vanhelsing prowadzi tutaj blog rowerowy

vanhelsing

Wpisy archiwalne w kategorii

100-200 km

Dystans całkowity:21237.93 km (w terenie 713.90 km; 3.36%)
Czas w ruchu:1072:42
Średnia prędkość:19.80 km/h
Maksymalna prędkość:82.00 km/h
Suma podjazdów:57010 m
Liczba aktywności:169
Średnio na aktywność:125.67 km i 6h 20m
Więcej statystyk

Dzień 24 – Patelnia

  • DST 162.92km
  • Czas 08:15
  • VAVG 19.75km/h
  • VMAX 40.00km/h
  • Temperatura 31.0°C
  • Sprzęt Merida TFS 100 V
  • Aktywność Jazda na rowerze
Środa, 11 sierpnia 2010 | dodano: 04.09.2010

Tytuł dzisiejszego dnia jest odpowiedni do warunków, jakie panowały na trasie. Było piekielnie gorąco oraz jeszcze gorzej płasko. O ile z tym pierwszym większego problemu nie miałem, to płaskie odcinki przez Węgry wynudzały mnie śmiertelnie.
Ale po kolei. Rano od dziewczyn dostałem na śniadanie pyszną jajecznicę i kawę ;) Porozmawialiśmy jeszcze trochę i o godzinie 8 wyruszyłem w trasę. Szybko dojechałem do Szombathely ( cały czas pod zakaz rowerów, to standard na Węgrzech ) gdzie trochę się zgubiłem, ale wyszło mi to nawet na dobre, bo znalazłem równoległą drogę do głównej, a potem nawet ścieżkę rowerową. W Koszeg odbiłem na wschód. Tam w końcu zaczęły się lekkie pagórki ( zapytany o drogę Węgier ostrzegał mnie przed wielkimi górami… ) Pagórki raptem miały może z 50 metrów przewyższenia, no, ale może dla Węgrów to są Alpy ;)
Przez Lovo i Fertoszentmiklos dojechałem do Pamhagen, a że ta nazwa nie brzmi już węgiersko, to byłem znowu w Austrii. Dalej kierowałem się bez większych przygód cały czas drogą rowerową na Neusiedler See.

W Apetion zaczęła mnie gonić burza, która dopadła mnie dwie wioski dalej. Było już późno, więc zacząłem szukać noclegu. Niestety po objechaniu 5 domów nie znalazłem nic, więc postanowiłem w deszczu jechać dalej. Opady po chwili ustąpiły, więc bardziej na luzie spytałem się na gospodarstwie, u wejścia którego gospodarz przerzucał drewno. Wyrecytował swój wierszyk po niemiecku i doczekałem się ponownie flegmatycznej, jakże rozbudowanej odpowiedzi: „Ja” . Jak ja, to ja, wchodzę trochę niepewnie na teren posesji, gdy nagle zza płotu wyskakuje na mnie koń niczym nie uwiązany. W lekkim kłusie pędzi na mnie nie mając ochoty się zatrzymać. Wystawiłem z przerażenia rękę do przodu, gdy nagle koń się zatrzymał, podszedł do mojej ręki i zaczął się o nią wycierać, chcąc, żebym go pogłaskał ! No apokalipsa. Koń zaczął łazić za mną po całym ogrodzie, przy okazji próbując dorwać się do wnętrzności sakw. Jednak Crosso okazało się konioodporne ( piękny neologizm ), więc poczciwa szkapa dała sobie w końcu spokój. Tzn. łaziła potem jeszcze dookoła namiotu próbując go wyskubać za stelaż, ale że i to się jej nie udało, to poszła sobie trawkę wcinać gdzieś w pobliżu.
Na kolację zrobiłem sobie spaghetti z colą, a że latały tam jeszcze stare, wygłodniałe psy, które mi rower podlały, to postanowiłem skonsumować jedzonko wewnątrz namiotu. Na makaron się już patrzeć nie mogę, niestety zostało go jeszcze trochę na rano…
Po kolacji zdołałem zdobyć jeszcze wodę ciekawym tekstem : „Mogę bitte Wasser, żeby się umyć?”, także czysty i pojedzony położyłem się spać :D
Dziś jechałem cały czas z wiatrem swoim tempem, więc kolana bolały troszkę mniej.


