Dzień 10 – Großglockner – Hochalpenstrasse
-
DST
92.27km
-
Czas
06:40
-
VAVG
13.84km/h
-
VMAX
78.00km/h
-
Temperatura
21.0°C
-
Sprzęt Merida TFS 100 V
-
Aktywność Jazda na rowerze
Na śniadanie jem pół kilo płatków z litrem mleka. Później będę tego żałować szukając co chwilę na podjeździe na Hochtor kibelka ;) Szybko się zbieramy i dojeżdżamy do Zall am See, skąd zaczyna się podjazd pod najwyższą przełęcz Austrii – Hochtor. Tablica na samym początku mówiąca o 24 km ze średnim nachyleniem 12 % wygląda zachęcająco. Na podjeździe każdy jedzie swoim tempem, więc po chwili każdy kręci samotnie. Kinga z przeciążoną przyczepką zostaje w tyle, Marek z Tomkiem prują do przodu, a ja z początkowym bólem kolan jadę sobie 6-8 km/h cały czas. Zaczynają się cudowne widoki na Alpy. Co chwilę droga wije się serpentynami odsłaniając coraz to ciekawsze widoki. Spotykam parę z Austrii, którzy jadą z sakwami do Chorwacji. Mamy podobne tempo, więc jedziemy razem. Po około 4 godzinach wjeżdżam nam Fischer Torl, szczyt przez przełęczą. Czekamy na Kingę, gotujemy sobie herbatkę i zjeżdżamy około 200 metrów na dół, by znowu rozpocząć podjazd, tym razem już pod Hochtor. Przejeżdżamy przez dwa tunele i w końcu dostrzegamy tabliczkę z napisem 2504 m npm ! Pierwsza poważna przełęcz wyprawy zdobyta. Przed nami teraz tylko zjazd.
Zaczyna się prawdziwe szaleństwo nie mające ze zdrowym rozsądkiem nic. Podchodzące pod wariactwo wyprzedzanie samochodów na serpentynach przy 60 km/h stało się dla nas standardem ;) Z Hochtoru wyprzedziłem około 15 samochodów, w tym Porsche, które wysilało się strasznie na prostych, żeby dogonić Dudka, który jechał przed nim, ale na serpentynach musiał zwalniać. W końcu trafił na wolniejsze auto, na co tylko czekałem, więc przy prędkości 78 km/h wziąłem 2 samochody zaraz przed 180’. Wrażenia niesamowite. Mina gości jeszcze bardziej. Ostry zjazd w końcu jednak musiał się skończyć, lecz jeszcze długo wymijały nas samochody wyprzedzone na zjeździe.
Dalej mieliśmy lekko z górki, zajechaliśmy aż do Winkelrn, gdzie rozbiliśmy się u starszych dziadków na ogródku na idealnie równej trawce. Dali na szlaufa, więc mogliśmy się umyć.
Potem poszliśmy jeszcze z Markiem do restauracji zjeść coś dobrego. Zamówiliśmy sobie kotlet z frytkami, dostaliśmy na olbrzymim talerzu dwa wielkie kawały mięsa i z pół kilo frytek. Do tego austriackie piwo i widok na Alpy – życie jest piękne !
Chłodny poranek z widokiem na dzisiejszy cel:
Zaczyna się zabawa, tablica informacyjna dla pojazdów:
Start z wysokości:
Droga przed bramkami:
I zaczynamy podjazd:
Trzeba uważać na świstaki ;) :
Serpentynki:
Gorąca herbatka na szczycie :
Ubiór - wersja zjazdowa:
Końcowy podjazd pod Hochtor:
Nie zabrakło też śniegu:
Dudek:
Przełęcz zdobyta:
Zjazd:
Nocleg w ogródku:
Kategoria 50-100 km, Passo dello Stelvio 2010
Dzień 9 – 15 %
-
DST
59.84km
-
Czas
04:25
-
VAVG
13.55km/h
-
VMAX
68.00km/h
-
Temperatura
13.0°C
-
Sprzęt Merida TFS 100 V
-
Aktywność Jazda na rowerze
Dzisiejszy dzień z założenia miał być lajtowy. Mieliśmy podjechać jak najbliżej podjazdu pod Hochtor, a że on był niedaleko, więc i kilometrów mało wyszło. Lajtowy do końca jednak nie było, bo zrobiliśmy jedną przełęcz, która mnie osobiście trochę wymęczyła. Dienter Sattel, bo o niej mowa, nie jest jakoś strasznie wysoką przełęczą, ale nachylenie lecące cały czas 15 % potrafi wymęczyć. Ponadto zaliczona jest do europejskich BIGów, więc przełęcz wymagająca.
