszalała, bo za zjeździe wypięła się jej przyczepka rozwalając się na całą ulicę. Na szczęście jej nic się nie stało, bo się nie wywróciła. Przyczepka też przeżyła, więc mogliśmy jechać dalej. ( Zjazd dobrze widać na profilu mapki na dole, późniejsze cały czas pod górkę też )
Na dole w sklepie kupujemy 40 bułek, bo 5 jest za 70 centów. Za Lienz jedziemy lekko pod górę, ale z wiatrem. W Silian łapie nas jednak burza, czekamy godzinę na przystanku, ale nie przechodzi, więc niestety musimy jechać dalej i moknąć. Żegnamy gościnną Austrię i wjeżdżamy do słonecznej Italii w strugach deszczu. Dolomity, widoczne od paru kilometrów, chowają się w mglistych oparach tworząc posępną atmosferę.
W Dobbiacco szukamy noclegu, ale nic się nie udaje. Przemoknięci jedziemy dalej, w kierunku Dolomitów i przełęczy. Wjeżdżamy do parku narodowego – tam na pewno już nic nie znajdziemy, a cały czas przechodziła nad nami burza. Zaczyna brakować siły, jedziemy cali przemoczeni, wszystko z nas się leje. W dodatku jedziemy po szutrowej, zabłoconej drodze. W końcu jednak los się do nas uśmiecha i odkrywamy kopalnię dolomitów. Wykorzystuję po raz pierwszy moją znajomość języka włoskiego i udaje się dostać nocleg w wielkim garażu razem z nową, ogromną koparką Volvo. Nie pada na nas, więc jesteśmy przeszczęśliwi. Wszystko jest przemoczone, rzeczy suszymy na samej koparce rozwieszając na niej sznurki :D Spaghetti ( w końcu to już Italia ) i do spania. Wszystko brudne z cementu, ale chociaż sucho jest. Jutro czeka nas jeden z najpiękniejszych dni wyprawy - potężne przełęcze Dolomitów. Oby nie padało.


Z cyklu poranny widok z namiotu:


Umyć też się od czasu do czasu trzeba:


Zaledwie 4 serpentyny na nią prowadziły:


Zbliżamy się do Dolomitów:




Gimnastyka:


I lunęło:


Nasze schronienie:




Kolejne spaghetti, które jak widać wszystkim smakuje. Ciekawe co Włosi by powiedzieli, gdyby go spróbowali ( makaron mocno al dente ):



Kategoria 50-100 km, Passo dello Stelvio 2010