A na Węgrzech drogi takie:


Płaaasko ! :(








Kuń:


Kolacyjka:


Kategoria 100-200 km, Passo dello Stelvio 2010

Dzień 23 – Rozstanie

  • DST 131.66km
  • Czas 07:07
  • VAVG 18.50km/h
  • VMAX 60.00km/h
  • Temperatura 27.0°C
  • Sprzęt Merida TFS 100 V
  • Aktywność Jazda na rowerze
Wtorek, 10 sierpnia 2010 | dodano: 03.09.2010

Wczorajszego wieczoru długo zastanawiałem się co robić z moimi kolanami. Bóle pojawiały się co raz częściej, czasem jechałem daleko za resztą ekipy swoim tempem. Rano, gdy wyjechaliśmy w kierunku Węgier, jechało się dobrze, ale po paru kilometrach kolana odezwały się znowu. Postanowiłem nie ryzykować wjazdu na Węgry, bo tam wydostanie się pociągiem pewnie byłoby dosyć skomplikowanym zadaniem. Cóż, ominie mnie Balaton i Budapeszt, ale przecież najpiękniejsze miejsca wyprawy udało się zaliczyć. Po 50 km w mieście Ormoż rozstaję się ze swoimi towarzyszami dziękując za wspólną jazdę i nie ryzykując dalszej drogi ze względu na kolana.

Od tej chwili obieram za kierunek Bratysławę, z której chcę podjechać pociągiem 200 km w kierunku granicy z Polską. Ale to dopiero za 2 dni. Teraz jestem jeszcze na Słowenii i przede mną granica z Chorwacją. Dostaję się do tego państwa bez paszportu, na dowód, chociaż obowiązkiem jest posiadanie tego pierwszego dokumentu. Ale jakoś się udaje przedostać ;) Chorwację mijam szybko i ponownie na chwilę wjeżdżam na Słowenię, aby zaraz przebić się na Węgry. Tu zaczęła się mniej ciekawa część trasy, wjechałem na drogę nr 86, tranzytówkę dla tirów. Droga wyglądała mniej więcej tak, że przez około 20 minut nie było zupełnie ruchu, po czym nagle mijał mnie konwój parunastu tirów, jeden za drugim ( w tunelach oni jeżdżą czy co ?! ). Po przejechaniu takiej karawany znowu miałem całą drogę dla siebie. Najgorzej było jak się dwa konwoje spotkały z naprzeciwka, wtedy nie było zlituj i trzeba było uciekać do rowu, bo Polacy i Litwini ( a ich tam najwięcej było ) nie patrzyli, czy coś jedzie, tylko się pchali. Na przejściu granicznym spotkałem dwie autostopowiczki z Gdańska, które były w podróży dopiero jeden dzień oraz totalnie nawalonego kierowcę tira razem z żoną (?), który proponował mi, że zabierze mnie do Włoch, bo zaraz jedzie...
Pod wieczór zacząłem szukać noclegu. Zjechałem około 300 metrów do najbliższej wioski, gdzie udało się znaleźć miejsce na namiot przy pierwszym gospodarstwie. Dogadać się nie było łatwo, moje próby literowania po polsku prośby o nocleg zakończyły się sukcesem dopiero, gdy zleciała się cała zaciekawiona rodzina i 18-letnia córka ze słownikiem angielsko-węgierskim powtórzyła reszcie o co temu dziwnemu człowiekowi na rowerze chodzi.
Gdy wszyscy zrozumieli o co mi proszę, zrobiła się przyjemna i luźna atmosfera. Udostępniono mi łazienkę, gdzie mogłem się umyć oraz zaproszono na kolację, na której były wielkie i pyszne kolby kukurydziane ;) Poza tym przegrałem zdjęcia na komputerze, pokazując przy okazji dziewczynom i ich bratu ( bo były dwie córki: Zsófia i Kinga oraz ich brat…ee, węgierskie imię miał … ;) ) zdjęcia z wyprawy.
Po kolacji posiedzieliśmy do prawie 24 godziny śmiejąc się z różnic językowych i ucząc się naszych języków. Od tamtej chwili mogę pochwalić się, że znam całe 9 wyrażeń po węgiersku ;) Dziewczyny najbardziej śmiały się z naszego słowa „chłopak”, kojarzył im się chyba z jakimś tępym narzędziem do pracy na polu… W każdym bądź razie rozmawiało się bardzo miło ;)
Usnąłem szybko, trochę tylko obawiając się pierwszego, samotnego noclegu ;)

Krajobrazy dalszej drogi:


Mycie rękawiczek... ;):


Prawie jak w Polsce:


Wjechałem do Chorwacji...


by po chwili wjechać do :


i po dwóch chwilach wjechać na:


Kierunek Szombmhabmat...:


tranzyt:


Cateye:


Kategoria 100-200 km, Passo dello Stelvio 2010

Dzień 22 – Dziadek rowerzysta

  • DST 121.91km
  • Czas 06:54
  • VAVG 17.67km/h
  • VMAX 70.00km/h
  • Temperatura 26.0°C
  • Sprzęt Merida TFS 100 V
  • Aktywność Jazda na rowerze
Poniedziałek, 9 sierpnia 2010 | dodano: 02.09.2010