Praktycznie cały podjazd padało, co nie ułatwiało jazdy. Było też cholernie zimno, w Alpach, gdy się rozpada, to temperatura spada w kilka chwil. Ostatnie 4 km trzeba było jechać całą szerokością drogi trawersując jak się da, bo 40 kilowy rower na prosto nie chciał iść. Na górze rozpadało się jeszcze bardziej, zjazd był lodowaty i niebezpieczny, bo marathony w deszczu sobie dobrze nie radzą. Zjazdu jednak było chwilę, bo zaraz zaczął się drugi podjazd, na 1250 – tym razem jednak poszedł sprawniej. Zjazd z drugiej przełęczy był już dłuższy, ale dziurawa nawierzchnia nie pozwalała poszaleć. W Saal robimy zakupy w Sparze i jedziemy drogą rowerową w kierunku Zell Am See. Nocleg mamy na dużym gospodarstwie pod daszkiem. Dostajemy wrzątku i herbaty. Makaron z boczkiem smakuje wyśmienicie. Przed nami majaczy się wysokie pasmo Grossglocknera...
Pyszny, smażony boczek na śniadanie:
I zaczęło się... :
A może na Tokio uderzamy ? :
Kręte, strome drogi - to już Alpy ! :
W końcu na przełęczy:
Chronimy się pod daszkiem przed deszczem:
Alpy schowane za mgłą:
Nocleg na farmie:
Kategoria 50-100 km, Passo dello Stelvio 2010
Dzień 8 – U podnóża Alp
-
DST
115.32km
-
Czas
07:23
-
VAVG
15.62km/h
-
VMAX
63.00km/h
-
Temperatura
24.0°C
-
Sprzęt Merida TFS 100 V
-
Aktywność Jazda na rowerze
To nie koniec dobroci babci, na śniadanie przygotowuje nam prawdziwą ucztę – dostajemy przepyszne ciepłe mleko prosto od jej jedynej krowy, kawę, chleb i marmoladę z niewiadomo czego. Zwiedzamy także jej dom, przypomina on schronienie znachorki, w wielkiej kuchni na półkach olbrzymie ilości słoików z czymś dziwnym w środku, zasuszone kwiatki, tajemnicze, zakurzone figurki. Po izbie co chwilę przebiegają koty. Na koniec babcia przynosi nam wielką, starą księgę i daje długopis. Okazuje się, że jest to księga gości, którzy byli w tym hotelu dawno temu. Wpisy z lat 70 w przeróżnych językach świata robią na nas wrażenie. Dodajemy parę słów od siebie i dziękujemy za nocleg. Na koniec otrzymujemy jeszcze na drogę słodką bułkę. Żegnamy naszą babcię znachorkę i jedziemy dalej, w kierunku Hallstatt. Dojeżdżamy tam drogą rowerową poprowadzoną wzdłuż rzeki. Postanawiamy objechać jezioro, jest to świetna decyzja, bo widoki oraz droga są niesamowite. W samym Hallstatt łapie nas na chwilę burza, ale szybko przechodzi.