Rano szybko odnajdujemy dobrą drogę, tym razem po właściwej stronie rzeki. Sprawnym tempem dojeżdżamy do Litiji, gdzie robimy zakupy w Lidlu. Dalej zaczynają się słoweńskie hopki, ale jest ok. Skręcamy na Cejle. Po paru podjazdach dojeżdżamy do miasta, gdzie postanawiamy zjeść coś regionalnego. Spotykamy dziadka rowerzystę, którego pytamy się o tanią restaurację. Zaprowadza nas do burżujskiego lokalu, gdzie obiad zaczyna się od 15 euro. Uprzejmie dziękujemy i mówimy, czekającemu na nas dziadkowi, że za „drago” i tu nie zjemy. Dziadek patrzy się na nas chwilę myśląc o czymś podstępnie, po czym wpada w szale do lokalu i zaczyna zaciekle krzyczeć na biednego kelnera, obwiniając go o wysokie ceny i brak ulg dla studentów z Polski! Zwyzywał go od najgorszych, po czym wesoło oznajmił, że tu privata jest i że to złodzieje przebrzydłe.
Jedziemy dalej, troszkę przerażeni i zmieszani zachowaniem naszego nowego towarzysza podróży. Dziadek bowiem nie odstępuje nas na krok. Zajeżdżamy do pizzerii ( regionalne danie miało być... ), ale i tak ceny okazują się za wysokie – 8 euro za pizze ! Taniej nawet w Wenecji było. Ale i tam dziadek postanawia zrobić małe zamieszanie, tym razem także wyżywa się na biednych kelnerach. My postanawiamy szukać dalej, tym razem bez pomocy. Opuszczamy dziadka, gdy ten zawzięcie kłóci się z obsługą i jedziemy pod supermarket, gdzie znajduję pizzę sprzedawaną na kawałki za 1.5 euro. Desperacja to już straszna, zejść z regionalnego dania na kawałek pizzy, no ale chociaż zjemy coś innego niż makaron z sosem bolońskim. Gdy już mamy zabierać się za kupno… przyjeżdża dziadek, który jakimś cudem nas znajduje. Wpada do sklepu i pyta się nas czy dobre. Gdy odpowiadamy twierdząco, raduje się bardzo i oznajmia, że on nam za tą pizzę zapłaci! Jak już pan był taki chętny do pomocy, to nie wypadało wręcz odmawiać, widać było, że czerpie wielką przyjemność z pomocy nam. Próbujemy trochę rozmawiać przy pizzy i coli, którą również nam zasponsorował. Pomógł nam w tym trochę młody Bośniak, który był w Polsce jakiś czas temu i znał parę wyrazów.
Po jedzeniu dziadek obiecuje nas wyprowadzić z miasta, ponieważ jedzie w tym samym kierunku co my. Sprawnym tempem szybko wydostajemy się z Cejle. Jednak to nie koniec niespodzianek od dobrego nieznajomego. Przy pożegnaniu wyjmuje portfel, z którego daje nam swoją wizytówkę oraz… 10 euro ! Absolutnie nie chce tego z powrotem, więc przyjmujemy z wielką radością dodatkowe fundusze. Coś niesamowitego ;)
Żegnamy się z dobrym dziadkiem i jedziemy dalej, by po chwili spotkać chłopaka z Poznania, który jedzie z przyczepką gdzieś na południe. Chwilę gadamy wymieniając się radami. W następnym mieście robimy zakupy, kupujemy między innymi całkiem dobre słoweńskie piwa. Pod koniec dnia trafiamy jeszcze na parę ścianek 18 %, na szczęście nie są długie.
Nocleg znajdujemy na ogródku u małżeństwa w średnim wieku. Mamy równą trawkę, wodę i prąd, więc kolejny dobry nocleg. Kolana nadal bolą.

Poranny gość w namiocie:


A spaliśmy dokładnie na końcu półwyspu:


Dalsza droga:


Cejle:




Nasz dobroczyńca:


Znajduje też rejestrację chorwacką, którą potem ciągnę aż do Polski ;) :


slovenian pivo:




Zjazd fajny ;) :


Kategoria 100-200 km, Passo dello Stelvio 2010

Dzień 20 – Spotkanie z morzem

  • DST 124.97km
  • Czas 07:32
  • VAVG 16.59km/h
  • VMAX 62.00km/h
  • Temperatura 33.0°C
  • Sprzęt Merida TFS 100 V
  • Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 7 sierpnia 2010 | dodano: 31.08.2010

Na dobry start dostajemy piękną ‘colazione’ ( śniadanie po włosku ). Mamy możliwość zjedzenia prawdziwego (!) masła ( od 3 tygodni nikt go nie jadł ), dżemu, szynki i wypicia włoskiej cafe latte’. Dzieci pojadły, więc można molto molto podziękować naszym gospodarzom za niebywałą gościnę i zabrać się za dalszą drogę.

Ciemne chmury na szczęście przeszły w nocy i znowu nad światem pojawił się błękit nieba. Razem z nim przyszła wysoka temperatura, w końcu porządne ciepło !
Do Triestu lecimy z wiatrem. Tam w końcu docieramy do Morza Adriatyckiego.
Oczywiście Tomek z Kingą gdzieś jadą na przód, w wyniku czego znowu się gubimy, tym razem jednak na cały dzień. Zwiedzam z Markiem Triest i port, poczym jedziemy popływać w morzu i posmażyć się na plaży. Po 15 się zbieramy i obieramy za kierunek następne państwo na naszej wyprawie, czyli Słowenię. Najpierw trzeba się jednak przebić przez wzgórze na którym leży Triest. Udaje się znaleźć drogę, jednak każdy, kogo o nią pytałem, stwierdzał zdecydowanie, że rowerami tam nie przejedziemy, bo tak jest stromo. Odpowiadając na każde takie obawy „ No problemo, Passo dello Stelvio alla bicicletta” jedziemy zadowoleni. Po chwili jednak zaczyna się podjazd, który od razu przechodzi w… ścianę ponad 30 % ! Do tego droga w najcięższym miejscu zrobiona z kostki brukowej. Męczymy się okrutnie, nawet trawersowanie nic nie daje, rowery na hamulcach chcą lecieć na dół. Podjazd ma około 2 km, nachylenie cały czas nie schodzi poniżej 20 %. Tam to wykańczam moje kolana, odezwie się to pod wieczór oraz parę dni później.
W końcu jednak, zmęczeni gorzej niż po przełęczach w Alpach ( w Trieście były około 33 C ) wyjeżdżamy na górę i jedziemy na Słowenię. Marzę o płaskim, ale zaczynają się hopki, które wykańczają moje nogi do reszty. Tu łapie mnie największy kryzys wyprawy, nogi mam jak z waty, cały czas jadę 5 km/h. Dobrze, że Marek czeka na mnie cierpliwie, bo pewnie bym tam się gdzieś położył spać.
Na szczęście po 5 km jakoś z tego wychodzę i jedziemy już normalnym tempem do Postojny, gdzie umówiliśmy się z resztą ekipy. Tam robimy zakupy w Lidlu ( w końcu normalne ceny ! ) i jedziemy szukać noclegu. Przejeżdżamy przez miasto i na samym końcu znajdujemy nocleg u dziadka, który dosyć niechętnie nas przyjmuje, mrucząc tylko coś tajemniczo pod nosem, że trawa nieskoszona, że koty itp. Szybko zostawia nas w spokoju chowając się w domu. Pijemy wino kupione wczoraj oraz jemy makaron. Zmęczony dzisiejszym dniem zasypiam od razu

W końcu morze ! :






Triest:










Zdjęcie tego nie oddaje ;) :


Słowenia ! :


Znaki drogowe :


Nocny gość, kotek dziadka, który upodobał sobie moje sakwy ;) :



Kategoria 100-200 km, Passo dello Stelvio 2010

Dzień 18 – Venezia

  • DST 125.28km
  • Czas 07:11
  • VAVG 17.44km/h
  • VMAX 40.00km/h
  • Temperatura 22.0°C
  • Sprzęt Merida TFS 100 V
  • Aktywność Jazda na rowerze
Czwartek, 5 sierpnia 2010 | dodano: 29.08.2010

Od samego rana na niebie pojawiają się ciemne chmury, które nie wróżą nic dobrego. Na wjeździe do Padovy zaczyna padać. Deszcz nie odstąpi nam już niestety aż do samej Wenecji.
Z Padwie gubimy najpierw Kingę, a potem Marka. Wzajemne poszukiwania sprzyjają jednak zwiedzaniu, bowiem okazuje się, że miasto to jest bardzo ładne, nawet podczas deszczu.
Za Padovą zaczyna lać coraz mocniej. Ponownie się gubimy, tym razem zostaję z Markiem, nie wiedząc gdzie jest Kinga z Dudkiem. Na 40 km przed Wenecją przechodzi nad nami ( a może raczej z nami ) burza, której towarzyszy ściana deszczu. Najgorszy deszcz przeczekujemy pod czynnym dystrybutorem, ale po chwili nas wygania obsługa, więc jesteśmy zmuszeni jechać dalej. Przy okazji się jeszcze gubimy w mieście, próbując znaleźć wyjazd. W końcu się udaje i sypiemy w stronę morza.
Na szczęście przed wjazdem do Wenecji przestaje padać, wychodzi nawet słońce. Przejeżdżamy długi, bo prawie 4 km most i znajdujemy się na wyspie. Odnajdujemy Kingę z Tomkiem, którzy, jak się okazało, cały czas jechali w tej burzy. Rowery zostawiamy na parking comunale per bicicletta ( miejski schowek na rowery, nikt go nie pilnował, w rezultacie czego całe zwiedzanie myślałem tylko i wyłącznie o rowerze ), przebieramy się i idziemy zwiedzać Wenecję.
Miasto ładne, spędzamy tam około 3 godzin. Chodzimy nie tylko głównymi drogami, ale także odwiedzamy najwęższe zakamarki. Tam to dopiero jest klimat ;) Zdjęcia i powrót, który też tam trochę zajął, bo się znowu pogubiliśmy…