Kolejnym celem jest przełęcz Gschutt – czujemy, że jesteśmy w Alpach. Wjeżdżamy na 969 m npm. Zjeżdżamy z niej dosyć szybko i kierujemy się w stronę Bischofshofen przejeżdżając przez cudowny kanion rzeki Salzach. Dookoła piętrzą się wysokie góry, a zachodzące słońce doświetla tylko ich szczyty. Jest cudownie. W Werben, gdzie na wielkim wzgórzu góruje potężny zamek, szukamy noclegu. Znajdujemy go u austriackiej rodziny, w stodole z sianem. Dookoła chodzą baranki wesoło dzwoniąc dzwoneczkami. Gdy gospodarz dowiaduje się, że nie mamy mięsa, daruje nam z kilo wędzonego boczku. Super, będzie mięsko na śniadanie. W nocy robimy jeszcze parę zdjęć gwiazdom oraz otaczającym nas wzgórzom.
Dziś robimy ponad 2500 metrów przewyższenia.
Pamiątkowy wpis do księgi dla babci:
Wjeżdżamy w Alpy:
Objazd jeziora:
Hallstatt:
Zaczynają się cudowne widoki na szczyty:
I pierwsze podjazdy:
Zamek, obok którego spaliśmy:
I gwiazdy na koniec:
Kategoria 100-200 km, Passo dello Stelvio 2010
Dzień 7 – Dobra babcia
-
DST
115.15km
-
Czas
07:25
-
VAVG
15.53km/h
-
VMAX
60.00km/h
-
Temperatura
21.0°C
-
Sprzęt Merida TFS 100 V
-
Aktywność Jazda na rowerze
3 dzień pod wiatr. Pagórki z dnia wczorajszego trochę urosły, w wyniku czego całą drogę mamy albo pod górkę, albo z górki. Na szczęście się wypogodziło i niebo zrobiło się błękitne. Zwiedzamy pojawiające się co chwilę na naszej trasie stare miasteczka. Pojawiają się pierwsze widoki na czekające na nas wkrótce Alpy. Po południu dojeżdżamy do Gmunden, cudownego miasteczka leżącego nad Jeziorem Traun. Otaczające go góry oraz nisko zawieszone słońce przypomina nam, że niedługo czekają nas prawdziwe podjazdy. Jedziemy dalej, cały czas wzdłuż wybrzeża drogą rowerową, oczywiście asfaltową. Przejeżdżamy przez pierwsze tunele na naszej trasie, specjalnie stworzone dla rowerzystów.
Poszukiwanie noclegu znowu staje się trudnością, bo wszędzie dookoła są tylko campingi i zimmer frei. Zmarnowani i trochę zaniepokojeni przejeżdżamy przez Ebensee, gdy nagle, obok bocznej drogi wychodzącej z miasta, znajdujemy dwa stare domy i kawałek trawki, która idealnie nadawałaby się na rozbicie zwei Zelt. Zaopatrzony w magiczną karteczkę z przetłumaczonym na niemiecki błagalnym tekstem o pozwolenie szlafen w majn celt, pukam do drzwi. Po chwili otwiera nam uśmiechnięta, stara babcia, która na szczęście rozumie moje wypociny niemieckie i pokazuje kawałek trawy. Po chwili jednak mówi, że przecież jest dom obok, w którym nikt nie mieszka i tam możemy spać. Zaprowadza nas na górę, gdzie znajdują się normalne pokoje i łóżka. Podłącza nawet prąd, więc możemy podładować akumulatorki. Na kolację dostajemy dużą bułkę z jabłkiem oraz wielkie wiadro wrzątku na herbatę. Okazuje się, że śpimy w starym hotelu, który z nieznanych nam przyczyn upadł. Do dyspozycji mamy około 16 pokoi ;) Na dole myjemy się w najzimniejszej wodzie w jakiej przyszło mi się myć i idziemy spać na burżujskich łożach.