Z miasta wyjeżdżamy o 20:30. Jedzie się przyjemnie, więc postanawiamy dziś zrobić nocny odcinek. Jedziemy wzdłuż wybrzeża, ale jesteśmy oddaleni od niego o 30 km, więc nici z widoków. Za Jesolo, po 23:30 szukamy noclegu. Znajdujemy go w jakimś parku krajobrazowym, gdzie przy ryku ptaków rozbijamy namioty. Ptactwo skrzeczy prawie całą noc, co chwilę w krzakach słychać jakieś szmery. Robactwo też nie próżnowało. Czuję się jak w dżungli tropikalnej.

Padwa:


Wnętrze bazyliki:






Złapany ;) :


I czas na zwiedzanie:




Trochę niepocztówkowej Wenecji:








I z powrotem pocztówkowa:






Pożegnanie z wyspą przy zachodzie słońca:


Kategoria 100-200 km, Passo dello Stelvio 2010

Dzień 17 – Città Italiane

  • DST 142.23km
  • Czas 07:15
  • VAVG 19.62km/h
  • VMAX 60.00km/h
  • Temperatura 28.0°C
  • Sprzęt Merida TFS 100 V
  • Aktywność Jazda na rowerze
Środa, 4 sierpnia 2010 | dodano: 29.08.2010

Chyba najtrudniejsza pobudka wyprawy, nie wiedząc czemu dosypiamy dobre 40 minut. Po śniadaniu prujemy do Desenzano, skąd już główną drogą jedziemy do Verony. Dziś i jutro przed nami duże, włoskie miasta.
Do miasta wjeżdżamy drogą ekspresową z zakazem dla rowerów, bo znowu się pojawiają tunele ( przecież tam jest płasko ?! ) Samo miasto nie zachwyciło mnie za bardzo, tłumy turystów i wszędzie widoczny kicz w postaci na przykład posągów sfinksa czy budynków zaczerpniętych z wzornictwa chińskiego. Objeżdżamy rynek i podjeżdżamy pod chyba najsłynniejsze miejsce w Veronie, czyli Via Capuletti, gdzie ukryty w bramie stoi rzekomy dom Julli oraz balkon, spod którego Romeo wyrywał lachona. Ludu zatrzęsienie, więc szybko się ewakuujemy i jedziemy do następnego miasta, czyli Vicenzy.

Vicenza za to podoba mi się bardzo. Rzadko o niej się mówi, a szkoda, bo to stare miasto ma swój niepowtarzalny urok. Ciasne, puste od turystów uliczki, kawiarnie, w których toczy się leniwe życie oraz piękne posągi i budowle – to wszystko sprawiło, że z chęcią bym tam wrócił. W mieście spotykamy parę z Polski na motorze, która daje nam plan Padovy ( Padwy ), bo byli już tam wczoraj i nie potrzebują.

Jedziemy dalej, co chwilę mijając mniejsze lub większe włoskie miasteczka. Około 5 km przed Padovą szukamy noclegu. Udaje się za 3 razem u typowej włoskiej rodziny.
Rozbijamy się obok pola kukurydzy, gdzie niemiłosiernie tną komary. Mamy też wodę z węża, więc możemy się umyć. Dostajemy również wielkie pomidory oraz włoskie bułeczki od sąsiadki, która zaprasza nas na swój plac mówiąc, że u niej jest więcej miejsca i jest basen :D. Dziękujemy jednak uprzejmie, bo już jesteśmy rozbici.
Jednak gdy kładziemy się już spać, pod dom przyjeżdża nagle 5 samochodów i wyskakuje z nich niezliczona ilość osób. Krzesła przed domem zapełniają się szybko. Jak się okazuje, dziadek mieszkający w tym domu ma urodziny i zjechała się do niego cała rodzina. Zaczyna się włoska impreza, szkoda, że nas nie zaproszono :P Nie pozostaje mi nic innego jak zrobić stopery z waty i wtulić się w poduchę. Zmęczenie robi swoje i po chwili usypiamy.

Z cyklu poranny widok z namiotu:


Lago di Garda o poranku:






Verona:




Przed domem Julii:




W stronę Adriatyku:


Spotkanie w Vicenzie:








A na kolację ziemniaki z proszku, kotlety sojowe o smaku namokniętego kartonu oraz dwa przepyszne piwa włoskie dla zabicia smaku :D :



Kategoria 100-200 km, Passo dello Stelvio 2010

Dzień 16 – Włoska szkoła jazdy

  • DST 110.15km
  • Czas 06:41
  • VAVG 16.48km/h
  • VMAX 64.00km/h
  • Temperatura 28.0°C
  • Sprzęt Merida TFS 100 V
  • Aktywność Jazda na rowerze
Wtorek, 3 sierpnia 2010 | dodano: 28.08.2010

Rano zrywam się po 6, bo zaczyna padać deszcz, a my śpimy pod samą sypialnią bez tropiku. Na szczęście deszcz szybko przechodzi i można się zebrać do jazdy. Sprawnie dojeżdżamy nad przepiękne jezioro Iseo, które oświetlane przez nisko zawieszone słońce wygląda cudnie.
Odnajdujemy drogę rowerową poprowadzoną samym brzegiem wzdłuż jeziora i przejeżdżamy przez kilka ciekawych tuneli i galerii. Zaraz za miastem Iseo zaczyna się długi, żmudny podjazd pod bezimienną przełęcz. Wysokość nie jest duża, ale podjazd ma 13 km, więc podjazd ciągnie się trochę czasu. Droga za to jest spokojna, mały ruch samochodów. W końcu zjeżdżamy do Sarezzo, gdzie cofający Włoch nie zauważa jadącej Kingi z przyczepką i wjeżdża na wstecznym w trzecie kółko. Kinga ląduje na ziemi, ale Włoch nadal jej nie widzi, więc na dodatek niszczy jej przednie koło ( ja tego pojąć nie umiem, ale tak Kinga opowiadała :D ) Na szczęście nic jej się nie stało, za to rower nie nadaje się do jazdy, bo dwa koła kaput. Włoch jednak okazuje się być w porządku, bo od razu zobowiązuje się do pomocy, zabiera Kingę do serwisu rowerowego, gdzie płaci za wszystko, a sama Kinga ląduje u niego w domu, gdzie żona zapewnia jej obiad i kąpiel ( tak to nawet mnie mogliby potrącić :D ). Wszystko jednak trwa 4 godziny, więc zostawiamy Kingę na łaskę losu i jedziemy nad jezioro Garda, największe we Włoszech :D Zaraz za miastem zaczyna się paskudnie stromy podjazd prowadzący uliczkami. Czuć już klimat śródziemnomorski, robi się gorąco, ciężko się jedzie. Jednak jak to z podjazdami bywa każdy się kiedyś kończy, więc zjeżdżamy coraz bliżej jeziora.

Na zjeździe pojawiają się znowu tunele, których nie zapamiętam dobrze, bo w jednym, przy prędkości 50 km/h wyprzedza mnie TIR jadący około 90. Robi to jednak na milimetry, a cały podmuch, który w normalnych warunkach rozszedł by się na boki, uderza we mnie jak w tłoku. Przerażony bliskością wyprzedzenia oraz dobity późniejszym podmuchem uderzam sakwami o barierki. Próbuję się zatrzymać jak najszybciej w wyniku czego o mało co nie przelatuję przez kierownicę stawiając rower z sakwami na przednim kole. Dobrze, że nic za mną nie jechało. Przednie Crosso Dry noszą teraz ładne ślady otarcia, natomiast po tylnych Twistach nie widać nic.

W końcu dojeżdżamy nad jezioro. Zatrzymujemy się w miejscowości Salo’, gdzie kąpiemy się chwilę, a potem jemy włoską pizzę. Po 20 przyjeżdża Kinga i zaczynamy szukać noclegu.
Wszędzie wzdłuż wybrzeża znajdują się hotele i campingi ****. Jednak po chwili, jak gdyby igła w stogu siana, pojawia nam się biedne gospodarstwo z dziesiątką zabiedzonych kundli. Ryzując zjedzenie, wjeżdżamy i pytamy się o nocleg. Okazuje się, że gospodarz jak był młody to był na rowerze w Niemczech, więc od razu zgadza się na rozbicie namiotów.
Takim to sposobem otrzymujemy nocleg na wzgórzu z widokiem na jezioro, własną plażą oraz leżaczkami. Ludzie w hotelach obok płacą za takie same możliwości około 40 Euro za noc :) Siedzimy chwilę na plaży oglądając łowiących ryby rybaków, podziwiamy chmary nietoperzy pozbywających się komarów, leżymy wpatrzeni w niebo ( Dudek już dawno śpi ) oraz dopingujemy wodę z jeziora na herbatę Kingi gotującą się 30 minut, po czym idziemy spać... ;)

Droga wzdłuż Lago d'Iseo:




Zamek na wyspie:




Jeziorko z podjazdu:




Widok na Lumezzane:


Przełęcz niska, ale przewyższenie wysokie:


Zachód nad jeziorem Garda:







Kategoria 100-200 km, Passo dello Stelvio 2010

Dzień 15 – Dwie drogi

  • DST 126.84km
  • Czas 06:50
  • VAVG 18.56km/h
  • VMAX 55.00km/h
  • Temperatura 26.0°C
  • Sprzęt Merida TFS 100 V
  • Aktywność Jazda na rowerze
Poniedziałek, 2 sierpnia 2010 | dodano: 28.08.2010