Nasz apartament z rana:
Klimatyczne miasto Steyr:
Przed nami Alpy ! :
Gmunden:
Tunele rowerowe omijające tunele samochodowe, droga wzdłuż jeziora:
Bułka od babcia na koniec dnia :) :
Kategoria Passo dello Stelvio 2010, 100-200 km
Dzień 6 – Pelerynka
-
DST
78.04km
-
Czas
05:08
-
VAVG
15.20km/h
-
VMAX
60.00km/h
-
Temperatura
17.0°C
-
Sprzęt Merida TFS 100 V
-
Aktywność Jazda na rowerze
Jajecznice przyrządzone na dwóch patelniach smakują wyśmienicie. Na śniadanie pijemy również kawę oraz gęsty sok z oleandra, którego potem dostajemy 1,5 litra na drogę. Żegnamy się z naszym dobrym gospodarzem, na pewno na długo zapamiętując ten nocleg.
Jest pochmurno ale nie pada. Niestety parę kilometrów po wyjeździe zaczyna kropić. Mżawka w parę minut zmienia się w deszcz, który nie opuszcza nas przez cały dzień. Zakładamy wszyscy stroje na taką opcję i jedziemy. Wiatr cały czas wieje w twarz. W taką pogodę na prostej drodze ciągniemy cały czas 16-18 km/h. Jedzie się okropnie, brakuje motywacji do jazdy. Po 50 km zjeżdżamy z trasy naddunajskiej i zmieniamy kierunek na południowy, tym samym kierując się już w stronę Alp. Zaczynają się lekkie hopki i ruch samochodowy, od którego byliśmy odzwyczajeni przez ponad 250 km. Na szczęście Austriacy jeżdżą bardzo bezpiecznie, zawsze wyprzedzają całą szerokością drogi, nigdy nie przejeżdżają na gazetę, gdy jedzie coś z naprzeciwka. Wszystko mamy przemoczone, więc nie chcemy spać w namiotach. Szukamy noclegu w opuszczonych budynkach. Udaje się go znaleźć za Strengbergiem, w opuszczonym domu. Lekkie ‘pchnięcie’ z spd pozwala dostać się do środka. Dom stoi opuszczony pewnie od ponad 15 lat, ale w środku był nawet porządek- stoły, krzesła, kuchnia – wszystko w takim stanie jak je pozostawiono. Mamy dach nad głową, więc możemy się ogarnąć po całym dniu. Wcinamy ryż ugotowany wcześniej w szopie i czekamy na jakieś duchy, gadając o wszystkim ( Dudek już dawno spał ). Duchy chyba jednak się nas przestraszyły, więc zasypiamy szybko, nie niepokojeni przez nikogo.
Pelerynki i wszelkiego rodzaju kurtki wodoodporne czas założyć:
Mokre krajobrazy:
Obiad w stodole:
Nocleg w domu:
Kategoria Passo dello Stelvio 2010, 50-100 km
Dzień 5 – Wujek Petko
-
DST
107.68km
-
Czas
06:48
-
VAVG
15.84km/h
-
VMAX
40.00km/h
-
Temperatura
25.0°C
-
Sprzęt Merida TFS 100 V
-
Aktywność Jazda na rowerze
Wieczorny wiatr niestety nie przechodzi, w wyniku czego budzi nas głośny szum drzew. Dzisiejszy dzień będzie cały czas pod wiatr, na szczęście jest płasko. Zaczynamy prawdziwą jazdę wzdłuż Dunaju, co chwilę odkrywając małe miasteczka, leżące na świetnie oznakowanej trasie rowerowej. Wąskie uliczki, stare kamienice, otaczające je winnice i tarasowane pola tworzą niepowtarzalną atmosferę. Przejeżdżamy przez między innymi Tulon, Krems, Spitz czy też Emmersdorf. Za Melkiem, gdzie po raz kolejny przejeżdżamy długim mostem przez Dunaj, zaczyna się chmurzyć i grzmieć. Rozpoczynamy szukanie noclegu, niestety do dyspozycji mamy albo gęste, niedostępne krzaczory, albo drogie Campingi. Zjeżdżamy na chwilę z radwegu, w nadziei, że uda się coś znaleźć dalej od drogi. Dudek, który jedzie jako pierwszy, wyczaja spore gospodarstwo otoczone polami. Wjeżdża odważnie, nie bacząc na psa, który gniewnie na niego szczeka. Po chwili wychodzi gospodarz, który, gdy dowiaduje się, że jesteśmy z Polski, to od razu nas przyjmuje.