Wstajemy o godzinie 8. Przez początkowe kilometry mamy cały czas praktycznie z górki, jedzie się bardzo przyjemnie. Przemieszczamy się starą droga wzdłuż autostrady, co chwilę mijamy stare, zabytkowe, włoskie miasteczka i wsie. Pogoda dopisuje, nie jest za gorąco ani za zimno. Po parunastu kilometrach dojeżdżamy do przełęczy Mortirolo, która nie wiedząc czemu myli mi się z Malga Palazzo ( ta druga leży paredziesiąt kilometrów dalej ). Marek z Dudkiem bardzo chcą za wszelką cenę ją zdobyć, ja natomiast od razu rezygnuje ze względu na kolana i przeświadczenie o 45 % nachylenia. Jak się później okazuje przełęcz była ostra, ale średnio leciało 12-20 %. Być może kolana dałyby sobie radę.
Jadę za to z Kingą drugą drogą, która po paru kilometrach również przechodzi w podjazd pod przełęcz Aprica. Nie jest ona wysoko, bo lekko ponad 1100, ale przewyższenie sięga 700 metrów, więc podjazd ma 13 km. Nie jest ciekawy, dopiero pod koniec nouva strada prowadzi pięknym, głębokim kanionem.
Na górze czekam tylko parę minut na Kingę i zjeżdżamy bardzo wąską droga do Ebolo, w którym od 30 minut czeka na nas reszta ekipy. Razem już zaczynam dalszą drogę, która jest bardzo przyjemna, bowiem prowadzi cały czas w dół – zjeżdżamy w końcu w kierunku morza, żegnając tym samym Alpy.
Noclegu szukamy przed jeziorem Iseo. Udaje się znaleźć za 3 razem u włoskiego, młodego małżeństwa. Kobieta po moim włoskim „ Ciao, siamo con Polonia, cerciamo un posto dove possiamo dormire in due tende per una notte. Possiamo dormire in questo posto?” bez jakiegokolwiek wyrazu twarzy i emocji odpowiada mi „ Si.” :D
Rozbijamy namioty. Po chwili jednak przychodzi do nas z mężem i pokazuje mi „Il bagno”, czyli po włosku łazienkę. Cieszymy się strasznie, bo ostatni prysznic mieliśmy u Petka, potem było tylko paplanie się w różnego rodzaju studniach, jeziorkach i kranach na stacjach benzynowych. Ponadto dostajemy od sąsiadki malutkie pomidory koktajlowe oraz ogórki, które w połączeniu ze smażonymi parówkami z Lidla smakują wyśmienicie.
Zadowoleni, czyści i pojedzeni idziemy spać.

Początek Mortirolo:


Widoki z alternatywnego podjazdu:








Mały burdelik:


Burżujska kolacja:



Kategoria 100-200 km, Passo dello Stelvio 2010

Dzień 13 – Tunele

  • DST 140.92km
  • Czas 08:05
  • VAVG 17.43km/h
  • VMAX 75.00km/h
  • Temperatura 28.0°C
  • Sprzęt Merida TFS 100 V
  • Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 31 lipca 2010 | dodano: 26.08.2010

Rano zamarzaliśmy. Dopiero podjazd pod ostatnią przełęcz w Dolomitach – Passo Costalunga pozwolił na ogrzanie się. Sam podjazd taki sobie, mało widokowy, pod koniec prawie płasko. Ale 1752 m nmp zdobyte. Zjazd z Costalungi był najdłuższym na całej wyprawie, a to dlatego, że zjeżdżaliśmy całkiem z Dolomitów oraz że Bolzano, do którego zmierzaliśmy, leżało na wysokości 270 m npm. Tego zjazdu chyba nigdy nie zapomnę, reszta zdrowego rozsądku już dawno zatraciła się gdzieś przed Hochtorem i praktycznie nie używaliśmy hamulców. Początkowa sieć serpentyn poszła całą szerokością drogi, potem zaczął się zjazd w miasteczku, w którym na milimetry dwa auta się mieściły, a pomimo tego wyprzedzałem tam na trzeciego co chwilę. Dalej była długa prosta, na której zaczęły się tunele. Cała sieć tuneli, przez które sypaliśmy cały czas 50-60 km/h. Najdłuższy tunel miał około 3600 metrów, dokładnie nie zapamiętałem, bo za szybko jechaliśmy ;) W tunelu ani jedno auto nas nie wyprzedziło, pomimo tego, że było wystarczająco miejsca. To nie był jednak koniec zjazdu, potem dogoniła nas para na szosówkach z sakwami, którą wyprzedziliśmy na serpentynach ( na zjazdach wyprzedzaliśmy wszystkich rowerzystów, na całej wyprawie ani jeden nas nie wyprzedził, nawet na szosach ). Podpięliśmy się pod nich, potem zaczęliśmy się ścigać. Na prostej jednak z górskimi przełożeniami szans nie mieliśmy, nigdy nie widziałem tak szybkiego odejścia dziewczyny, która poszła ponad 80 km/h w parę sekund zostawiając mnie z tyłu. No, ale fajnie i tak było :D
W końcu jednak i ten zjazd się musiał skończyć. Bolzano objechaliśmy cały czas drogami rowerowymi, miasto wygląda lepiej niż Wiedeń pod tym względem. Są porobione specjalne mosty, drogi, skrzyżowania rowerowe. Tam też zrobiliśmy większe zakupy w Sparze, do którego zaprowadził nas dziarski włoski dziadek.
Kolejnym celem było Merano. Do miasta jechaliśmy cały czas drogą rowerową wzdłuż torów, oczywiście asfaltem. W Merano się pogubiliśmy zupełnie, w wyniku czego straciliśmy ponad godzinę. Okazało się, że pod Stelvio leci dalej droga rowerowa. Po raz kolejny ujrzeliśmy cudowne rozwiązania sieci dróg rowerowych, gdy okazało się, że DDR poprowadzona jest serpentynami na wzgórze.
Dalej jechaliśmy rolniczymi terenami wzdłuż rzeki wypływającej z parku Stelvio. Tu zaczął się mój pierwszy kryzys, zaczęły mnie boleć kolana, a niestety było pod górkę, bo droga z 200 m powoli prowadziła pod najwyższą przełęcz Włoch. Podjechaliśmy jednak możliwie najbliżej Stelvio. Nocleg znaleźliśmy u Włocha na ogródku. Wymęczony i padnięty idę spać, bo jutro zdobywamy główny cel wyprawy – Passo dello Stelvio !


Słoneczny poranek w sercu Dolomitów:


Costalunga zdobyta:


Pożegnanie z Dolomitami:


Złapany gdzieś na stacji:


Droga do Merano:




Lokalne specjały:


Serpentyny rowerowe:


Zameczek:



Kategoria Passo dello Stelvio 2010, 100-200 km

Dzień 8 – U podnóża Alp

  • DST 115.32km
  • Czas 07:23
  • VAVG 15.62km/h
  • VMAX 63.00km/h
  • Temperatura 24.0°C
  • Sprzęt Merida TFS 100 V
  • Aktywność Jazda na rowerze
Poniedziałek, 26 lipca 2010 | dodano: 23.08.2010

To nie koniec dobroci babci, na śniadanie przygotowuje nam prawdziwą ucztę – dostajemy przepyszne ciepłe mleko prosto od jej jedynej krowy, kawę, chleb i marmoladę z niewiadomo czego. Zwiedzamy także jej dom, przypomina on schronienie znachorki, w wielkiej kuchni na półkach olbrzymie ilości słoików z czymś dziwnym w środku, zasuszone kwiatki, tajemnicze, zakurzone figurki. Po izbie co chwilę przebiegają koty. Na koniec babcia przynosi nam wielką, starą księgę i daje długopis. Okazuje się, że jest to księga gości, którzy byli w tym hotelu dawno temu. Wpisy z lat 70 w przeróżnych językach świata robią na nas wrażenie. Dodajemy parę słów od siebie i dziękujemy za nocleg. Na koniec otrzymujemy jeszcze na drogę słodką bułkę. Żegnamy naszą babcię znachorkę i jedziemy dalej, w kierunku Hallstatt. Dojeżdżamy tam drogą rowerową poprowadzoną wzdłuż rzeki. Postanawiamy objechać jezioro, jest to świetna decyzja, bo widoki oraz droga są niesamowite. W samym Hallstatt łapie nas na chwilę burza, ale szybko przechodzi.
Kolejnym celem jest przełęcz Gschutt – czujemy, że jesteśmy w Alpach. Wjeżdżamy na 969 m npm. Zjeżdżamy z niej dosyć szybko i kierujemy się w stronę Bischofshofen przejeżdżając przez cudowny kanion rzeki Salzach. Dookoła piętrzą się wysokie góry, a zachodzące słońce doświetla tylko ich szczyty. Jest cudownie. W Werben, gdzie na wielkim wzgórzu góruje potężny zamek, szukamy noclegu. Znajdujemy go u austriackiej rodziny, w stodole z sianem. Dookoła chodzą baranki wesoło dzwoniąc dzwoneczkami. Gdy gospodarz dowiaduje się, że nie mamy mięsa, daruje nam z kilo wędzonego boczku. Super, będzie mięsko na śniadanie. W nocy robimy jeszcze parę zdjęć gwiazdom oraz otaczającym nas wzgórzom.

Dziś robimy ponad 2500 metrów przewyższenia.

Pamiątkowy wpis do księgi dla babci:




Wjeżdżamy w Alpy:


Objazd jeziora:








Hallstatt:






Zaczynają się cudowne widoki na szczyty:


I pierwsze podjazdy:












Zamek, obok którego spaliśmy:


I gwiazdy na koniec:



Kategoria 100-200 km, Passo dello Stelvio 2010