Okazuje się, że ów mężczyzna jest Bułgarem, ale mieszka w Austrii już 21 lat. Nie cierpi języka niemieckiego ( jak my ), więc rozmawiamy w mixie bułgarsko-polskim, o dziwo rozumiemy praktycznie wszystko. Petko, bo tak ma nasz gospodarz na imię, jest trochę biednym człowiekiem, bo opuściła go żona i od tego czasu nie mają nic innego do roboty spożywa codziennie ogromne ilości piwa i bułgarskiej ракия . Jest za to strasznie otwartym i serdecznym człowiekiem. Cieszy się bardzo, że zawitaliśmy do niego, wszystko przypisując Bogu, bo jest ortodoksem jak sam się przyznaje. Na stole stawia dla nas rakiję nalaną z 60 litrowego karnistra na benzynę ( baniak był pełny wódki ), na szybko przyrządzoną sałatkę z litrem oliwy oraz prawdziwy bułgarski syr. Rozmawiamy do późna na różne tematy przy bułgarskiej muzyce puszczonej z satelity. Piekielnie mocna Rakija szybko wchodzi do głowy, ale przecież jutro trzeba znowu ruszyć w trasę, więc przed 24 idziemy spać ( Dudek już chrapie od dawna ). Wujek Petko udostępnia nam prawie cały dom, mamy prysznic i łóżka do spania. Jutro obiecuje nam na rano ‘jajeczka’. Usypiamy szybko, przy okazji przechodzi mocna burza, potem pada cały czas.
Pomników w Austrii od groma:
Przejeżdżamy przez klimatyczne małe miasteczka:
Podstawa codziennego wyżywienia:
Wkrótce zaczynają się winnice:
Melk:
Ciągnik siodłowy z naczepą:
Kolacja u wujka Petka:
Lodówka ;)
:D
Kategoria 100-200 km, Passo dello Stelvio 2010
Dzień 4 – Dwie stolice
-
DST
134.49km
-
Czas
07:33
-
VAVG
17.81km/h
-
VMAX
45.00km/h
-
Temperatura
30.0°C
-
Sprzęt Merida TFS 100 V
-
Aktywność Jazda na rowerze
Wstajemy wcześnie rano i pędzimy na zwiedzanie Bratysławy. Spodziewałem się czegoś większego i ciekawszego, tymczasem miasto mnie nie zachwyca. Ot, małe stare miasto i trochę zabytków. Kierujemy się zatem w stronę Austrii. Przez Dunaj przeprawiamy się głównym mostem, pod którym leci droga rowerowa, świetnie zrobiona. Kolejnym celem jest odnalezienie Donauradweg, przepięknej trasy rowerowej poprowadzonej wzdłuż Dunaju.
Udaje się to już na początku Austrii. Sypiemy zatem radośnie w kierunku Wiednia, cały czas wałami Dunaju. Zaczyna grzać ostro, momentami przypomina to zeszłoroczną Grecję.
Do Wiednia dojeżdżamy około 14. Już sam wjazd do miasta robi na nas wrażenie, cudownie poprowadzona sieć dróg rowerowych, wszędzie zieleń i czystość. Wiedeń zwiedzamy około 3 godziny, objeżdżając cały Ring i zagłębiając się w stare miasto. Trafiamy na ćwiczenia policji, jeżdżą jak wariaty po całym centrum blokując co chwilę jakieś drogi i latając z ostrą bronią w kamizelkach. Na koniec do ćwiczeń dołącza się także helikopter ratowniczy dając popis pięknego lądowania w samym centrum pod katedrą.
Wyjazd z Wiednia to sama przyjemność, dobre oznakowanie dróg rowerowych pozwala ponownie trafić na radwega. Zaraz za Wiedniem szukamy noclegu, ale z nim jest ciężko, bo wszędzie są miejscowości turystyczne. W końcu udaje się nam go znaleźć w internacie dla murzynów, na dużym placu obok boiska. Wypaśny klimat, cały budynek zadymiony od różnego rodzaju używek legalno-nielegalnych :D Do tego jeszcze kąpiel pod prysznicem z gorącą wodą. Boss ośrodka, młoda dziewczyna pozwala nam bezproblemowo i oczywiście bezpłatnie rozbić się na ich terenie.
Wieczorem zaczyna wiać przeokrutnie i przeokrutnie zaczynają nas komary zjadać, więc chowamy się do namiotów i szybko zasypiamy.
Poranek na plebani:
Widok na Bratysławę i Dunaj z okolic zamku:
Zwiedzanie stolicy Słowacji:
Zamek w całej okazałości:
Donauradweg:
Upał daje się we znaki:
Drogi rowerowe przed Wiedniem:
Widok na nowe miasto :
Przejazd przez most:
Można się kąpać w Dunaju ? Można ;] :
Zwiedzamy Wiedeń, cudowne miasto:
Lądowanie:
Wszyscy razem:
Taki mały lansik :
Kategoria 100-200 km, Passo dello Stelvio 2010
Dzień 3 - Stara cesta
-
DST
155.23km
-
Czas
07:36
-
VAVG
20.43km/h
-
VMAX
50.00km/h
-
Temperatura
27.0°C
-
Sprzęt Merida TFS 100 V
-
Aktywność Jazda na rowerze
Stara Cesta na Bratysławę jest naprawdę spokojna. Dziś wiatr był dla nas łaskawy, dlatego sypiemy cały czas ponad 25 km/h. Jest płasko, więc kilometry lecą bardzo szybko. W południe robi się gorąco, postoje robimy pod Lidlem i Tesco. Podstawą wyżywienia stają się ciasteczka i krem czekoladowy Choco. W Piestanach kupujemy pomidory i zajeżdżamy nad jezioro Slnava na kąpiel i obiad. Gotujemy chyba z kilo ryżu, nikt tego zjeść nie może :D
Dalej sypiemy na Trnave. Staramy się dojechać najbliżej pod Bratysławę, żeby jutro mieć więcej czasu na zwiedzanie. Po godzinie 21 zaczyna robić się ciemno, więc we wsi Blatne szukamy noclegu. Udaje się znaleźć na parafii u księdza obok kościoła. Sam ksiądz trochę dziwny, na początku boi się nas przyjąć, ale w końcu pozwala się rozbić na równej trawce. Mamy wodę, więc po 3 dniach możemy się umyć. Na koniec dnia niespodzianka, mrówki odkrywają jakieś tajemne wejście do naszego namiotu, w wyniku czego cały staje się zamrówczony. O godzinie 23 pod plebanią trzepiemy cały namiot do góry nogami. Większość najeźdźców udaje się wypędzić, ale z niedobitkami walczymy jeszcze dwa dni ;)
Poranek na boisku:
Śniadanko pod Lidlem:
Hrad w Trencinie:
W pewnej chwili znudził nam się rower i do Włoch postanowiliśmy dolecieć prywatnych samolotem :) :
Nasze codziennie posiłki:
Zachód słońca przed Bratysławą:
Kategoria 100-200 km, Passo dello Stelvio 2010
Dzień 2 – Krasna Słowacja
-
DST
118.97km
-
Czas
06:26
-
VAVG
18.49km/h
-
VMAX
78.00km/h
-
Temperatura
24.0°C
-
Sprzęt Merida TFS 100 V
-
Aktywność Jazda na rowerze
Zaczynają się słowackie górki. Na pierwszym, sporym podjeździe spotykamy Słowaka i jego przyszłego zięcia z San Diego, którzy zafascynowani naszą wyprawą stawiają nam No Alco Złotego Bażanta. Doradzają także drogę, dzięki której ominiemy ruchliwą krajówkę. Na zjeździe z przełęczy wyciągam 78 km/h, potem w Alpach jeszcze dwa razy dobiję do tej prędkości. Cesta okazuje się przebiegać przez park narodowy Mała Fatra. Poprowadzona widowiskowo pnie się cały czas lekko pod górę, aby zakończyć się pionową ścianką, gdzie nachylenie spokojnie wynosiło 20 % ( na znaku tylko 12 % ). Męczymy się z nią troszkę, zresztą nie tylko my, bo polski autokar po prostu staje na środku nie mając mocy jechać dalej.
Zjeżdżamy już spokojniejszym zjazdem i dojeżdżamy do Żyliny, sporego miasta, w którym całkowicie się gubimy. Jedziemy chwilę autostradą, po czym skręcamy na kolejną starą cestę, równoległą do autostrady. Zaraz po zjeździe zaczyna padać, chowamy się pod wiaduktem i tam robimy sobie obiad. Pada cały czas, więc popadamy w lekki sen. Gdy przestaje, ruszamy dalej, ale po chwili znowu zaczyna lać. Jedziemy tak jeszcze około 30 km i znajdujemy ponownie nocleg na boisku. Z jednej strony jeździ nam pociąg, z drugiej leci autostrada… ;)
Pierwsze podjazdy:
Spotkanie po drodze:
Ścianka:
Mała Fatra:
Parking przed Żyliną:
Kimanko pod mostem:
Kategoria 100-200 km, Passo dello Stelvio 2010
Dzień 1 - Początek
-
DST
133.55km
-
Czas
07:02
-
VAVG
18.99km/h
-
VMAX
62.00km/h
-
Temperatura
17.0°C
-
Sprzęt Merida TFS 100 V
-
Aktywność Jazda na rowerze
Pierwszy dzień wyjazdu zapowiada się na pochmurny i chłodny. Wstaję o godzinie 8 i czekam na telefon od Marka, który przyjeżdża z Gdańska pociągiem. Czas mija powoli, bo nie mogę się już doczekać wyjazdu. W końcu, o godzinie 9:40 wyruszam. Rower waży 42 kg, ale nie czuć tej wagi tak mocno. Z Markiem spotykam się w Imielinie i już razem jedziemy w kierunku Słowacji. Droga przez Oświęcim, Kęty i Żywiec mija spokojnie i całkiem przyjemnie, pomimo tego, że jest zimno i pada lekka mżawka. Za Żywcem czeka nas podjazd pod pierwszą przełęcz wyprawy – Przełęcz Glinne. Już na samym początku podjazdu Marek urywa hak wyrywając przy okazji przerzutkę. No ładnie się zaczyna. Na szczęście ma zapasowy, więc jakoś montujemy wszystko w całość.
Na górze żegnamy Polskę. Zjazd nie specjalny, zimno bardzo. Jedziemy w kierunku Namestova, gdzie na krzyżówce głównych dróg mamy spotkać się z Kingą i Tomkiem. Oni jednak będą na miejscu dopiero po 22, więc jedziemy szukać miejsca na nocleg. Miejscowi wskazują nam miejsce na boisku na wsi, jest nawet dogasające ognisko, więc można się ogrzać. Po 22 dojeżdża druga część ekipy wyjazdowej. Robimy kiełbaski na ognisku i idziemy spać. Pierwszy dzień wyprawy jest już za nami.
Spotkanie pod Biedronką:
Zapora w Porąbce:
Ponure Jezioro Międzybrodzkie:
Mglisty podjazd pod przełęcz Glinne:
Pierwsza awaria:
Na przełęczy i jednocześnie granicy ze Słowacją:
Kategoria 100-200 km, Passo dello Stelvio 2010